O życiu, piciu i umieraniu Jerzego Pilcha

Jerzy Pilch urodził się w Wiśle, a kibicował Cracovii. Był moim kompanem w procesie starzenia się. Ja chorowałem i on także, chociaż okazało się, że on bardziej.

Aktualizacja: 30.05.2021 09:44 Publikacja: 28.05.2021 00:01

O życiu, piciu i umieraniu Jerzego Pilcha

Foto: Forum, Bogdan Krężel

Kontakty z Jerzym Pilchem, same w sobie bardzo miłe, prowadziły do smutnych wniosków. Mimo że obydwaj żyliśmy z pisania, to on umiał pisać. To tak jak z Deyną, którego Jurek cenił. Wszyscy polscy piłkarze ćwiczyli rzuty wolne, ale tylko Kazik strzelał tak, że bramkarz nie wiedział, kiedy i jak piłka wpadała do siatki. Z pisaniem Pilcha było tak samo. Z tysięcy ludzi pióra, którym wydawało się, że potrafią się nim posługiwać, tylko niewielu umiało to robić naprawdę.

Byłem przy nim niczym Szmul przy Samuelu Goldenbergu z „Obrazków z wystawy". Mogłem ledwie zapiskać między jego zdaniami, potężnymi jak „Wielka brama kijowska". Nie patrzył na mnie z góry, ale ja, rozmawiając z nim, zadzierałem głowę. Niestety, nie z powodu różnicy wzrostu.

Każdy wywiad z Jerzym przeprowadzany dla „Rzeczpospolitej" kończyłem stwierdzeniem:

– To ja ci to wyślę do autoryzacji.

– Nie musisz, ale wyślij, bo może coś jeszcze mi się przypomni – odpowiadał, też zawsze tak samo.

Nim wysłałem, starałem się wszystko dopieścić. Fajny wywiad zrobiłem – myślałem sobie. Po czym on odsyłał tekst, którego nie poznawałem. Niby to, co powiedział, a ja napisałem, ale jednak inaczej. Jedno dodane słowo, inny szyk zdania, przecinek zmieniały wszystko. Z mojego wypracowania robiła się Pilchowa literatura.

* * *

Janusz Olejniczak zwrócił uwagę jeszcze na coś innego. Nie widywali się z Jerzym Pilchem często, ale była między nimi więź duchowa. „Jak ty wstawiasz te wyrazy, że one dają styl i rytm? Gdybyś nie miał słuchu muzycznego, to byłoby niemożliwe. Jesteś bardzo muzykalny" – tak mówił pianista do pisarza.

„Melodię zdania mam w głowie" – odpowiadał Jerzy, jakby to było normalne. On słyszał to, co pisze. Nie był głuchym Beethovenem literatury. Musiał być bardzo wrażliwy na muzykę słów, skoro na promocji mojej książki pozwolił sobie publicznie na uwagę skierowaną do autorów:

„Jeśli ci się wydaje, że napisałeś coś dobrego, przeczytaj to na głos. Dopiero wtedy zorientujesz się, jak pierdolisz".

Zespół Tourette'a uaktywniał się u niego kiedy przegrywała Cracovia lub reprezentacja Polski, stracił akurat furmankę, a czasem w sytuacjach neutralnych. Ale to zdanie, wypowiedziane właśnie w takiej formie, powinno być zapamiętane przez każdego piszącego, któremu się wydaje, że mu na klawiaturze usiadła Olga Tokarczuk. Nawiasem mówiąc, Jerzy Pilch bardziej cenił Wiesława Myśliwskiego.

Użycie w zdaniu czasownika uchodzącego za wulgaryzm w tym wypadku świadczy właśnie o celności doboru środka przekazu i melodii języka. No bo czym go zastąpić: eufemizmami w rodzaju „zorientujesz się, że jesteś w błędzie", albo „jak się mylisz"? Mylił to by się każdy, kto chciałby w tym wypadku być hiperpoprawny. Emocjonalna siła słowa „p...ć" mówi wszystko, siła przekazu jest jasna i nie do zastąpienia. Sugeruje też potencjalnemu autorowi, że jego literacka aktywność sprowadza się do jałowych czynności tam i z powrotem, z których nic się nie urodzi.

Znałem Jurka Pilcha 25 lat. Nie byłem jego przyjacielem, kolegów też miał bliższych. Ale dzwoniliśmy do siebie, spotykaliśmy się, poszliśmy razem na parę meczów. Zwierzał mi się z różnych radości, fascynacji, ale głównie swoich słabości, chociaż wyrzutów sumienia w tym raczej nie było. Czasami tak jest, że wolisz podzielić się tajemnicą z kimś niezbyt bliskim niż z bratem czy siostrą, nie mówiąc o partnerce.

* * *

Miał wyjątkową słabość do kobiet, a one do niego. Wcale nie dlatego, że miały przed sobą wielkiego pisarza, chociaż na pewno niejednej to imponowało. Widziały przystojnego, obdarzonego wyjątkowym poczuciem humoru faceta, który miał nieprawdopodobny dar zjednywania sobie dziewczyn w każdym wieku i każdego stanu.

Był też wyposażony w niewidoczny rentgen, dzięki któremu prześwietlał potrzeby każdej partnerki. Dla każdej miał takie słowa, na jakie czekała. A układał te teksty w zdania, jakich kobieta od nikogo innego by nie usłyszała. Nie był żadnym prymitywnym bawidamkiem czy starzejącym się lowelasem. Nigdy. Można powiedzieć, że to rodzaj niezwykłych umiejętności czyniących z niego intelektualnego kochanka.

No więc rozmawialiśmy o panienkach, a raczej on mówił, a ja dorzucałem coś od czasu do czasu, żeby podkreślić swoje osiągnięcia w tej dziedzinie. Koloryzowałem, bojąc się, że któregoś dnia przestanie mówić, nie dostrzegając we mnie odpowiedniego partnera. Nigdy w tych rozmowach nie padały żadne nazwiska, nawet imiona. Nie musiały. Wystarczyło, że podczas tych opowieści spojrzało się na jego rozmarzone, a czasami świdrujące oczy, wobec których żadna kobieta nie mogła pozostać obojętna.

Raz tylko zwierzył mi się z rozczarowania, jakie go spotkało. Redakcja „Przeglądu Sportowego" poprosiła go, żeby podczas gali dorocznego plebiscytu wręczył jedną z nagród. Zgodził się z chęcią, ale postawił warunek: takiej a takiej sportsmence.

Patrzył na nią z podziwem, kiedy wygrywała mecze, a potem udzielała wywiadów. Nie dość, że była ładna, to jeszcze w swojej dyscyplinie prawie najlepsza na świecie. Zrozumiałe, że chciał ją poznać osobiście. I kiedy już przy okazji gali do tego doszło, wszystkie jego wyrafinowane uwagi, dowcipy i komplementy trafiały w próżnię. Adresatka niczego nie łapała, nie reagowała, stanowiła całkowite zaprzeczenie jego wyobrażeń. I już nigdy więcej nagród sportsmenkom nie wręczał.

Kolejne partnerki działały na niego jak na sportowców efedryna i erytropoetyna (słowo w sam raz dla prozaika). Dodawały mu siły, odmładzały i sprawiały, że życie było ładniejsze. Bo wprawdzie kobieta to „człowiek miły w dotyku", ale jeśli nie ma interesującego wnętrza, to samo opakowanie cieszy tylko oczy, a i to krótko.

* * *

Pilch uważał, że starość jest najlepszym okresem życia człowieka, godził się z nią, chociaż ze słabościami walczył. A żona Kinga była dla niego całym światem. Prozą i poezją. Zupą szczawiową i ostatnią melbą życia.

Jak ona, drobna blondynka, dawała sobie radę z jazdą na czwarte piętro warszawskiego bloku na Hożej, w którym winda była tak mała, że nie mieściła wózka inwalidzkiego? W grudniu przeprowadzili się do Kielc, gdzie warunki były znacznie lepsze, a w maju Jurek już nie żył.

To ironia losu, że wstał z wózka na początku marca, akurat wtedy, kiedy pandemia zamknęła ludzi w domach. Chciał pójść do parku, ale parki były zamknięte. Przemieszczał się więc po domu, używając chodzika. Czekał z nadzieją na lepsze czasy i się nie doczekał.

Im bardziej miał prawo się załamać, tym więcej pisał. Na pracę jego mózgu nie wpływała ani jego choroba, ani pandemia, ani wiek czy wcześniejsze słabości. Zawsze miał do powiedzenia coś takiego, na co nikt inny by nie wpadł. Pomysły i umiejętność opisania ich słowami. A przecież mówimy o człowieku po sześćdziesiątce. W dodatku chorym. Zwykło się uważać, że ktoś z takimi obciążeniami nie jest w stanie niczego wymyślić. Pilch przeczył takim stereotypom.

Kilka lat wcześniej, kiedy zmagał się jeszcze z uzależnieniem, organizował męskie spotkania dla czterech osób, nazywane przez nas „podwieczorkami czwartkowymi". Miejsce zebrań było zawsze to samo: Bodega na Nowym Świecie. Nie miała w nazwie „mocnego anioła". Nikt z nas nie zakładał na te mityngi żółtego szalika. Bodega ma, jak wiadomo, to do siebie, że podaje się tam wino. Dwie osoby piły, a dwie miały lekarsko-urzędowy zakaz, więc się przyglądały. Jurek wybrał to miejsce i kompanów, żeby ćwiczyć silną wolę. I zawsze wygrywał.

W ciągu ćwierci wieku znajomości nigdy nie piłem z nim alkoholu. Z George'em Bestem piłem, a z Jurkiem Pilchem nie.

* * *

Miał potrzebę mówienia o swojej chorobie Parkinsona, ale robił to w charakterystycznym dla siebie stylu. Jakby to nie on chorował, lecz ktoś inny. Żarty sobie stroił, jakby tę chorobę oswoił i nad nią panował. Przypominał pod tym względem Kazimierza Górskiego.

To nie były opowieści człowieka pogodzonego z losem, tylko przekonanego, że ten stan nie jest trwały. Kiedyś minie i wszystko wróci do wiślańskich czasów, łącznie z rzeczami i umiejętnościami bezpowrotnie utraconymi. Zachowywał się więc normalnie, niczego, w miarę możliwości, nie zmieniał, chociaż każdy, kto go znał, wiedział, że jest to zachowanie nieracjonalne.

Więc Jurek toczył grę nie tylko z chorobą, ale i z bliskimi. A kiedy wychodzenie z domu wobec ograniczeń fizycznych stawało się utrudnione, w swoim pokoju na piątym piętrze postawił na trójnogu lunetę, za pomocą której oglądał świat między Hożą, Kruczą a księdza Skorupki. A jak go znam, dopóki nie związał się z Kingą, na pewno podglądał rozbierające się sąsiadki. Miał wszystkie cechy normalnego faceta, atrakcyjnego bez względu na to, ile miał lat i na co chorował.



* * *

Jego fascynacja futbolem stanowiła odzwierciedlenie życia, które uważał za grę bez piłki. Miłość do Cracovii wykluczała podobne uczucie do innej drużyny, chyba że grała w koszulkach w pionowe biało-czerwone pasy. Dlatego podczas mistrzostw świata kibicował Paragwajowi.

Nigdy nie śpiewał w chórze. Kiedy zapanowała moda na Barcelonę, on kibicował Realowi, a do Leo Messiego miał „umiarkowany szacunek". Polubiłby go, gdyby przeprowadził się z Barcelony do Madrytu. Miał jednak problem, jakie stanowisko zająć wobec siebie samego, bo dobrze wiedział, że „ten Messi to jest jednak grajek", tylko dokonał niewłaściwego wyboru.

Od pewnego czasu nie chodził na mecze, bo miał pewność, że jak pójdzie, to Cracovia lub Polska przegrają. Tak było podczas mistrzostw Europy w roku 2012. Mieszkał w Warszawie, mógłby pójść na mecz Polaków, bo byłby mile widzianym gościem. Ale tego nie zrobił. Wolał pochodzić po mieście, nasycić się atmosferą, popatrzeć na kolorowych kibiców. Mijał szybko Dworzec Centralny, bo tam ludzie upadają. A kiedy ci, co przetrwali, udawali się już w kierunku Stadionu Narodowego, on wracał do mieszkania na Hożą 25, włączał telewizor i w samotności przeżywał męki kibica.

* * *

Futbolowe fascynacje i sympatie Jerzego Pilcha oddają w pewnym stopniu jego relacje z Janem Nowickim. Kiedyś obydwaj panowie, wybitni artyści, ozdoby życia towarzyskiego i uczuciowego Krakowa, byli przyjaciółmi. Poznałem Jurka w roku 1995, kiedy z okazji 50. rocznicy powstania „Tygodnika Powszechnego" w hali Wisły zorganizowano mecz piłkarski pomiędzy redakcją pisma a Telewizją Polską, w której wtedy pracowałem.

Jerzy Pilch i Jan Nowicki wystąpili w roli Fryderyka Jarossy'ego w dwóch osobach. Trzymając w rękach mikrofony, komentowali to, co działo się na boisku, a ich opinie na temat grających (których w większości znali osobiście) wzbudzały wśród widzów znacznie więcej emocji niż sama gra. I to oni, ze swoimi żartami na poziomie piwnicy, tyle że Pod Baranami, stali się gwiazdami wydarzenia, a nie my, podszywający się nieudolnie pod piłkarzy.

Kiedy już poznaliśmy się lepiej, „Pilchu" tak ocenił swoją ówczesną próbę komentatorską: „nigdy więcej". Od tamtej pory doceniał komentatorów telewizyjnych, rozumiał ich lapsusy, chociaż nie wybaczał braku nawet maturalnej wiedzy i żargonu.

„Jeśli słyszę, że Błaszczykowski jest pod grą, to nie wiem, czy się cieszyć, czy martwić. A kiedy komentator mówi mi, że kwartet defensorów dwoi się i troi, to zaczynam nerwowo liczyć zawodników".

Pilch był kibicem Cracovii, a Nowicki Wisły. Oceniając próby trafienia w piłkę Wiesława Walendziaka, Witolda Beresia czy Michała Okońskiego, przywoływali genialne zagrania przedwojennych herosów krakowskich klubów: Józefa Kałuży i Henryka Reymana. Bawili się piłką, słowem, licytowali pamięcią. A wśród słuchaczy kibiców mieli krakowski Parnas i areopag, z Jerzym Turowiczem i Jackiem Woźniakowskim włącznie.

Dogrywka meczu z udziałem archontów i zawodników obydwu drużyn odbyła się w pałacu Pugetów przy Starowiślnej i przypominała przedwojenne komersy, podczas których piło się piwo, śpiewało kuplety i analizowało zagrania na boisku. To się mogło wydarzyć tylko w Krakowie.

Minęły lata, Pilch nie wspominał o Nowickim, więc spytałem co i jak. – Nie mogę utrzymywać kontaktów z kimś, kto kibicuje Wiśle – odpowiedział Pilch, co uznałem za żart. Ale to była prawda. Może pretekst, ale rzeczywiście – ich kontakty znacznie się rozluźniły. A kiedy już przeprowadzili się z Kingą do Kielc, okazało się, że Jan Nowicki jest ich sąsiadem.

* * *

Widzieliśmy się ostatni raz jesienią 2019 roku. W księgarni-kawiarni Soni Dragi w alei Wyzwolenia przy placu Zbawiciela oplotkowaliśmy wszystkich znajomych, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy razem, żeby odprowadzić Jurka i Kingę na Hożą. Już ostatni raz, bo szykowali się do przeprowadzki. Dwóch znanych pisarzy, poważny wydawca i ja, przy nich przypadkowy przechodzień, ścigaliśmy się, kto będzie dłużej pchał wózek z Jurkiem przez plac Konstytucji i Marszałkowską.

17 kwietnia ubiegłego roku Jerzy Kisielewski i Janusz Olejniczak zaprosili do swojej audycji „Co słychać" w Radiu dla Ciebie Mariana Opanię, Jerzego Pilcha i mnie. To wtedy Olejniczak powiedział o kantylenie Pilchowych zdań. A na pytanie, jakich wykonawców pisarz teraz ceni, usłyszeliśmy: „Dawida Podsiadłę, Barbarę Wrońską i Misię Furtak. Jak mi się coś spodoba, to staram się zapamiętać" – powiedział.

To były pierwsze miesiące pandemii, byliśmy przerażeni, bezradni, mieliśmy mniej doświadczeń, nie dawaliśmy sobie rady. Na pytanie zadane przez Kisielewskiego i Olejniczaka, brzmiące z grubsza: „jak żyć", Jurek odpowiedział: „Uważać na siebie. Reszta przyjdzie sama".

To był jego ostatni publiczny występ. Pięć tygodni później już nie żył. Pochowaliśmy go na kieleckim cmentarzu z widokiem na stadion Korony. Przyszli sąsiedzi z Kielc, przyjechali przyjaciele, znajomi i czytelnicy z Krakowa, Warszawy, Wisły. Wiele bardzo znanych osób. Nie wszyscy w kościele i na cmentarzu nosiliśmy maseczki. I pogrzeb Jurka Pilcha stał się pierwszym głośnym rozsadnikiem covidu.

* * *

Kiedy przeprowadził się do Kielc, zaproponowałem, że postaram się dla niego o stały karnet na mecze. W grudniu 2020 roku poszedł na jeden. Korona – jeszcze nie jego – pokonała Cracovię – zawsze ukochaną. Zadzwonił do mnie z informacją, że nie chce tego karnetu. „Korona słaba, Cracovia jeszcze słabsza, nie zamierzam tego oglądać, bo się wykończę" – powiedział.

Urodził się cztery lata po ostatnim tytule mistrza Polski dla Cracovii i całe życie czekał na podobny sukces. Nie doczekał się. Na grobie trener Pasów Michał Probierz położył klubową koszulkę z numerem 12 i nazwiskiem Pilch. Dwa miesiące później Cracovia zdobyła Puchar Polski.

„W piłce nożnej trzeba tak długo przegrywać, aż się zacznie wygrywać" – pisał Jerzy Pilch. Czy Cracovia musiała czekać na potwierdzenie tej prawdy 72 lata, aż odejdzie jej najsłynniejszy kibic?

„Pilchu", Kazimierz Górski to wzory dla nas, staruszków, jeśli nie schorowanych dziś, to na pewno niebawem. Trzeba się umieć zachować, nawet w obliczu najgorszego i nieuniknionego. On trzymał klasę do końca.

Kontakty z Jerzym Pilchem, same w sobie bardzo miłe, prowadziły do smutnych wniosków. Mimo że obydwaj żyliśmy z pisania, to on umiał pisać. To tak jak z Deyną, którego Jurek cenił. Wszyscy polscy piłkarze ćwiczyli rzuty wolne, ale tylko Kazik strzelał tak, że bramkarz nie wiedział, kiedy i jak piłka wpadała do siatki. Z pisaniem Pilcha było tak samo. Z tysięcy ludzi pióra, którym wydawało się, że potrafią się nim posługiwać, tylko niewielu umiało to robić naprawdę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich