Lato ’74 – pierwsza miłość

50 lat temu polscy piłkarze zajęli na mistrzostwach świata trzecie miejsce. Młodym kibicom, którzy się dziwią, dlaczego dziadersi wciąż to wspominają, odpowiadamy: bo od tamtej pory w piłce nożnej Polaków nie spotkało nic przyjemniejszego.

Publikacja: 21.06.2024 09:35

Reprezentacja Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego 50 lat temu zajęła na mundialu w Niemczech trzec

Reprezentacja Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego 50 lat temu zajęła na mundialu w Niemczech trzecie miejsce

Foto: Eugeniusz Warmiński/East News

W roku 1982 Polacy też zakończyli mundial na trzecim miejscu. W kraju obowiązywał jeszcze stan wojenny, a Telewizja Polska pokazywała na stadionach w Hiszpanii – jeśli wcześniej nie udało się jej zmienić obrazu na ekranie – transparenty Solidarności. Pod względem sportowym sukcesy były porównywalne. Dlaczego więc ten z Niemiec smakował lepiej?

Może to kwestia pokolenia, a może i tego, że lata 70. stanowiły okres oddechu po „małej stabilizacji”. Władysław Gomułka nie tylko miał do sportu stosunek obojętny, ale nawet nie zgodził się na telewizyjne transmisje mundialu z Meksyku w roku 1970. Uważał, że to zbyt droga rozrywka.

Edward Gierek uchylił drzwi na granicach, a w futbolu widział narzędzie propagandy, więc nie szczędził nań pieniędzy. Ponieważ piłkarze zakwalifikowali się do finałów, pierwszy raz na turniej mogli za nimi pojechać kibice. Jeszcze w ograniczonej liczbie, ale było to już lizanie cukierka naprawdę, a nie przez szybę.

Czytaj więcej

Piłka łączy nas w bólu

Inny świat

Dla Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN), zawodników, dziennikarzy oraz kibiców wszystko było nowe, nieznane, czasami zaskakujące, wymagające znajomości języka, czego na polskich podwórkach nie praktykowano.

Nauka języków nie stanowiła w PRL-u hobby Polaków, którzy swoje lenistwo w tej dziedzinie uzasadniali jedną refleksją: „Po co? Przecież i tak nigdzie za granicę nie wyjedziemy”. W szkole panował rosyjski, ale nie był lubiany jako język okupanta, więc o jego znajomości wśród Polaków nie mogło być mowy. Zresztą – w Niemczech i tak by się nie przydał. Angielskiego uczono się, żeby poznać teksty piosenek Beatlesów na przykład, jednak w mowie potocznej raczej go nie używano.

Ani jeden polski piłkarz powołany na mistrzostwa świata nie mówił więc swobodnie w żadnym obcym języku. Kazimierz Górski znał niemiecki i czytał prace trenera Seppa Herbergera, który w roku 1954 wywalczył z reprezentacją Niemiec Zachodnich tytuł mistrza świata.

Pochodzący ze Śląska wiceprezes PZPN Henryk Loska swobodnie porozumiewał się po niemiecku, został więc niejako attache polskiej ekipy. Funkcję rzecznika prasowego (chociaż tego określenia nie używano) powierzono redaktorowi naczelnemu tygodnika „Piłka Nożna”, który był wówczas organem PZPN – Stefanowi Grzegorczykowi, znającemu angielski i hiszpański.

Bariery językowe nie stanowiły jednak większej przeszkody w porozumiewaniu się. Polacy tworzący kadrę i sztab na mistrzostwa w Niemczech wywodzili się z różnych, często bardzo odległych regionów kraju i środowisk. Mieli jednak jedną wspólną cechę: pielęgnowaną przez dziesięciolecia niewoli, okupacji i komuny umiejętność dawania sobie rady w każdej sytuacji. Oni by kupili i sprzedali każdego i na całym świecie. Każdy z nich był Frankiem Dolasem czasów pokoju.

Przekonałem się już o tym pierwszego dnia pobytu na mistrzostwach, kiedy przed meczem Polska – Szwecja pod stadionem w Stuttgarcie zobaczyłem działacza PZPN sprzedającego na zaimprowizowanym stoisku kolorowe plakaty – zdjęcia robiącej już furorę reprezentacji Polski. Te plakaty PZPN wziął za darmo z redakcji „Piłki Nożnej”, a on sprzedawał po pięć marek.

Sądzę, że po każdym kolejnym, zwycięskim meczu Polaków plakat z ich wizerunkami stawał się jeszcze droższy, chociaż to nie do nich trafiał utarg. Była to pierwsza forma „szczęk”, które pojawiły się w polskim handlu kilkanaście lat później, dając czasami podstawy do prawdziwych fortun.

Piłkarze stali zawsze w awangardzie interesów, a przemyt w wykonaniu sportowców z krajów socjalistycznych zasługiwał na złote medale. Tym razem panowie nie zniżali się do prymitywnego przewozu spirytusu czy kryształów, co przed rokiem 1974 i później czynili z upodobaniem oraz wprawą. Stawali się równi najlepszym na świecie, więc im nie wypadało. I zaczęli się cenić.

Kilku bardziej obrotnych zorientowało się, że piłkarze włoscy żądają od dziennikarzy honorarium za wywiady, co w polskich realiach się nie zdarzało. Nie można było wyobrazić sobie sytuacji, w której polski piłkarz odmawia wywiadu polskiemu dziennikarzowi – wszak obie kategorie były opłacane przez państwo. Zdarzyło się jednak, że kiedy ja pojechałem do Zabrza, żeby porozmawiać z Andrzejem Szarmachem, piłkarz potraktował mnie bardzo elegancko, acz odmownie.

Czekała na niego grupka kolegów, więc Szarmach powiedział tylko: „pisz pan, co pan chcesz, byle by tam jaj nie było”. Jego uwaga, pozornie niegrzeczna, miała głęboki sens. Piłkarze przyzwyczaili się bowiem do sytuacji, w których w gazetach ukazywały się wywiady z nimi, chociaż nikt z nimi nie rozmawiał.

Nawet Kazimierz Deyna – już po mistrzostwach – przeczytał w „Żołnierzu Wolności”, że nigdy nie opuści ludowej ojczyzny, bo gra w Legii i sprawianie przyjemności ludziom pracy jest dla niego znacznie cenniejsze od gry na Zachodzie za dolary (w domyśle – śmierdzące). Nigdy czegoś takiego nie powiedział.

Kiedy więc Polacy usłyszeli o tych praktykach kolegów z Włoch, a wiedzieli, że włoscy żurnaliści są jeszcze mniej wiarygodni od polskich, złożyli im ponoć propozycję. Dobrze, pogadamy, ale za dwukrotnie wyższą stawkę. Bo skoro pokonaliśmy Włochów, to jesteśmy dwa razy lepsi, a więc drożsi od niech. To trochę tak jak z sędzią Laguną w filmie „Piłkarski poker”: sędzia międzynarodowy jest wiele razy lepszy od krajowego.

Czy doszło do takich rozmów – trudno powiedzieć. Natomiast z całą pewnością piłkarze poczuli siłę swoich nóg właśnie po wygranym 2:1 spotkaniu z Italią. Ponieważ w momencie słynnego strzału, przynoszącego bramkę, Kazimierzowi Deynie pękł but, złożył reklamację u przedstawiciela Adidasa. Nazajutrz do hotelu Sonne-Post w Murrhardt przybył pracownik firmy z nową parą butów.

– Chwileczkę – powiedział rezolutnie Deyna – skoro mnie pękł, to jutro może to spotkać każdego z kolegów. Im też się należą buty.

Przy rozmowie byli obecni działacze PZPN, którzy w tej sytuacji zgłosili Adidasowi swoje wymagania, roszczenia i pretensje. W rezultacie do hotelu przyjechał samochód ciężarowy ze sprzętem dla każdego, według potrzeb. Dziś może się to wydawać targami o jałmużnę. Ale w roku 1974 w całym bloku wschodnim był tylko jeden sklep, w którym można było kupić sprzęt sportowy Adidasa. Znajdował się na ulicy Vaci w Budapeszcie. Posiadanie butów, plastikowej torby czy koszulki z trzema paskami windowało człowieka w hierarchii towarzyskiej, jak torba podróżna z nazwą linii lotniczych, a nieco wcześniej tekturowa walizka z nalepką zagranicznego hotelu. A jak ktoś nie chciał takiego sprzętu używać, to na pewno mógł na nim zarobić. Sam Adidas zrobił wtedy na Polakach bardzo dobry interes. Przed turniejem podpisał z PZPN umowę, która obowiązywała przez 17 lat, do końca roku 1991.

Górski robił swoje

Nie osiągnęliby jednak żadnego sukcesu – sportowego, a w konsekwencji biznesowego – gdyby nie umieli grać. A grać umieli wyjątkowo dobrze. Nigdy wcześniej ani później nie zebrała się w jednym czasie 20-osobowa grupa piłkarzy absolutnie najlepszych w Polsce, którzy w dodatku mieli szczęście, że trafili na trenera, jakiego wcześniej i później nie było.

Górski należał w momencie nominacji do czołówki trenerskiej w kraju, ale trudno nawet powiedzieć, że był rozpoznawalny. Skoro jednak kilka prób z trenerami o większych nazwiskach się nie powiodło, PZPN postawił na niego.

Tak się kalendarzowo złożyło, że Górski zaczynał razem z Edwardem Gierkiem, chociaż się nie znali. To raczej przypadek, który okazał się nadzwyczaj szczęśliwym zrządzeniem losu. Górski otrzymał nominację 1 grudnia 1970 roku. Trzy tygodnie później, po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu Gomułka stracił władzę, a zastąpił go Gierek.

Pomysłodawcą powołania Górskiego na stanowisko trenera – selekcjonera był prezes PZPN Wiesław Ociepka, czyli bardzo ważna postać w strukturach władzy, zastępca kierownika wydziału administracyjnego KC PZPR, poseł i minister spraw wewnętrznych w rządzie Piotra Jaroszewicza.

Ociepce wydawało się, że będzie mógł kontrolować trenera, bo Górski był człowiekiem spokojnym i skłonnym do ustępstw. W dodatku należał do partii, o czym nawet nie wiedziano, bo trener – w przeciwieństwie do Jacka Gmocha – nie obnosił się z tym faktem i nie był z niego dumny. Górski bardziej do partii się zapisał, niż do niej wstąpił. Z punktu widzenia władzy istotne było też, że Górski, jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego, w roku 1945 wjechał do Warszawy na „ruskim czołgu”, więc będzie wykonywał rozkazy.

Każdy kto chciał wpływać na decyzje nowego trenera, szybko musiał takie myśli porzucić. Górski miał duży talent dyplomatyczny. Z uśmiechem i pozornym zainteresowaniem słuchał działaczy lub politruków, którym wydawało się, że znają się na piłce, utwierdzał ich w tym przekonaniu, po czym robił swoje, a oni pozostawali w przeświadczeniu, że mają wpływ na sukcesy.

Zdobycie złotego medalu olimpijskiego dało mu pozycję nieomylnego autorytetu. W dodatku na początku roku 1973 Ociepka zginął w wypadku lotniczym. Odszedł więc ktoś, komu mogło się wydawać, że Górski powinien być mu wdzięczny.

Czytaj więcej

Masopoust, Panenka i kangury. Futbol po czesku

Drużyna wszystkich Polaków

Rola Górskiego w sukcesie jest większa, niż się powszechnie myśli. Nim piłkarze zaczęli wygrywać na mistrzostwach, trener budował drużynę, która z każdym kolejnym meczem zyskiwała większą sympatię i wokół której nie było żadnych złych myśli. Ówczesna reprezentacja Polski stała się w ciągu kilkudziesięciu miesięcy zespołem, z którym bezwarunkowo identyfikował się każdy Polak.

Czasami pomagały w tym okoliczności. Poczucie krzywdy, jakiej doznaliśmy w meczu eliminacyjnym do igrzysk olimpijskich, z Bułgarią w Starej Zagorze, zjednoczyło Polaków. Nazwisko rumuńskiego sędziego Victora Padureanu, który podejmował decyzje na korzyść rywali przez wiele lat skandowano na polskich stadionach jako zamiennik członka męskiego. „Sędzia Paduranu!” – to było hasło, jakie musiał usłyszeć każdy arbiter, posądzany o stronniczość.

Telewizja Polska, jedyna wówczas w kraju, budowała atmosferę wokół kadry, a komentator Jan Ciszewski często zapominał o obiektywizmie i nikt nie miał o to do niego pretensji. On mówił w naszym imieniu, był kojarzony z sukcesem, nikomu nie przeszkadzało, że znał się na piłce średnio i mylił zawodników. Wystarczyło, że usiadł przy mikrofonie na meczu, który zapowiadała Krystyna Loska. Bo wszyscy wierzyli, że kiedy ona się pokaże, to Polacy wygrają.

To wszystko nas łączyło. Ciszewski pochodził z Sosnowca, Loska z Tych, Górski ze Lwowa, piłkarze – z całej Polski. Wszyscy byliśmy zjednoczeni. Dopóki zawodnicy nie wyszli na boisko, rola Górskiego była największa. On nie tylko łączył, ale i wlewał w nas nadzieję. Nie pozował na wszechwiedzącego, chociaż wiedział, co robi. Jego ujmujący charakter człowieka z Kresów, życzliwość dla każdego, bezinteresowność, trzeźwość umysłu, dewiza: „ja nikomu nie odmawiam”, dotycząca każdej dziedziny życia zjednywały mu sympatyków. Był jednym z nas. Sławnym, wielkim, a jednocześnie skromnym człowiekiem, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. A jak on, to i ci, których wybrał.

Dlatego cała Polska kibicowała piłkarzom bezwarunkowo i tym większa była radość, bo to tak, jakbyśmy to my wygrali. I z tych powodów wracających z Monachium piłkarzy, trenerów oraz działaczy witało na ulicach Warszawy 100 tysięcy ludzi, którzy z własnej woli przyszli i rzucali pod koła odkrytego autokaru kwiaty. Przez blisko miesiąc te ulice były wyludnione, bo miliony Polaków w dniach meczów nie odchodziły od telewizorów. Teraz wreszcie mogli bohaterom podziękować.

Żadna inna reprezentacja Polski nie była tak lubiana, bo oceniano ją na podstawie pięknej i skutecznej gry. Pokonując w eliminacjach Anglię, a na turnieju Argentynę, Włochy oraz – w meczu o trzecie miejsce – Brazylię, piłkarze leczyli nasze kompleksy. Przegrany w anormalnych warunkach mecz na wodzie z Niemcami stworzył zaś tak lubianą przez nas legendę ludzi wiecznie krzywdzonych.

Dla władzy trzecie miejsce na mistrzostwach, powszechna sympatia na świecie, tytuł króla strzelców dla Grzegorza Laty z małego Mielca, wyróżnienie dla Kazimierza Deyny ze Starogardu Gdańskiego, to był prezent na 30-lecie PRL i potwierdzenie gierkowskiego hasła „Polak potrafi”.

Świat się zmienia

Kiedy mistrzostwa trwały, a Polacy dopiero poznawali świat wielkiej piłki na poziomie reprezentacji narodowych – bo Górnik i Legia poznały go wcześniej – nie mieliśmy świadomości, że nie wygląda on tak różowo, jak mogło się wydawać. A przynajmniej wygląda inaczej.

Połowa lat 70. to już okres przemian politycznych i obyczajowych, następujących po ruchu hipisów, studenckich buntach roku 1968 na całym świecie i protestach przeciw wojnie w Wietnamie. Młodzi ludzie w rozmaity sposób demonstrowali niezależność czy łamali narzucone zasady. Dotyczyło to również piłkarzy.

Nie oparła się temu nawet reprezentacja Niemiec. Po raz pierwszy do kadry został powołany zawodnik grający w klubie zagranicznym – Günter Netzer z Realu Madryt. Demonstrował swoją odrębność i niezależność włosami do ramion, sportowymi samochodami, w których miejsce obok niego zajmowały atrakcyjne dziewczyny. Coś takiego do tej pory wiązało się jedynie z piłkarzami na Wyspach Brytyjskich, czego symbolem był George Best. Mówiono, że Helmut Schön wyznaczył Netzerowi rolę rezerwowego, bo obawiał się jego niezależności również na boisku. Trener wolał niemal tak samo dobrego, ale znacznie bardziej odpowiadającego niemieckim rygorom Wolfganga Overatha.

Nawet zdjęcie Paula Breitnera i Gerda Müllera palących po ostatecznym zwycięstwie cygara było czymś na tamte czasy niezwykłym. Bo jeśli nawet niemieccy piłkarze celebrowali sukcesy, jak to się robi na całym świecie, to robili to bez obecności dziennikarzy i fotoreporterów.

Cała niemiecka kadra, świadoma swojej wartości oraz tego, jaką wagę władze sportowe i polityczne przywiązują do mistrzostw w ich kraju, omal nie wyszłaby na boisko. Jeszcze przed pierwszym meczem turnieju, z Chile, na zgrupowaniu w Malente zawodnicy zażądali od kierownictwa określenia wysokości premii za zwycięstwo w turnieju.

Dotychczas grali za symboliczne pieniądze, bo mówiono im, że honor wynikający z występów w koszulce narodowej jest ważniejszy od pieniędzy. Jednak te czasy się skończyły. Kiedy Niemcy dowiedzieli się, że Włosi za zwycięstwo mają obiecane po 120 tysięcy marek, a Holendrzy po 100 tys., zażądali tyle samo.

Schön zdenerwował się nie na żarty i powiedział, że wszystkich odsyła do domu, zawiadamia FIFA i powołuje nowych. Negocjacje trwały całą noc, telefonicznie uczestniczył w nich przewodniczący komitetu organizacyjnego mistrzostw Hermann Neuberger. Ostatecznie zgodzono się na 70 tys. marek na głowę. W głosowaniu zawodników podobno padł remis (połowa żądała 75 tys.) więc decyzję podjął kapitan Franz Beckenbauer, dzięki czemu Niemcy przystąpili do turnieju, a trzy tygodnie później zostali jego zwycięzcami.

W tym samym czasie holenderscy piłkarze nie mieli żadnych trosk, bo premie uzgodnili wcześniej, mogli więc spokojnie mieszkać w otwartym dla innych gości hotelu (w przeciwieństwie do niego ośrodek Niemców w Malente nazywany był obozem pracy) z żonami lub dziewczynami. To nie przeszkodziło im w trakcie turnieju zrobić przyjęcia z szampanem w basenie, w towarzystwie innych kobiet, które bynajmniej ich żonami nie były.

Cruyff wymógł na swojej federacji, że może grać w koszulce z dwoma paskami (zamiast trzech Adidasa, jak reszta kadry), ponieważ miał kontrakt z Pumą. KNVB miał płacić zawodnikom za każdą strzeloną bramkę, więc Ruud Krol zażądał również premii za gola samobójczego, jakiego wbił z Bułgarią.

Czytaj więcej

O życiu, piciu i umieraniu Jerzego Pilcha

Polacy się uczą

Polacy byli na tym turnieju grzecznymi chłopcami. Jedyne finansowe zapytania, jakie mieli, dotyczyły wypłacanych im na bieżąco symbolicznych premii: czy skarbnik płaci im według kursu frankfurckiego, czy londyńskiego, bo różnica między jednym a drugim wynosiła jeden fenig.

A kiedy już przed meczem ze Szwecją pewni siebie zawodnicy „poszli w zug”, jak to wielokrotnie robili wcześniej, Górski odsunął od gry podstawowego lewego obrońcę Adama Musiała. Trafiło na niego, bo jako jedyny dał się złapać. Trener postraszył, że go odeśle do domu, ale nie zamierzał tego robić, bo Musiał – oprócz tego, że nieźle grał – był też dobrym duchem drużyny. Górski potrzebował jednak wstrząsu, bo uznał, że po trzech wygranych meczach zawodnicy za mocno się poczuli.

Reprezentacja zrobiła furorę, polski futbol na krótko stał się wzorem dla świata. a zawodnicy pierwszy raz poczuli w istotny sposób korzyści materialne. Pięciu – plus trzy osoby z kierownictwa – kupiło samochody BMW, na które firma dała 42 procent zniżki. Już w kraju 11 zawodników oraz trener otrzymali premię 190 tys. złotych plus 1500 dolarów.

Średnie roczne zarobki w Polsce wynosiły wówczas 38 220 zł, a dolar kosztował 95 zł. W sumie dawało to kwotę 332 tys. zł i stanowiło równowartość dziewięcioletnich średnich zarobków.

Polska za udział w mundialu dostała od FIFA 3 mln marek zachodnich. Po odliczeniu kosztów pobytu, nagród i innych wydatków, „na czysto” zarobiono prawie 2,7 mln marek. Taka kwota wpłynęła na konto Polskiego Komitetu Olimpijskiego. PZPN nie miał wówczas swojego konta dewizowego. Obietnice władz partyjnych, że zbudują ośrodek szkoleniowy dla PZPN, spełzły na niczym. Nie ma go do dziś.

Nie żyje Górski oraz piłkarze: Deyna, Musiał, Zbigniew Gut i rezerwowy bramkarz Andrzej Fischer. Grzegorz Lato miał mandat senatora, a Jan Tomaszewski – posła. Górski przegrał dwukrotnie wybory do parlamentu. Jerzy Gorgoń mieszka w Szwajcarii, Zygmunt Maszczyk w Niemczech, Robert Gadocha w Stanach Zjednoczonych, a Henryk Kasperczak i Andrzej Szarmach – we Francji. Pozostali żyją w Polsce, na ogół w skromnych warunkach, bo pieniędzy, które wtedy zarobili, nie mogli w PRL-u zainwestować tak, aby starczyło im na lata godnego życia.

W roku 1982 Polacy też zakończyli mundial na trzecim miejscu. W kraju obowiązywał jeszcze stan wojenny, a Telewizja Polska pokazywała na stadionach w Hiszpanii – jeśli wcześniej nie udało się jej zmienić obrazu na ekranie – transparenty Solidarności. Pod względem sportowym sukcesy były porównywalne. Dlaczego więc ten z Niemiec smakował lepiej?

Może to kwestia pokolenia, a może i tego, że lata 70. stanowiły okres oddechu po „małej stabilizacji”. Władysław Gomułka nie tylko miał do sportu stosunek obojętny, ale nawet nie zgodził się na telewizyjne transmisje mundialu z Meksyku w roku 1970. Uważał, że to zbyt droga rozrywka.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem