Artur Wójcik: Odczarować profesora-chuligana

Edward Gierek potrafił z bezcennych dzieł (np. rękopisów Mozarta) robić okolicznościowe prezenty Honeckerowi. A skoro Gierek wysyła jakiegoś „przybocznego”, żeby mu przywiózł coś z depozytu Berlinki na prezent, to Karol Estreicher, stróż zbiorów z Muzeum UJ, obawiał się, że I sekretarz zaraz też przyśle po jakieś jagiellońskie skarby - mówi Artur Wójcik, historyk i archiwista z Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Publikacja: 28.06.2024 17:00

Artur Wójcik z portretem Karola Estreichera w tle

Artur Wójcik z portretem Karola Estreichera w tle

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego obchodzi w tym roku 60 lat swojej działalności. Istnienie zawdzięcza Karolowi Estreicherowi Młodszemu (1906-1984). Postaci barwnej, wyjątkowej jak na „krakówek”, wartej niejednej biografii i upamiętnienia lepszego niż prezentowany na okolicznościowej wystawie tajemniczy „słój Estreichera”, do którego jeszcze na pewno wrócimy. Skoro jednak charakter się kształtuje człowiekowi do piątego roku życia, to zacznijmy może od tego okresu, a nawet wcześniej…

Profesor-chuligan”, jak go nazywano później, był takim i za młodu. Ten fakt był wyjątkowo źle przyjmowany przez jego otoczenie rodzinne. Dziś nie tylko powiedzielibyśmy, że przyszedł na świat w rodzinie inteligenckiej, ale dosłownie w rodzinie profesorsko-rektorskiej. Estreicherowie – odkąd ich przodka Dominika Estreichera jego przyjaciel Hugo Kołłątaj zaprosił, by przybył z Moraw pod koniec XVIII wieku profesorować na Uniwersytecie Jagiellońskim – nie tylko zakochali się w Polsce, ale zostali tu na zawsze. Byli ponadto w każdym pokoleniu mocno związani z tą uczelnią i nie tylko zasiadali na jej rozmaitych katedrach, ale i piastowali najwyższe uczelniane urzędy. Rodzina ta dała krakowskiej uczelni dwóch rektorów, kilku profesorów, jednego dyrektora Ogrodu Botanicznego…

Nasz bohater miał więc wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Jego dziadek Karol Estreicher Starszy, dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej, dał nam „Bibliografię Polski”, czyli spis wszystkich dzieł wydanych w Polsce między XV a XVIII wiekiem. Ojciec zaś, Stanisław Estreicher, profesor historii prawa, był Rektorem UJ i jedną z pierwszych ofiar Sonderaktion Krakau, zmarł w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen pod koniec 1939 r. Najmłodszy z rodu nie zapowiadał się na intelektualistę, co było bardzo rozczarowujące, także dla mającej niemały wpływ na jego edukację matki, Heleny z d. Longchamps de Bérier. Ten „wyrodek” przyszedł na świat w 1906 r. Czarna owca, która repetowała piątą klasę z powodu ciągłych wagarów oraz problemów z matematyki, łaciny i greki! Wolał grać z kolegami w piłkę na Błoniach oraz chodzić na mecze Cracovii.

Dziś wyobraźmy sobie, jaki byłby raban pod Wawelem, gdyby dziecko rektora UJ repetowało w podstawówce. A wtedy było to znacznie mniejsze miasto.

Skandal musiał być potężny.

O Karolku, zakale rodziny, wiedziały nawet kwiaciarki spod Sukiennic. Miał kompletnie inny charakter niż Estreicherowie, znani jako zasadniczy, solidni, obowiązkowi. Tu zaś wyczekiwany, wytęskniony, pierwszy syn (miał dwie starsze siostry) został rozpuszczony jak dziadowski bicz, a w dodatku był nadpobudliwy, nieznośny, wszędzie go było pełno. Nawet koledzy mieli go już dość i wsadzali w klasie na piec, żeby nie przeszkadzał. Możliwe, że dzisiaj zdiagnozowano by u niego ADHD.

W pewnym momencie przyszło opamiętanie. Duży wpływ miał na niego jeden z nauczycieli, Leon Chwistek, barwna postać, zarówno artysta malarz, jak też matematyk i filozof. Pod jego wpływem Karol zakochuje się w historii sztuki. Zdaje maturę, po której – jak głosi krakowska anegdota – tata profesor rektor funduje mu pierwszą wizytę w lokalnym burdelu, aby świętował swój sukces wśród kolegów i „prawdziwie zdał swój egzamin dojrzałości”.

Historia rodu Estreicherów jest z gatunku: Polakiem nie trzeba się urodzić, trzeba tylko bardzo chcieć nim być. Była to też rodzina żyjąca z intelektu, z pracy naukowej, co w czasach ówczesnych nie było częste.

Dziś byśmy ich określili mianem inteligencji miejskiej. Zasługi tej rodziny dla krzewienia kultury polskiej podczas zaborów były olbrzymie.

Czytaj więcej

Anna Nasiłowska: Jeśli wszyscy zaczną pisać, jak chcą, przestaniemy się rozumieć

Wróćmy do Karola. Jest połowa lat 20. XX wieku, po maturze rozpoczyna studia z historii sztuki na UJ.

Szło mu świetnie, choć nie jest łatwo z takim rodzinnym bagażem funkcjonować akademicko – według plotek każdy sukces zawdzięczał protekcji ojca i wciąż musiał się mierzyć z ciężarem nazwiska. Szalenie go to frustrowało. Po doktoracie został „bezpłatnym asystentem” w Zakładzie Historii Sztuki. W Polsce na naukę nigdy nie było pieniędzy, a przed II wojną światową było ich realnie znacznie mniej niż dziś, bardzo wielu więc pracowało naukowo za darmo lub pół darmo, dla prestiżu.

Estreicher wchodzi w „wiek Chrystusowy”, gdy Polska zaczyna się szykować do wojny. I nagle znajduje się w centrum tych przygotowań. Chodzi o ewakuację krakowskich zabytków, zwłaszcza figur ołtarza Wita Stwosza z kościoła Mariackiego. Dziś w tym wieku i z tym doświadczeniem, nie zostałby pewnie nawet junior managerem w korporacji, a tu ma nagle odpowiadać za jeden z najważniejszych polskich zabytków.

Od wiosny 1939 r. jest jasne, że zagrożenie niemieckie jest realne i na Kraków mogą spaść bomby. Wysiłki Estreichera, żeby zabezpieczyć ołtarz muszą z konieczności być otoczone tajemnicą, są zatem prawdopodobnie nieoficjalne, choć pojawiają się w prasie anonsy o zbiórkach publicznych „na zabezpieczenie ołtarza”, „na konserwację”, pod której przykrywką całą operację przeprowadzano. A koszty były niebagatelne, zdemontowanych części było ponad 2 tysiące, praca zatem była niezmiernie intensywna: inwentaryzacja, fachowa rozbiórka, ułożenie w skrzyniach do transportu i zabezpieczanie. Figury w gazety i pakuły już w sierpniu 1939 r. opatulają tzw. kościelne baby. Udało się zdemontować figury, natomiast pusta szafa ołtarzowa została na miejscu i taką Niemcy zastali, szczerze zaskoczeni, gdy weszli do miasta. Bowiem 31 sierpnia wyrusza Wisłą z Krakowa galarem (rzeczna łódź z płaskim dnem – uwaga red.) transport do Sandomierza „pod wodzą” Karola Estreichera.

Pewnie był wówczas w swoim żywiole, znając jego temperament.

W Sandomierzu Estreicher jest w bardzo dobrych relacjach z kurią biskupią, gdzie organizował był uprzednio muzeum diecezjalne. Skrzynie złożono w lokalnej katedrze. Ironią losu jest fakt, że w ramach kampanii wrześniowej nie bombardowano Krakowa, a właśnie m.in. Sandomierz. Trudno dziś o to winić Estreichera, bo Niemcy ukryte w Sandomierzu figury znaleźli, podobnie jak skarby UJ ukryte w specjalnej skrytce w Collegium Novum. Aczkolwiek drugiej skrytki zakopanej pod fundamentem Niemcy nie znaleźli, a ukryto tam najcenniejsze berła uniwersyteckie i dokumenty fundacyjne UJ. Dokonali tego pracownicy Zakładu Historii Sztuki: Adam Bochnak, Jerzy Żarnecki i Michał Orkisz. Pergaminy nie przetrwały wojny, wszystko wskazuje na to, że w niewytłumaczalny sposób rozpadły się w skrytce zalanej wodą z pękniętej zimą 1940 r. rury – pozostały po nich jedynie pieczęcie i dębowe skrzyneczki, w których je przechowywano. Mamy też tajemniczy słój, który prezentujemy obecnie na wystawie czasowej. Przez wiele lat słój ten stał w muzealnym magazynie, pierwszy raz zaprezentowano go w 1998 roku na wystawie z okazji zbliżającego się jubileuszu 600-lecia UJ. Słój ten miał zawierać resztki średniowiecznych pergaminów i ziemię ze skrytki. Dziś wiemy, że w słoiku jest trochę trocin i niemieckich gazet z czasów okupacji, nie ma zatem możliwości, by zawierał materiał ze skrytki zamkniętej 1 września 1939 r. Słój zatem był rodzajem Estreicherowskiej – jak powiadano – mistyfikacji.

Ja myślę, że raczej symbolem tego barbarzyńskiego zniszczenia i wyrwy dokonanej w polskiej kulturze przez wojnę i okupację niemiecką, niczym owe skamieniałe od ognia księgi prezentowane w szklanej urnie w Bibliotece Narodowej. Wróćmy jednak do września 1939.

Co do słoja, pełna zgoda. A w kwestii września 1939 r., nie wiemy, co by się stało, gdyby Estreicher ołtarza nie zdemontował i nie wywiózł, pewnie zrobiliby to sami Niemcy. Jednocześnie rozmowy z ludźmi znającymi osobiście prof. Estreichera pokazały, że on żałował tego demontażu. Pomimo że przecież ołtarz później odnaleziono – za jego sprawą i jego wielkim staraniem – w bunkrze pod Norymbergą.

Wróćmy jednak do momentu, gdy 4 września, zakończywszy misję w Sandomierzu, Estreicher w poszukiwaniu polskiej armii przekracza granicę z Węgrami i udaje się do Francji, gdzie gen. Władysław Sikorski, przyjaciel Stanisława Estreichera, nie pozwala Karolowi wstąpić do jednostek bojowych, a przeznacza go na sekretarza swojego rządu. Na polecenie naczelnego wodza Karol Estreicher tworzy wówczas Biuro Rewindykacji Strat Kulturalnych, które już podczas wojny zaczęło inwentaryzować straty. Powstała specjalna kartoteka złodziei odpowiedzialnych za rabunek polskich dzieł sztuki, a często się zdarzało, że byli to niemieccy historycy sztuki znani Estreicherowi sprzed wojny. Po wkroczeniu armii niemieckiej do Francji w 1940 r. Estreicher zajmuje się ewakuacją do Londynu skarbów narodowych wywiezionych z Polski podczas ewakuacji rządu z Warszawy, m.in. arrasów oraz skarbca wawelskiego (przede wszystkim Szczerbca), rękopisów Chopina, Biblii Gutenberga z Pelplina etc. Został z tym wszystkim sam…

To było wtedy piekło na ziemi…

Prowizorka jeszcze większa niż we wrześniu 1939 r., chaos i fabuła jak z Hollywood. Udaje się załatwić malutki polski stateczek parowy pod nazwą „Chorzów”, na który w ostatnim momencie przed zajęciem portu w Bordeaux całą naszą ocalałą historię udało się zapakować. Szczerbiec na wierzchu, tak że nawet jeśli ta łupinka zacznie tonąć, to chociaż ten ostatni skarb się przekaże do szalupy. Transport dociera do Londynu, w chwilę potem podejmowana jest decyzja, by wszystkie zbiory ewakuować do Kanady, gdzie bezpiecznie przeleżały całą wojnę.

Poza działalnością w Biurze Rewindykacji Estreicher odbywa dwie tajne podróże.

Na przełomie lat 1940–1941 pod fałszywym nazwiskiem dociera przez Hiszpanię i Francję do Szwajcarii, próbując dowiedzieć się, gdzie jest ołtarz mariacki i to mu się udaje. Na przełomie lat 1942-1943 odbywa podróż dyplomatyczną do Stanów Zjednoczonych, gdzie jego niespożyta energia i determinacja pomagają mu umówić spotkania i uzyskać prywatne audiencje u wpływowych ludzi, by przekonać aliantów, że trzeba już myśleć o przyszłej rewindykacji dóbr kultury po zwycięstwie nad Niemcami. A przynajmniej stworzyć ramy i podstawy prawne dla takiego procesu, którego świat na taką skalę wcześniej nie znał. Dociera aż do kancelarii prezydenta Roosevelta. Uderzył wszędzie, aż już go mieli dość i zrobili to, o co prosił, aby się od niego i jego nieustannych nagabywań uwolnić – są na to pisemne świadectwa wielu ówczesnych amerykańskich historyków sztuki.

Faktem pozostaje, że w 1945 roku, gdy Niemcy kapitulują, Polska jako jedyny kraj jest przygotowana do rewindykacji zabytków naszej kultury. Istnieje olbrzymi, choć niepełny, katalog strat i rabunków. Tu trzeba ze smutkiem stwierdzić, że żadna z osób z kartoteki Estreichera, tych „profesorów-rabusiów”, nie poniosła odpowiedzialności karnej po wojnie. Pozycja Polski, która została w strefie wpływów radzieckich, spowodowała, że staliśmy się przedmiotem, a nie podmiotem polityki międzynarodowej i Estreicher bardzo szybko zdał sobie z tego sprawę.

To jest też moment, w którym wraca do kraju.

Podejmuje wtedy bardzo trudną decyzję podjęcia rozmów z komunistami, która w licznych środowiskach polskiej emigracji powojennej wypala mu piętno zdrajcy. Uważał, że nieważne, jaka będzie powojenna Polska, czerwona czy demokratyczna, najważniejsze, by skarby naszej kultury wróciły na swoje miejsce. Tak postrzegał swoją życiową misję: nie przetrwają narody bez własnej kultury.

To jest problem racjonalizowania sobie kolaboracji, problem też tych, którzy jak Julian Tuwim wrócili, mając pełną świadomość, że tu się ludziom, których znał, wyrywa paznokcie po różnych piwnicach i panuje po prostu terror. I tych, którzy jak Jan Lechoń zostali na emigracji – też ze strachu, że im się będzie owe paznokcie wyrywać. Estreicher ma przeszłość i pochodzenie „niesłuszne”, a jednak podejmuje spore ryzyko powrotu.

Tu niech za przykład bliższy Estreicherowi służy znany po wojnie w Wielkiej Brytanii historyk sztuki z przedwojennego UJ wspomniany wyżej Jerzy Żarnecki, uczestnik ukrycia dokumentów fundacyjnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. On został na Zachodzie i znany jest dzisiaj na jako George Zarnecki.

Natomiast w kontekście powrotu Estreichera do PRL trzeba koniecznie dodać, że w Krakowie żyła przez całą okupację jego narzeczona i późniejsza żona, Teresa Lasocka. Zapomniana bohaterka tamtych czasów, żołnierka Armii Krajowej o pseudonimie Tell, która w warunkach konspiracyjnych organizowała pomoc dla więźniów Auschwitz-Birkenau, w tym dla późniejszego premiera PRL, Józefa Cyrankiewicza, oraz Lucjana Motyki, powojennego ministra kultury. Wszyscy oni znali się sprzed wojny z UJ. Lasocka uratowała Cyrankiewiczowi życie i on swą wdzięczność umiał okazać – Estreicher był bezpieczny i miał dokąd wrócić, niekoniecznie do więziennej celi „za szpiegostwo”, jak żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Zarazem Estreicher umiał tę wdzięczność na Cyrankiewiczu niemal wymuszać, domagać się jej. Zostaje oficjalnie delegatem rządu warszawskiego skierowanym do tropienia zrabowanych przez Niemców polskich dóbr kultury.

Amerykanie już wtedy źle patrzyli na mundur polski, rozumując, że to są „ludzie Stalina”, a on do amerykańskiej strefy okupacyjnej musiał wjechać jako żołnierz. Był mianowany majorem jeszcze przez rząd londyński, ubrany był zatem w swój mundur Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Według jednej z wersji miał też drugi mundur – amerykański – co było w tym wypadku pomocne, bo na granicy z Niemcami zmieniał mundur na uniform naszego alianckiego sojusznika. Dzięki temu do Polski wrócił nie tylko ołtarz Wita Stwosza, ale i „Dama z gronostajem” Leonarda da Vinci, czyli „dama z łasicą”, jak to mawiał Estreicher. Obraz przed wojną był własnością Czartoryskich. Został zrabowany przez Hansa Franka, gdy nazista ewakuował się z Krakowa. Amerykanie odnaleźli „Damę...” w bawarskiej rezydencji Franka. Powinni oddać ją Czartoryskim, a wręczyli do rąk własnych Estreicherowi. I on jej nie oddał Czartoryskim, choć powinien. Wiedział, że planują sprzedać obraz do jednego z zachodnich muzeów. Zresztą i jemu samemu różni „marszandzi” składali podobne prywatne oferty na kupno dzieła da Vinciego. Wtedy podejmuje decyzję, o którą Czartoryscy będą mieli jeszcze długo pretensje. Przywozi obraz do Krakowa i oddaje do Muzeum Czartoryskich, które zostaje upaństwowione.

Czytaj więcej

Dr hab. Kinga Paraskiewicz: Bazar, arbuz i papucie, czyli polskie ślady perskiego

Gdyby wtedy tego nie zrobił, to by minister Piotr Gliński nie miał czego w 2016 r. wykupywać na własność państwa polskiego. Tego arcydzieła nie byłoby w Polsce.

Estreicher miał idée fixe, by w komunistycznej Polsce stworzyć coś wielkiego, realny powód do narodowej dumy. Postanawia w średniowiecznym Collegium Maius, gdzie znajduje się kolebka polskiej nauki, zorganizować muzeum. Wówczas nazwano je Muzeum Nauki Polskiej, a później przemianowano na Muzeum UJ. Estreicher postanawia cały gmach – po przebudowie w stylu neogotyckim w XIX w. – ponownie przebudować (dzisiaj by mu takiego zamiaru nie „klepnął” żaden konserwator zabytków!). Uważał bowiem, że neogotyk był przejawem germanizacji. Collegium Maius miało teraz architektonicznie wrócić do wyglądu z XV wieku, czyli do czasów największej świetności Uniwersytetu Krakowskiego. W biednej powojennej Polsce premier Cyrankiewicz wpisuje przebudowę Collegium Maius w ramy planu sześcioletniego. Warszawa w tym samym czasie odbudowuje swoją Starówkę w wyniku ciężkiej pracy i zabiegów profesorów Jana Zachwatowicza i Stanisława Lorentza, ale nie taką, jaka była tuż przed wojną, a według obrazów Canaletta – również odzyskanych dla Polski właśnie przez Estreichera. W dodatku jest to „gigantomania” sprzeczna z ideami Polski Ludowej, kiedy mamy w polityce nie tylko stalinizm, ale i w sztuce socrealizm. A rekonstrukcje starej architektury są z nim programowo sprzeczne.

Puste byłyby dziś polskie muzea, gdyby nie on. Kolejny paradoks jego życia polegał na tym, że w najczarniejszych latach stalinizmu on miał się dość dobrze, natomiast znacznie cięższe czasy przyszły dla niego wraz z odwilżą Gomułkowską…

Estreicher nie był karierowiczem. To nie jest tak, że – jak wielu innych – po wojnie poczuł wznoszącą falę. Zdystansowany od władz PRL, został w roku 1964 sygnatariuszem tzw. Listu 34, gdzie jako członek PEN Clubu i przyjaciel Antoniego Słonimskiego ujął się za nim, sekowanym i niszczonym, oraz za polską kulturą dławioną przez cenzurę i reglamentację papieru (zarezerwowanego w głównej mierze dla publikacji zgodnych z linią ówczesnej władzy).

Na koniec musimy porozmawiać o Berlince… Dlaczego to właśnie Estreicher chciał Niemcom oddać?

Nie chodziło o to, by wszystko, co niemieckie, stało się polskie, tylko by niemieckie wróciło do Niemiec, ale… gdy oni oddadzą wszystko, co zrabowali w okupowanej Polsce oraz po wypłaceniu ekwiwalentu (w dziełach sztuki) za dobra kultury celowo niszczone, szczególnie w Warszawie po upadku powstania warszawskiego. Sprawa do niedawna jeszcze powracała, a oburzenie Karola Estreichera wywołało przede wszystkim nanoszenie znaków własnościowych Biblioteki Jagiellońskiej na ten szczególny księgozbiór. Berlinka była zbiorem rękopisów i starodruków pochodzących z Pruskiej Biblioteki Państwowej. Niemcy pod koniec wojny ukryli księgozbiór w budynku poklasztornym w Krzeszowicach. Polacy odnaleźli porzucony księgozbiór i przetransportowali do Biblioteki Jagiellońskiej. Do dzisiaj Berlinka jest depozytem!

Estreicherowi chodziło o to, aby tego zbioru nie rozkradać. Bo na przykład Edward Gierek zaczął z tych bezcennych dzieł (np. rękopisów Mozarta) robić okolicznościowe prezenty Erichowi Honeckerowi. A skoro Gierek wysyła jakiegoś „przybocznego”, żeby mu do Warszawy przywiózł coś z Berlinki na prezent dla kolegi, to zaraz przyśle po jakieś jagiellońskie skarby, chociażby z ukochanego Muzeum UJ. Rektorzy byli wtedy mianowani przez PZPR i zgoda na taki proceder mogła zostać udzielona. Estreicher celowo nie prowadził ksiąg inwentarzowych Muzeum UJ. On jeden i najbliżsi zaufani współpracownicy wiedzieli, co znajduje się w muzeum, dla bezpieczeństwa zbiorów. Jednocześnie miał charakter sprawiający, że wielu ludzi mu nie ufało. Na naszej wystawie jubileuszowej koncentrujemy się nie tylko na historii samego Muzeum UJ, ale i na osobie Karola Estreichera. Właśnie dlatego, że historyczną prawdę o nim trzeba odsiewać od mitów narosłych na temat „profesora-chuligana” ze względu na jego niełatwą osobowość i szczególny, niepasujący do profesorskiego Krakowa temperament.

Artur Wójcik

Historyk, pracownik Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Popularyzator historii, redaktor bloga „Sigillum Authenticum”, prowadzący podcast „Historie arturiańskie”. Kurator wystawy „Pan na Collegium Maius. Dziedzictwo Karola Estreichera młodszego”, dostępnej do 30 sierpnia 2024 r. w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Tajemniczy słój, czyli mistyfikacja Karola Estreichera. Słój ten miał zawierać resztki średniowieczn

Tajemniczy słój, czyli mistyfikacja Karola Estreichera. Słój ten miał zawierać resztki średniowiecznych pergaminów fundacyjnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziś wiemy, że w słoiku jest trochę trocin i niemieckich gazet z czasów okupacji

Karol Kowalik (Muzeum UJ)

Plus Minus: Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego obchodzi w tym roku 60 lat swojej działalności. Istnienie zawdzięcza Karolowi Estreicherowi Młodszemu (1906-1984). Postaci barwnej, wyjątkowej jak na „krakówek”, wartej niejednej biografii i upamiętnienia lepszego niż prezentowany na okolicznościowej wystawie tajemniczy „słój Estreichera”, do którego jeszcze na pewno wrócimy. Skoro jednak charakter się kształtuje człowiekowi do piątego roku życia, to zacznijmy może od tego okresu, a nawet wcześniej…

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi