Żadna inna reprezentacja Polski nie była tak lubiana, bo oceniano ją na podstawie pięknej i skutecznej gry. Pokonując w eliminacjach Anglię, a na turnieju Argentynę, Włochy oraz – w meczu o trzecie miejsce – Brazylię, piłkarze leczyli nasze kompleksy. Przegrany w anormalnych warunkach mecz na wodzie z Niemcami stworzył zaś tak lubianą przez nas legendę ludzi wiecznie krzywdzonych.
Dla władzy trzecie miejsce na mistrzostwach, powszechna sympatia na świecie, tytuł króla strzelców dla Grzegorza Laty z małego Mielca, wyróżnienie dla Kazimierza Deyny ze Starogardu Gdańskiego, to był prezent na 30-lecie PRL i potwierdzenie gierkowskiego hasła „Polak potrafi”.
Świat się zmienia
Kiedy mistrzostwa trwały, a Polacy dopiero poznawali świat wielkiej piłki na poziomie reprezentacji narodowych – bo Górnik i Legia poznały go wcześniej – nie mieliśmy świadomości, że nie wygląda on tak różowo, jak mogło się wydawać. A przynajmniej wygląda inaczej.
Połowa lat 70. to już okres przemian politycznych i obyczajowych, następujących po ruchu hipisów, studenckich buntach roku 1968 na całym świecie i protestach przeciw wojnie w Wietnamie. Młodzi ludzie w rozmaity sposób demonstrowali niezależność czy łamali narzucone zasady. Dotyczyło to również piłkarzy.
Nie oparła się temu nawet reprezentacja Niemiec. Po raz pierwszy do kadry został powołany zawodnik grający w klubie zagranicznym – Günter Netzer z Realu Madryt. Demonstrował swoją odrębność i niezależność włosami do ramion, sportowymi samochodami, w których miejsce obok niego zajmowały atrakcyjne dziewczyny. Coś takiego do tej pory wiązało się jedynie z piłkarzami na Wyspach Brytyjskich, czego symbolem był George Best. Mówiono, że Helmut Schön wyznaczył Netzerowi rolę rezerwowego, bo obawiał się jego niezależności również na boisku. Trener wolał niemal tak samo dobrego, ale znacznie bardziej odpowiadającego niemieckim rygorom Wolfganga Overatha.
Nawet zdjęcie Paula Breitnera i Gerda Müllera palących po ostatecznym zwycięstwie cygara było czymś na tamte czasy niezwykłym. Bo jeśli nawet niemieccy piłkarze celebrowali sukcesy, jak to się robi na całym świecie, to robili to bez obecności dziennikarzy i fotoreporterów.
Cała niemiecka kadra, świadoma swojej wartości oraz tego, jaką wagę władze sportowe i polityczne przywiązują do mistrzostw w ich kraju, omal nie wyszłaby na boisko. Jeszcze przed pierwszym meczem turnieju, z Chile, na zgrupowaniu w Malente zawodnicy zażądali od kierownictwa określenia wysokości premii za zwycięstwo w turnieju.
Dotychczas grali za symboliczne pieniądze, bo mówiono im, że honor wynikający z występów w koszulce narodowej jest ważniejszy od pieniędzy. Jednak te czasy się skończyły. Kiedy Niemcy dowiedzieli się, że Włosi za zwycięstwo mają obiecane po 120 tysięcy marek, a Holendrzy po 100 tys., zażądali tyle samo.
Schön zdenerwował się nie na żarty i powiedział, że wszystkich odsyła do domu, zawiadamia FIFA i powołuje nowych. Negocjacje trwały całą noc, telefonicznie uczestniczył w nich przewodniczący komitetu organizacyjnego mistrzostw Hermann Neuberger. Ostatecznie zgodzono się na 70 tys. marek na głowę. W głosowaniu zawodników podobno padł remis (połowa żądała 75 tys.) więc decyzję podjął kapitan Franz Beckenbauer, dzięki czemu Niemcy przystąpili do turnieju, a trzy tygodnie później zostali jego zwycięzcami.
W tym samym czasie holenderscy piłkarze nie mieli żadnych trosk, bo premie uzgodnili wcześniej, mogli więc spokojnie mieszkać w otwartym dla innych gości hotelu (w przeciwieństwie do niego ośrodek Niemców w Malente nazywany był obozem pracy) z żonami lub dziewczynami. To nie przeszkodziło im w trakcie turnieju zrobić przyjęcia z szampanem w basenie, w towarzystwie innych kobiet, które bynajmniej ich żonami nie były.
Cruyff wymógł na swojej federacji, że może grać w koszulce z dwoma paskami (zamiast trzech Adidasa, jak reszta kadry), ponieważ miał kontrakt z Pumą. KNVB miał płacić zawodnikom za każdą strzeloną bramkę, więc Ruud Krol zażądał również premii za gola samobójczego, jakiego wbił z Bułgarią.
Polacy się uczą
Polacy byli na tym turnieju grzecznymi chłopcami. Jedyne finansowe zapytania, jakie mieli, dotyczyły wypłacanych im na bieżąco symbolicznych premii: czy skarbnik płaci im według kursu frankfurckiego, czy londyńskiego, bo różnica między jednym a drugim wynosiła jeden fenig.
A kiedy już przed meczem ze Szwecją pewni siebie zawodnicy „poszli w zug”, jak to wielokrotnie robili wcześniej, Górski odsunął od gry podstawowego lewego obrońcę Adama Musiała. Trafiło na niego, bo jako jedyny dał się złapać. Trener postraszył, że go odeśle do domu, ale nie zamierzał tego robić, bo Musiał – oprócz tego, że nieźle grał – był też dobrym duchem drużyny. Górski potrzebował jednak wstrząsu, bo uznał, że po trzech wygranych meczach zawodnicy za mocno się poczuli.
Reprezentacja zrobiła furorę, polski futbol na krótko stał się wzorem dla świata. a zawodnicy pierwszy raz poczuli w istotny sposób korzyści materialne. Pięciu – plus trzy osoby z kierownictwa – kupiło samochody BMW, na które firma dała 42 procent zniżki. Już w kraju 11 zawodników oraz trener otrzymali premię 190 tys. złotych plus 1500 dolarów.
Średnie roczne zarobki w Polsce wynosiły wówczas 38 220 zł, a dolar kosztował 95 zł. W sumie dawało to kwotę 332 tys. zł i stanowiło równowartość dziewięcioletnich średnich zarobków.
Polska za udział w mundialu dostała od FIFA 3 mln marek zachodnich. Po odliczeniu kosztów pobytu, nagród i innych wydatków, „na czysto” zarobiono prawie 2,7 mln marek. Taka kwota wpłynęła na konto Polskiego Komitetu Olimpijskiego. PZPN nie miał wówczas swojego konta dewizowego. Obietnice władz partyjnych, że zbudują ośrodek szkoleniowy dla PZPN, spełzły na niczym. Nie ma go do dziś.
Nie żyje Górski oraz piłkarze: Deyna, Musiał, Zbigniew Gut i rezerwowy bramkarz Andrzej Fischer. Grzegorz Lato miał mandat senatora, a Jan Tomaszewski – posła. Górski przegrał dwukrotnie wybory do parlamentu. Jerzy Gorgoń mieszka w Szwajcarii, Zygmunt Maszczyk w Niemczech, Robert Gadocha w Stanach Zjednoczonych, a Henryk Kasperczak i Andrzej Szarmach – we Francji. Pozostali żyją w Polsce, na ogół w skromnych warunkach, bo pieniędzy, które wtedy zarobili, nie mogli w PRL-u zainwestować tak, aby starczyło im na lata godnego życia.