W 2005 roku, zaledwie osiem lat po powstaniu, Google miał już pozycję giganta na rynku amerykańskim. Chcąc rozszerzyć swój wpływ na rozwijający się szybko rynek chiński, firma z Mountain View rozpoczęła negocjacje z komunistycznym rządem, w trakcie których ustalono warunki, na jakich wyszukiwarka może zostać udostępniona obywatelom Państwa Środka. Chińskiemu rządowi zależało na tym, aby Google stał się częścią cyfrowej transformacji, ale to amerykańskiej wyszukiwarce zależało na tym bardziej. Negocjacje dotyczyły więc raczej tego, na jakie ustępstwa może pójść firma, której mottem było „nie czynić zła” („don’t be evil”), a nie obustronnego kompromisu.
I tak właśnie się stało – Google zdecydował, że w imię biznesowej korzyści będzie cenzurować w wersji chińskiej wyniki wyszukiwania, które nie w smak były Komunistycznej Partii Chin. Ówczesny doradca do spraw polityki Andrew McLaughlin racjonalizował tę decyzję, mówiąc, że być może cenzura nie wpisuje się w misję Google’a, ale z drugiej strony pozbawianie Chińczyków dostępu do informacji w ogóle byłoby jeszcze gorsze.
Nieco później Google oficjalnie wycofał się z Chin, krytykując łamanie wolności słowa, po cichu zaś kontynuując współpracę z totalitarnym rządem w kwestii cenzury w projekcie pod nazwą „Dragonfly”. Związek ten trwał – znowu oficjalnie – do 2018 roku i nie od rzeczy jest snuć przypuszczenia, że na tym nie zakończyła się ta biznesowa relacja.
Chiny to tylko jeden przykład, w którym jak w soczewce skupiają się problemy związane z granicami kontroli informacji stosowanej przez platformy cyfrowe. Ta kontrola odbywa się również w państwach oficjalnie demokratycznych.
Czytaj więcej
OpenAI zdążyła już zmienić świat. Niekoniecznie na lepsze.