Na Izrael czeka jeszcze groźniejszy przeciwnik

„Jesteśmy gotowi wziąć się teraz za Liban” – odgrażają się izraelskie jastrzębie. Hezbollah nie pozostaje dłużny. Na północnej granicy Izraela rodzi się drugi front konfliktu bliskowschodniego, ale nie miejmy wątpliwości – Hezbollah to znacznie twardszy orzech do zgryzienia niż Hamas.

Publikacja: 12.07.2024 10:00

Mimo że Hezbollah bywa wrzucany do jednego worka z Hamasem, militarnie i politycznie to zupełnie inn

Mimo że Hezbollah bywa wrzucany do jednego worka z Hamasem, militarnie i politycznie to zupełnie inna liga. To armia złożona z 25 tys. bojowników i dodatkowych 30 tysięcy, które Hezbollah może dosyć szybko „zmobilizować”

Foto: ANWAR AMRO/AFP

To, co dzieje się w Gazie, byłoby dziecięcą igraszką w porównaniu z Libanem – skwitował w rozmowie z reporterem tygodnika „The Spectator” jeden z izraelskich wojskowych, komentując możliwość wybuchu konfliktu na granicy z Libanem, w którym Izraelczycy musieliby zmierzyć się z libańskim Hezbollahem. To, że wielu graczom po obu stronach tej granicy zależy na otwarciu drugiego frontu w bliskowschodnim konflikcie, wydaje się nie być już tajemnicą. „Kwestia tygodni, może dni” – mówili dziennikarzowi brytyjscy dyplomaci z Bejrutu, którzy w ostatnich dniach doradzają przebywającym w Libanie Brytyjczykom jak najszybszy wyjazd z kraju.

Niewątpliwie, atmosfera gęstnieje. Od bestialskiego rajdu Hamasu na Izrael 7 października 2023 r. oraz początku brutalnej ofensywy izraelskiej armii w Strefie Gazy minęło już nieco ponad dziewięć miesięcy. W tym czasie zza północnej granicy Izraela wystrzelono przeszło 10 tys. rakiet różnego kalibru. Przeważnie z wyrzutni przeciwpancernych, z którymi Żelazna Kopuła – izraelski system obrony przeciwlotniczej – radzi sobie ze zmiennym powodzeniem. A to coraz bardziej niepokoi planistów w Jerozolimie. Specjalistyczny wojskowy „UK Defence Journal” szacuje na podstawie dostępnych danych, że do pierwszych dni lipca po izraelskiej stronie zginęło wskutek takiego ostrzału 28 osób. Izraelskie władze zdecydowały o szeroko zakrojonej ewakuacji tamtejszej ludności. Objęła ona 60 tys. osób – 80 kibuców, dziewięć wiosek zamieszkanych przez Żydów i dwie zamieszkane przez Arabów.

A to przecież dopiero stosunkowo powściągliwy początek. Zohar Palti, dziś ekspert amerykańskiego think tanku The Washington Institute, a wcześniej jeden z dowódców Mosadu oraz wysokiej rangi wojskowy w IDF (Siły Obronne Izraela), przyznaje, że Hezbollah technicznie ma możliwość prowadzenia ostrzału np. co wyższych budynków w Tel Awiwie. Izraelscy dygnitarze są jednak niemal pewni, że libańskie ugrupowanie się na to nie odważy. – Gdyby jakaś rakieta spadła na Hajfę (miasto znajdujące się znacznie bliżej granicy z Libanem niż Tel Awiw – przyp. red.), zaraz coś by się wydarzyło w Bejrucie – odgraża się na łamach „The Spectator” jeden z izraelskich dygnitarzy. – Nie mówię, że cofnęliby się do epoki kamienia łupanego, ale mieliby wielki problem z elektrycznością – dowodzi rozmówca tygodnika.

Na razie Libańczycy mogą mieć problem z nawigacją. Izraelskie służby skutecznie zakłócają działanie systemów GPS w odległości kilkudziesięciu kilometrów od granicy (po obu stronach zresztą), sprawiając, że geolokalizacja wskazuje nieprawidłowe współrzędne. W ostatnich dniach ich rakiety dopadły też kilku znaczących członków Hezbollahu – zarówno w przygranicznym pasie, jak i stosunkowo odległym od niego Baalbeku. Ale w obliczu siły złożonej z 25 tys. bojowników – i dodatkowych 30 tysięcy, które Hezbollah może dosyć szybko „zmobilizować” – to raczej działania symboliczne. I w przeciwieństwie do jastrzębich członków gabinetu Beniamina Netanjahu izraelscy wojskowi raczej nie palą się do ataku na Liban. Bo też, mimo że Hezbollah bywa wrzucany do jednego worka z Hamasem, militarnie i politycznie to zupełnie inna liga.

Czytaj więcej

Ali Chamenei – najwyższy lawirant Iranu

Dyskryminacja szyitów – początek terroryzmu 

Pół wieku temu bycie szyitą równało się nazistowskiemu statusowi podczłowieka. Sunnici – również muzułmanie – mówili o nich „ci ludzie”, tonem głosu sugerując, że bardziej chodzi o jakiś humanoidalny gatunek zwierzęcia niż istotę ludzką. „Chrześcijanie opisywali ich jako brudnych, niegodnych zaufania, gwałtownych i rozpustnych” – pisała amerykańska pisarka i dziennikarka Sandra Mackey w książkowym reportażu „Lebanon. A House Divided”. – „Maronici nierzadko mawiali o nich: robią tyle dzieci, ile tylko możliwe; nie dbają o ich edukację, wysyłają ich tylko do publicznych szkół” – dodawała.

Karty rozdano znacznie wcześniej. Pierwszy i ostatni spis powszechny w historii Libanu miał miejsce w 1932 r. Wynikało z niego, że szyici stanowią jakieś 20 proc. ludności i około 40 proc. ludności muzułmańskiej. Formując nowoczesne, niepodległe państwo, „z rozdzielnika” przypadło im stanowisko przewodniczącego parlamentu (prezydentem jest maronita, premierem – sunnita), czyli polityk o stosunkowo niewiele znaczącej w Libanie pozycji. Wystarczyło jednak, by obdzielić pewną pulą kilka najsilniejszych klanów, które dbały przez lata, by frustracja ich współwyznawców nie przekroczyła progu ryzykownych zachowań. W efekcie los szyitów zabetonowano na długie dekady. Graniczące z Izraelem południe Libanu było swoistym końcem świata: przy populacji rzędu 17 proc. w skali kraju, trafiało tu 0,7 proc. rządowych środków rozwojowych. Na początku lat 70. – jak liczy Mackey – średni dochód roczny na rodzinę sięgał na południu w przeliczeniu 1511 dolarów, przy krajowej średniej na poziomie 2082 dol. Tu nie było lekarzy, a szkół tyle, co na lekarstwo. Drogi miały charakter ubitych z gołej ziemi traktów, które po pierwszym deszczu zamieniały się w błotniste grzęzawiska. Jedyną kanalizacją były rowy wykopane wzdłuż takich szlaków. Szyita mógł wyjechać z południa do Bejrutu czy do innego bogatego miasta na północy, ale nie witano go tam z otwartymi ramionami, pozostawiając mu najgorzej płatne i najmniej prestiżowe prace – od stanowiska wiecznego stażysty po karierę śmieciarza. A żeby móc zagłosować, musiał wrócić do swojej wioski, bo w mieście odmawiano mu takiej możliwości. Mimo to do wybuchu wojny domowej w 1975 r. ćwierć miliona szyitów mieszkało już w zachodnim Bejrucie.

Do codziennej deprywacji i dyskryminacji ze strony dominujących w kraju społeczności maronickiej i sunnickiej w latach 70. doszedł jeszcze jeden element. Wyrzuceni w 1970 r. z Jordanii Palestyńczycy z Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) zapuścili korzenie w Libanie (choć przyczółki „chwytali” tam już wcześniej), nieformalnie kolonizując południe kraju – do tego stopnia, że bojownicy OWP zakładali przy drogach swoje checkpointy, kontrolując podróżnych i – jakżeby inaczej – traktując miejscowych z pogardą nie mniejszą niż bogatsi Libańczycy. Południe kraju w krótkim czasie zamieniło się w bazę wypadową OWP, służącą do rajdów na izraelskie pogranicze.

Pierwszą iskrą, która wpadła do tej beczki prochu, jaką było libańskie południe, stało się przybycie do Libanu irańskiego duchownego, Musy as-Sadra. Charyzmatyczny kleryk – wywodzący się z potężnego rodu irackich ajatollahów, a zarazem skoligacony z ajatollahem Chomeinim z Iranu – pojawił się w Libanie w 1959 r. i niemal od chwili przybycia zaczął budować alternatywny wobec państwowych i klanowych struktur system organizacji mających doprowadzić do emancypacji libańskich szyitów. Początkowo unikał konfrontacji z elitami, ale po dekadzie działania był już bardziej asertywny. – Lud południa nie chce i nie oczekuje datków czy kontrybucji, namiotów czy lekarstw i jedzenia w puszkach, które sprawiłyby, że czułby się niczym obcy bez godności. Państwo powinno zatroszczyć się o południe i uchodźców stamtąd, inaczej zaczną oni okupować wasze wille i pałace – pisał, ogłaszając „dzień solidarności z południem”, jednodniowy strajk w 1970 r.

Bastionem Musy as-Sadra była Dolina Bekaa na wschodzie Libanu. Bogatsza i bardziej buntownicza niż południe przyjęła Sadra niczym obiecanego w niektórych hadisach (podaniach ustnych) imama, który „odnowi oblicze wiary”. To tam na jeden z wieców duchownego przyszło 75 tys. ludzi – tłum wręcz nieprawdopodobny jak na libańskie realia. A ton jego wystąpień zaczął się zmieniać. – Nazywamy się rafidun, ludźmi odmowy, ludźmi zemsty, ludźmi buntującymi się przeciw tyranii, nawet jeśli ceną jest krew i życie – perorował w jednym z nich. Gdy z założonego przez niego Ruchu Wysiedlonych u progu wojny domowej wypączkowała formacja Libańskie Jednostki Oporu, których arabski akronim układał się w słowo Amal (nadzieja), imam unikał wiązania go z nową milicją, choć nie odmawiał współwyznawcom prawa do obrony. Tym bardziej że w 1976 r. falangiści wyrzucili z Bejrutu od 100 do 200 tys. jego szyickich mieszkańców.

Historia Sadra zakończyła się nagle. W 1978 r. współpracownicy nakłonili duchownego do podróży do Libii na spotkanie z Muammarem Kadafim. Kilka dni później Musa Sadr rzekomo wsiadł do samolotu lecącego do Rzymu. We Włoszech wylądowały jednak tylko walizki imama oraz jego dwóch towarzyszy z Libanu. – Według amerykańskich depesz, Musa Sadr zginął 31 sierpnia, po gorącej dyskusji z libijskimi gospodarzami – pisał po latach pochodzący z Libanu znany orientalista o szyickich korzeniach Fouad Ajami w biografii Sadra „The Vanished Imam”. „Doszło do rękoczynów, czy też próby pobicia, po której padł śmiertelny cios. To był wypadek, bez intencji zabójstwa” – konkludował.

Amal okazał się w sporej mierze rozczarowaniem: aż do 1980 r. stery organizacji wyrywali sobie kolejni liderzy, co sprawiało, że prześladowani przez wszystkie strony wojny domowej szyici właściwie nie mieli żadnej siły zbrojnej zdolnej ich bronić. Wewnętrzne rozgrywki wygrał ostatecznie Nabih Berri (dziś 86-letni), który co prawda nie unikał zbrojnej przemocy, ale czynił to dosyć powściągliwie – i po latach przekształcił Amal w „tradycyjną” partię polityczną, nawet piastował przez jakiś czas funkcję przewodniczącego parlamentu. Nie zdołał jednak zapobiec rozłamom: zwłaszcza tym w 1982 r., kiedy kolejne radykalne frakcje odłączały się od Amalu, by ostatecznie sformować własną milicję pod szyldem Partia Boga. Czyli właśnie Hezbollah.

Hezbollah stał się globalną marką 

Zgodnie z jednym z fragmentów Koranu, Partia Boga – stronnictwo wiernych woli Allaha – miała stawić czoła Partii Szatana. Dlatego tak często akurat to słowo pojawiało się w nazwach formacji politycznych, czy to w porewolucyjnym Iranie czy np. w tureckim Kurdystanie, na zamieszkanych przez szyitów obszarach Arabii Saudyjskiej czy w Iraku. Jednak to libański Hezbollah zrobił globalną karierę.

Jamal Sankari, autor biografii pierwszego ideologa ugrupowania, szejka Fadlallaha, napomyka, że w pierwszych latach istnienia Amalu ruch ten próbowały przejąć frakcje religijnych ortodoksów i zwolenników wymieszania polityki z Koranem na modłę rewolucji irańskiej, którą libańscy szyici obserwowali niemalże tuż za miedzą. Te próby storpedował definitywnie wspomniany Berri, nadając Amalowi szyicką – ale też w olbrzymiej mierze świecką – tożsamość polityczną. „W przeciwieństwie do Amalu, z jego masowym poparciem, różnorodnymi politycznymi i ideologicznymi postawami spojonymi niepewnie charyzmatycznym przywództwem Musy as-Sadra, rozmaite grupy tworzące Hezbollah były ze sobą powiązane wspólnym programem politycznym i filozofią” – pisze Sankari.

„Zgodnie z opowieścią sajeda Hasana Nasrallaha, jednego z pierwszych członków nowej organizacji i jej obecnego Sekretarza Generalnego, ruch powstał pierwotnie jako lokalna, spontaniczna inicjatywa spojona nadzwyczajnymi okolicznościami w przeddzień izraelskiej inwazji. Rodził się jako twór amorficzny, pierwotna konstelacja komórek szyickich aktywistów zapowiadających walkę z izraelską okupacją” – cytuje Sankari. Z tej też przyczyny czołowym ideologiem Hezbollahu – choć nigdy nie członkiem – stał się szejk Fadlallah, od kilku lat znany już w Libanie z żarliwie antyizraelskich kazań.

Ale na początku niewiele mogło wskazywać, że Hezbollah urośnie do takiej potęgi, jaką jest dzisiaj. „Szyici przyjęli wejście Izraelczyków do południowego Libanu z radością” – twierdzi Sandra Mackey. „Gdy kolumny z czołgami na czele przetaczały się przez wioski, uśmiechnięci mieszkańcy rzucali żołnierzom kwiaty i biegli za transporterami, przynosząc żołnierzom sok ze świeżych owoców i mamrocąc pod nosem dziękczynienia za uwolnienie ich od OWP. Ale niebawem izraelska arogancja, podobnie jak wcześniej palestyńska, zbudowała między szyitami i ich rzekomymi wybawcami mur. Organizowano łapanki potencjalnych sympatyków OWP w szyickich wsiach. Zatrzymani byli przeganiani do obozów po izraelskiej stronie granicy, niezgodnie z Konwencją Genewską. Lamentujące kobiety z krzyczącymi dziećmi na rękach patrzyły jak specjalne jednostki burzą ich domy, bo Izraelczycy oskarżyli ich mężów czy synów. Wsie podejrzane o propalestyńskie sympatie zostały zamienione w betonowe gruzowiska. Od czerwca do sierpnia tamtego roku szyickie dzielnice Bejrutu znalazły się w oblężeniu, szyici ginęli na równi z Palestyńczykami w obozie Sabra. Wróciły słowa Musy Sadra sprzed lat: Izrael jest uosobieniem zła” – opisuje Mackey.

Drugim elementem, który miał w owym czasie decydujące znaczenie, była wola Teheranu. Irańscy rewolucjoniści przeżywali wciąż euforię po obaleniu i wygnaniu szacha – i w zasadzie byli w apogeum nadziei na „eksport rewolucji” do kolejnych krajów, w szczególności w szyickim uniwersum. Liban wydawał się idealną okazją: w Dolinie Bekaa latem 1982 r. wylądowało tysiąc irańskich „eksporterów” z Korpusu Strażników Rewolucji, których Mackey nazywa „komisarzami politycznymi”. Ale otrzaskani już w boju Irańczycy, z walizkami pieniędzy wysupłanymi z sejfów Teheranu, aurą zwycięzców robili na młodych szyitach piorunujące wrażenie. A Hezbollah wpasował się w rolę lokalnej struktury rewolucyjnej wręcz idealnie: liderzy kolejnych frakcji radykałów, wcześniej w oderwaniu od reszty zawiadujący swoimi frakcjami czy kręgami zwolenników, meldowali się w Dolinie na szkolenia i stopniowo byli przez „komisarzy” scalani w realnie jednolitą strukturę.

Ideologicznie to rozbicie na rozmaite ośrodki „myśli rewolucyjnej” w jakiejś mierze funkcjonuje do dziś. Za to militarnie organizacja jest twardym monolitem, który przypomina wspomniany Korpus. Przy czym, jak podkreśla Mackey, przywódcy Hezbollahu co do jednego są zapatrzeni w irańskie wzorce, ale o ile „wszystkie grupy są pod jakimś wpływem Iranu, to żadna nie jest irańskim lokajem”.

Hezbollah nie wymyślił terroryzmu, ani nie był pierwszą frakcją, która zaczęła stosować bomby, zamachy i porwania w Libanie. Od początku była to brudna, brutalna i bandycka wojna. „Porwania były codziennością. Ofiary chwytano na posterunkach przy drodze, wyciągano z domów, zatrzymywano na ulicy pod pretekstem, że wyglądają podejrzanie. Zbiorowo porywano całe grupy ludzi, żeby wymienić ich na ofiary porwań innej grupy. Dzieci porywano po prostu, żeby uzyskać okup. (…) Kto nie został uwolniony, albo znikał, albo odnajdywał się jako anonimowe ciało porzucone przy drodze” – pisze Mackey. Tej lawiny przemocy nikt już dziś nie pamięta, zachowała się tylko gdzieś w powieściach pisanych wówczas przez libańskich pisarzy, albo reportażach, których od lat nikt nie wznawia.

Architekt terroru spod znaku Hezbollahu, Husein Musawi, przyjął inną strategię: podjął walkę z Izraelczykami, ale i – a może przede wszystkim – z przedstawicielami Zachodu, którzy w tej wojnie sprzyjali innym frakcjom, zwłaszcza maronitom. W 1983 r. najpierw w kwietniu wybuchł potężny ładunek pod ambasadą USA w Bejrucie: w eksplozji zginął m.in. szef bliskowschodnich struktur CIA (i 62 inne osoby). W październiku z kolei zamachowcy wysadzili się pod koszarami amerykańskich marines (241 zabitych), a kilka minut później – pod koszarami zajmowanymi przez Francuzów (58 zabitych). Takich strat Ameryka nie poniosła od czasu wojny w Wietnamie (a Francja od czasu wojny w Algierii), przy tych zamachach bledło nawet wspomnienie wzięcia zakładników w ambasadzie USA w Teheranie. A żeby podtrzymać mrożący efekt, szyickie milicje regularnie porywały żyjących w Libanie Amerykanów (aczkolwiek ruch formalnie odcinał się od tych akcji). Tak oto, w krótkim czasie Hezbollah stał się symbolem XX-wiecznego (i w sporej mierze XXI-wiecznego) terroryzmu.

Czytaj więcej

Walka o szafranowy elektorat

Hezbollah to największa siła Libanu. I nie wiele da się z tym zrobić

Ale przede wszystkim Hezbollah stał się siłą, wbrew której niewiele da się w dzisiejszym Libanie zrobić. W 128-osobowym parlamencie zasiada 13 posłów bezpośrednio związanych z ugrupowaniem – a do tego należałoby pewnie doliczyć kilku deputowanych, którzy startowali niezależnie. W zależności od konstelacji politycy Hezbollahu ocierają się o rząd lub stanowią jego zaplecze. Gdyby dodać do tego ruch Amal pod wodzą Nabiha Berriego (14 posłów), szyici mogliby być największą parlamentarną siłą polityczną w Libanie. Głosują na nich od czasu do czasu nawet niektórzy chrześcijańscy maronici. I bynajmniej nie traktują ich już jak trędowatych. – Oczywiście znam Nasrallaha – opowiadał mi o przywódcy Hezbollahu nieżyjący już Michel Edde, minister w kilku gabinetach w Bejrucie, lider maronitów i znany zwolennik pojednania libańskich społeczności. – Byłem na ślubach jego dzieci, na pogrzebie syna (zginął w wyniku izraelskiego ataku – przyp. red.), często mnie zaprasza – mówił. Edde nie pozostawiał wątpliwości, że polityka może w Libanie dzielić, ale pod jej powierzchnią toczy się życie, które przynajmniej próbuje udawać normalność.

„Nawet członkowie jednej z najbardziej ekstremalnych grup świata nie są odporni na uroki Libanu” – kwituje w książce „Children of Jihad” Jared Cohen, młody amerykański podróżnik o żydowskich korzeniach, który przed laty objechał Bliski Wschód. „Jadłem z Hezbollahem w McDonald's, Pizza Hut i innych fast foodach. Czasem widziałem chłopaków z Hezbollahu w klubach nocnych Bejrutu, tańczących i próbujących szczęścia z dziewczynami, a nawet czasem... pijących (…) Mieszali się z tłumem i byli jeszcze jedną grupą młodych pląsających do najgorętszej muzyki lata” – wspominał Cohen.

Hezbollah, niczym jego irańscy trendsetterzy, dawno obrósł też instytucjami społecznymi, bez których w wielu miejscach w Libanie trudno byłoby o jakikolwiek rozwój. Ruch prowadzi sieć szpitali i klinik w zacofanych częściach kraju, otwiera szkoły w co biedniejszych wioskach czy dzielnicach miast, utrzymuje całą paletę mediów – od gazet, przez stację telewizyjną, po liczne strony internetowe. „Departament Relacji Zewnętrznych Hezbollahu życzy panu wszystkiego najlepszego z okazji urodzin” – przeczytał bliskowschodni korespondent „The New York Times” Neil MacFarquhar w swoje obchodzone w Libanie urodziny, czyniąc z tej frazy tytuł swojego zbioru reportaży z regionu. Stosunkowo najmniej wiadomo o biznesowych fundamentach ugrupowania. Niewątpliwie strumień pieniędzy z Teheranu i Damaszku (bowiem reżim Baszara al-Asada jest drugim ważnym mentorem ruchu) pozwala organizacji funkcjonować na co dzień, zbroić się i inwestować w „społecznie użyteczne” przedsięwzięcia. Ale można też zakładać, że i bez irańskich pieniędzy szejk Nasrallah dawałby sobie radę: już przed laty wielu szyitów, zamiast próbować przebijać się przez szklane sufity Bejrutu, wyemigrowało za granicę. Niektórym udało się stworzyć w Afryce, Ameryce Łacińskiej czy Europie całkiem sprawnie funkcjonujące biznesy, co pozwala im dziś sponsorować ziomków w ojczyźnie. Niekiedy na wiodące do Hezbollahu tropy można się natknąć w miejscach uchodzących za węzły globalnego półświatka przemytniczego.

Jednak kluczem do siły Hezbollahu jest jego moc – i legenda – bojowa. Z historycznego punktu widzenia ruch wyszedł z wojny domowej poharatany, ale mimo to przez kolejną dekadę, aż do 2000 roku, stawiał czoła izraelskiej armii na południu Libanu, elastycznie mieszając taktykę regularnych sił zbrojnych z metodami partyzanckimi. Już w lipcu 2006 roku Izraelczycy się przekonali, że organizacja nie marnuje czasu: na południu Libanu wyrosły bunkry i inne fortyfikacje, które znacznie skomplikowały – początkowo zaplanowaną jako „błyskawiczną” – interwencję IDF na tym obszarze. Połączenie siły ognia z partyzancką mobilnością szyitów sprawiło, że operacja przeciągnęła się na 34 długie dni i zakończyła „bezkonkluzywnie”. Innymi słowy, Izraelczycy ogłosili, że dali Hezbollahowi nauczkę, a Nasrallah – że jego oddziały odparły izraelską agresję. I chyba ten drugi miał więcej powodów do radości: przez kilka kolejnych lat był w sondażach najbardziej podziwianym politykiem Bliskiego Wschodu, nawet w krajach sunnickich.

Jeszcze kilka lat temu szacowano, że ta libańska milicja ma do dyspozycji 20 tys. bojowników i drugie tyle „rezerwistów” w odwodzie. Dziś mówi się raczej o 25 tys. i 30 tys., a sam Nasrallah odgraża się, że ma do dyspozycji 100 tys. ludzi. Co gorsza, prawdopodobnie wielu z nich jest zaprawionych w boju – przez ostatnią dekadę z okładem zdobywali doświadczenie w Syrii, gdzie Hezbollah przyszedł z odsieczą reżimowi al-Asada. 10 tysięcy wystrzelonych dotąd rakiet to ledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż arsenał ruchu szacuje się na 40 do 120 tys. pocisków, w tym również przeciwlotniczych oraz służących do atakowania okrętów. Dodatkowo, w obozach na terytorium Syrii znajdują się czołgi i pojazdy opancerzone, które ugrupowanie – przynajmniej teoretycznie – mogłoby zacząć ściągać do Libanu. A jakby tego było mało, południe Libanu to dziś kraina podziemnych fortyfikacji, od bunkrów przez tunele, podziemne magazyny i centra dowodzenia – przy których infrastruktura Hamasu w Strefie Gazy to fraszka.

Izrael może toczyć latami wojnę z Hezbollahem. I będzie mu się to opłacać

Trudno się zatem dziwić, że izraelscy wojskowi z jednej strony są pewni swojej militarnej przewagi, ale z drugiej wcale się nie palą do otwierania drugiego frontu. – Ten biznes niszczenia Hamasu, sprawiania „że zniknie”, to po prostu sypanie piasku w oczy opinii publicznej – skwitował w czerwcu admirał Daniel Hagari, rzecznik izraelskiej armii. – Hamas to idea. Hamas to partia. Jest zakorzeniony w sercach ludzi i kto sądzi, że możemy „wyeliminować Hamas”, jest w błędzie – dodawał. Nie inaczej należałoby patrzeć na Hezbollah, z wielu opisanych wyżej przyczyn zapewne jeszcze silniej zakorzeniony w libańskiej rzeczywistości.

Ale pokusa jest silna. W dniu, w którym na granicach Izraela ucichną strzały, zacznie się proces rozliczania gabinetu Beniamina Netanjahu. Począwszy od wieloletniej polityki konserwowania konfliktu z Palestyńczykami przy jednoczesnym przekonaniu, że ma się do czynienia z całkowicie bezsilnym przeciwnikiem (co uśpiło czujność Izraelczyków aż do 7 października), przez sposób prowadzenia operacji odwetowej i uzyskane dzięki niej efekty – z najpotężniejszym chyba kryzysem wizerunkowym Izraela na czele oraz erozją w gronie dotychczasowych sojuszników i przyjaciół kraju – aż po metody i intencje gabinetu obecnego premiera. I już dziś coraz mniej skrywana krytyka ze strony armii oraz rozpad kryzysowego „gabinetu jedności narodowej” sygnalizują, że łatwo nie będzie. A skoro tak, to remedium pozostaje podtrzymywanie konfliktu tak długo, jak się da. W tym kontekście perspektywa wojny z Hezbollahem to plan na lata.

To, co dzieje się w Gazie, byłoby dziecięcą igraszką w porównaniu z Libanem – skwitował w rozmowie z reporterem tygodnika „The Spectator” jeden z izraelskich wojskowych, komentując możliwość wybuchu konfliktu na granicy z Libanem, w którym Izraelczycy musieliby zmierzyć się z libańskim Hezbollahem. To, że wielu graczom po obu stronach tej granicy zależy na otwarciu drugiego frontu w bliskowschodnim konflikcie, wydaje się nie być już tajemnicą. „Kwestia tygodni, może dni” – mówili dziennikarzowi brytyjscy dyplomaci z Bejrutu, którzy w ostatnich dniach doradzają przebywającym w Libanie Brytyjczykom jak najszybszy wyjazd z kraju.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi