Cenzura, przed którą nie ma obrony

Misja „walki z dezinformacją” pozwoliła technologicznym gigantom kontrolować przepływ informacji, jak im się żywnie podoba, i dała im potężne narzędzie władzy nad użytkownikami internetu. Czy o tym, co oglądamy, co czytamy i czego słuchamy w sieci, kiedykolwiek będą jeszcze decydować nasze preferencje?

Publikacja: 24.05.2024 10:00

Cenzura, przed którą nie ma obrony

Foto: metamorworks/stock.adobe.com

W 2005 roku, zaledwie osiem lat po powstaniu, Google miał już pozycję giganta na rynku amerykańskim. Chcąc rozszerzyć swój wpływ na rozwijający się szybko rynek chiński, firma z Mountain View rozpoczęła negocjacje z komunistycznym rządem, w trakcie których ustalono warunki, na jakich wyszukiwarka może zostać udostępniona obywatelom Państwa Środka. Chińskiemu rządowi zależało na tym, aby Google stał się częścią cyfrowej transformacji, ale to amerykańskiej wyszukiwarce zależało na tym bardziej. Negocjacje dotyczyły więc raczej tego, na jakie ustępstwa może pójść firma, której mottem było „nie czynić zła” („don’t be evil”), a nie obustronnego kompromisu.

I tak właśnie się stało – Google zdecydował, że w imię biznesowej korzyści będzie cenzurować w wersji chińskiej wyniki wyszukiwania, które nie w smak były Komunistycznej Partii Chin. Ówczesny doradca do spraw polityki Andrew McLaughlin racjonalizował tę decyzję, mówiąc, że być może cenzura nie wpisuje się w misję Google’a, ale z drugiej strony pozbawianie Chińczyków dostępu do informacji w ogóle byłoby jeszcze gorsze.

Nieco później Google oficjalnie wycofał się z Chin, krytykując łamanie wolności słowa, po cichu zaś kontynuując współpracę z totalitarnym rządem w kwestii cenzury w projekcie pod nazwą „Dragonfly”. Związek ten trwał – znowu oficjalnie – do 2018 roku i nie od rzeczy jest snuć przypuszczenia, że na tym nie zakończyła się ta biznesowa relacja.

Chiny to tylko jeden przykład, w którym jak w soczewce skupiają się problemy związane z granicami kontroli informacji stosowanej przez platformy cyfrowe. Ta kontrola odbywa się również w państwach oficjalnie demokratycznych.

Czytaj więcej

Generatywna rewolucja sztucznej inteligencji

Google, Apple, Facebook, Amazon i Microsoft. Jak GAFAM stworzył własny rynek i na nim zarabia

Wskazuje się często, że pandemia koronawirusa przyczyniła się do wzrostu znaczenia cyfrowych gigantów. I rzeczywiście lockdowny, związane z nimi upowszechnienie pracy zdalnej i handlu internetowego, odegrały rolę w przypieczętowaniu tej hegemonii. Proces jednak zaczął się wcześniej. Pomiędzy 2017 i 2021 rokiem pięć z dziesięciu największych pod względem kapitalizacji firm świata stanowiły amerykańskie przedsiębiorstwa określane ówcześnie akronimem GAFAM – czyli Google, Apple, Facebook, Amazon i Microsoft – a wraz z nimi na liście znalazły się chińskie firmy technologiczne Alibaba i Tencent.

Trwający przez całą drugą dekadę XXI wieku boom na rynku technologii cyfrowych, słabo jeszcze regulowanym, traktowano jako objaw siły i żywotności kapitalizmu oraz efekt innowacyjnego geniuszu, a góry pieniędzy, które się tam objawiły, wyglądały na gotowe, aby mógł się po nie sięgnąć każdy, kto chciał. Jednak w miarę, jak przybywało sklepów internetowych i outletów medialnych, stało się jasne, że rynek ten wcale nie jest do końca wolny, ponieważ najbardziej okazały kawałek tortu i tak zostanie podzielony pomiędzy największych graczy.

Łatwo jest bowiem powiedzieć, że z dobrodziejstwa płynącego z „wielkich danych” może korzystać każdy, kto posiada odpowiednią wiedzę. Trudniej jest sobie uświadomić, że wielkie dane to zabawa dla wielkich dostawców, bo próg wejścia w konkurencję staje się zbyt wysoki. I że mali gracze mogą również ten próg przekroczyć, ale tylko z pomocą narzędzi udostępnianych im – odpłatnie – przez gigantów.

Wielka piątka big techów stworzyła więc w trakcie „cyfrowej transformacji” swój własny rynek, na którym każde przedsiębiorcze działanie obarczone jest kosztem transferowanym bezpośrednio do ich kieszeni – czy to za sprawą usług chmurowych, czy kontroli informacji w wyszukiwarkach i agregatorach informacji, czy też samej obecności w ich ekosystemach. I tutaj związek z polityką staje się najbardziej widoczny.

Firmy prywatne, ale cenzura publiczna. Czy klient big techów ma jeszcze wolny wybór

Zaangażowanie big techów w kwestię ostatnich wyborów prezydenckich USA dało jasny sygnał nie tylko o tym, że istnieje pomiędzy nimi pewna ideologiczna wspólnota interesów, ale przede wszystkim o tym, że istnieją bardzo skuteczne narzędzia, za pomocą których może być ona forsowana. Wraz z dominacją platform cyfrowych de facto skończył się podział na przestrzeń publiczną i prywatną, na agorę i areopag, i jasne stało się, że jedno będzie odtąd wyznaczało kierunki w drugim.

Nie jest to jednak niczym nowym. Chociaż po II wojnie światowej amerykański rząd bardzo silny propagandowy akcent kładł na to, aby przeciwstawić własny model „demokratycznego kapitalizmu” radzieckiemu centralnemu planowaniu, to jednak rządowa kontrola nad sektorami strategicznymi gospodarki była bardzo wyraźna. Utrzymywano mit wolnego przedsiębiorcy, ale stosowało się to tylko do prostej działalności gospodarczej. Wielcy korzystali z rządowych zamówień i realizowali cele narzucone przez centralnych biurokratów.

Sam wynalazek internetu nie powstał w przestrzeni prywatnej, ale w rządowej agencji DARPA, i podobnie jak inne środki telekomunikacji był objęty szczególną troską ze względu na strategiczne znaczenie dla amerykańskiego państwa. Kontrola nad przepływem informacji nie tylko ma znaczenie polityczne – ona jest zasadą i fundamentem polityki. I sytuacja nie zmienia się nawet wtedy, gdy kontrolę tę sprawują prywatne firmy, a nie rząd.

W kwestii korzystania z platform cyfrowych rzeczywiście możemy mówić o wolnym wyborze, ale jak tylko ten wybór zostanie dokonany, zmiana staje się bardzo trudna, jeżeli w ogóle możliwa. Na przykład strategia Google'a od początku opierała się na udostępnianiu darmowych usług w zamian za dane ich użytkowników. Ponieważ od kilku lat ten model biznesowy staje się mało opłacalny, użytkownicy Gmaila zaczęli otrzymywać powiadomienia o tym, że ich darmowa przestrzeń dyskowa się kończy, w związku z czym muszą bądź to dane usunąć, bądź wykupić plan premium umożliwiający przechowywanie większej ilości danych.

Libertarianie powiedzą, że wciąż jest to kwestia wolnego wyboru; jednak sam nawyk, jaki został wyrobiony w użytkownikach produktów darmowych, bardzo mocno ten wybór determinuje. Posiadanie historii korespondencji, kontaktów, zdjęć z podłączonego do internetowego konta telefonu – wszystko to wpływa na to, że „pozycja negocjacyjna” konsumenta nie jest taka, jak w libertariańskiej wizji rynku. To dostawca jest stroną silniejszą. Można wciąż dokonać wolnego wyboru, ale koszty tego wyboru są niejednokrotnie większe, niż pogodzenie się z narzuconymi przez dostawcę warunkami.

Jeżeli na pozycję platform cyfrowych spojrzymy właśnie z perspektywy nawyków, jakie wyrobiły w użytkownikach przez te wszystkie lata, to nie możemy poważnie traktować ich jako zwykłych firm, prywatnych podmiotów, które są zasadniczo różne od przymusowych instytucji publicznych. Ich wewnętrzne regulacje stają się publicznym prawem, a ich decyzje dotyczące treści – publiczną cenzurą.

Czytaj więcej

Czy da się zatrzymać wygaśnięcie ludzkości?

Meta, X i inni, czyli marsz w stronę płatnych subskrypcji

Przez całą dekadę siłą big techów były algorytmy bazujące na zaangażowaniu, dopasowujące treści i produkty do indywidualnych preferencji użytkownika. Posiadając wgląd w olbrzymie zasoby danych dotyczących naszego zachowania, algorytmy uczenia maszynowego mogły zatrzymać naszą uwagę na dłużej, serwując nam dokładnie to, czego – głównie podświadomie – oczekiwaliśmy. Był to jeden z mechanizmów, który czynił korzystanie z platform cyfrowych tak uzależniającym.

Model ten, jak już wspomnieliśmy, przestał być opłacalny sam w sobie. Meta, X i inni przesuwają się systematycznie w stronę modelu płatnych subskrypcji. Ale nie to jest największym problemem związanym z uzależnieniem użytkowników. Chociaż algorytmy bazujące na zaangażowaniu wielokrotnie w ostatniej dekadzie były krytykowane za tworzenie informacyjnych baniek – prawicowo nastawieni użytkownicy otrzymywali coraz bardziej radykalne prawicowe treści, a lewicowi lewicowe, więc ideologiczne podziały się pogłębiały, zamiast zmniejszać – to sytuacja, w której o doborze treści decyduje coś innego niż preferencje użytkownika, staje się jeszcze bardziej niebezpieczna. Gdzie bowiem jest granica ingerencji w selekcję informacji?

Jeżeli możliwe jest na obecnym etapie rozwoju platform cyfrowych priorytetyzowanie innych przesłanek – w tym wypadku płatnych – to nic nie stoi na przeszkodzie, aby wprowadzić narzędzia selekcji oparte na zupełnie innych przesłankach. Informacja, która będzie promowana, może być opłacona, ale nie musi – wszystko tak naprawdę zaczyna zależeć od widzimisię firmy, która te informacje selekcjonuje. Czyli całe „być albo nie być” wydawców medialnych i biznesów online oparte jest na tym, czy podporządkują się narzuconym regułom. A reguły te mogą się zmieniać i się zmieniają.

Shoshana Zuboff ostrzega. Big techy zyskują władzę polityczną

Big techy przystępują więc do aktywnego kształtowania opinii, posiadając realny wpływ na to, jaką wizję świata będą przyswajali konsumenci internetowych treści. To, co się pokazuje w tzw. feedzie użytkownika Facebooka, co promuje w powiadomieniach i które wideo monetyzuje YouTube, co zobaczy internauta w aplikacji newsowej – wszystko to jest sterowane nie tylko organicznie, ale za pomocą przyjętych przez platformę reguł. O tym, że reguły zostały złamane, użytkownicy często dowiadują się już po fakcie, w zdecydowanej większości obserwując, że stworzona przez nich treść nie dotarła właściwie do nikogo.

Ten problem scentralizowanej władzy nad informacją stanowi główną oś rozważań Shoshany Zuboff w głośnej książce „The Age of Surveillance Capitalism” (wyd. pol. „Wiek kapitalizmu inwigilacji”). Dominacja big techów nie jest według Zuboff jedynie dominacją gospodarczą, ale realną władzą polityczną, która w razie potrzeby może wywrócić do góry nogami zastany porządek polityczny. Albo utrwalić obecny.

Misja polityczna, jaka od mniej więcej czterech lat – czyli od pandemii koronawirusa – jest przypisywana big techom przez gremia europejskie i amerykańskie, to misja walki z dezinformacją. W przeciwieństwie do poprzednich mediów, których przekaz był jednokierunkowy, internet umożliwił komunikację w obie strony. Bloger amator mógł dotrzeć do znacznie większej publiczności, niż niejeden tradycyjny wydawca medialny. Tak dzieje się do dziś – znany podcaster Joe Rogan z każdym odcinkiem dociera do kilkanaście razy większej liczby odbiorców niż wydanie dziennika CNN. O ile więc rządy w przeszłości miały stosunkowo łatwe zadanie, jeżeli chciały zmanipulować informacje docierające do obywateli, ponieważ opierało się ono na przekonaniu w ten czy inny sposób kilku magnatów, o tyle decentralizacja produkcji treści, umożliwiona przez internet, stanowiła problem trudniejszy do przeskoczenia.

Chociaż big techy faktycznie kontrolują przepływ informacji, to jednak sama ich pozycja ekonomiczna nie była do niedawna wystarczająca, aby robić dokładnie wszystko, co im się podoba. Do tego potrzebne jest jakieś uzasadnienie. I walka z dezinformacją spełniła tę rolę doskonale. Bo czy chcemy, żeby fałszywe informacje mogły się rozchodzić na tych samych zasadach, co te prawdziwe? Oczywiście, że nie.

Problem w tym, że nie wiadomo, kto i na jakich zasadach będzie decydował o tym, czy dana informacja jest, czy nie jest prawdziwa. I pod tym względem „walka z dezinformacją” została już kilkakrotnie skompromitowana od 2020 r., rozbijając się o kwestie związane z pandemią koronawirusa czy o wybory prezydenckie w USA.

I właściwie drugorzędną sprawą jest to, jakie informacje były cenzurowane, to znaczy, z jakiej opcji ideowej pochodziły. Znacznie ważniejsze jest to, że kryteria, na podstawie których ich prawdziwość orzekano, były arbitralne. Jeżeli więc na te kryteria zostanie wyrażona nasza zgoda, ponieważ odpowiada nam aktualnie promowana „wizja prawdy”, to nie mamy żadnych narzędzi obrony w momencie, kiedy owa wizja ulegnie zmianie.

Czytaj więcej

Tragedia cyfrowych tubylców

Dziś kontrola informacji, a jutro? Czy na Zachodzie będziemy inwigilowani jak w Chinach

Shoshana Zuboff charakteryzuje idealne społeczeństwo według Google’a jako „zbiorowość oddalonych od siebie użytkowników, a nie obywateli; ludzi poinformowanych, ale tylko w sposób wybrany przez korporację”. W istocie świat, w którym większość osób jest oderwana od rzeczywistości fizycznej, naturalnej, ponieważ wszystkie ich interakcje odbywają się w przestrzeni cyfrowej, jest światem bardzo łatwym do zarządzania.

Ten wątek wskazany przez Zuboff podjął w jednym z artykułów brytyjski filozof John Gray. Dyktat big techów w kwestii zarządzania informacją jest niejako konieczną konsekwencją tego, co stało się już wcześniej. Społeczeństwo już wcześniej zostało zatomizowane, rozpadły się organiczne wspólnoty, które do tej pory pełniły funkcję kontrolną. Ponieważ ludzie nawzajem się już nie znają, występuje potrzeba odwołania się do wyższej instancji, istnienia kogoś – lub czegoś – co zna wszystkich.

Platformy cyfrowe pełnią więc rolę nowoczesnego Panoptykonu, urządzenia, za pomocą którego w dowolnym momencie strażnicy mogą skontrolować dowolną osobę. Różnica pomiędzy demokratycznym „inwigilacyjnym kapitalizmem” a komunistycznym „inwigilacyjnym państwem” jest tylko różnicą stopnia – chociaż trudno na razie porównywać pozycję big techów na Zachodzie do totalitarnego systemu chińskiego, to nie ma powodów, aby przypuszczać, że różnice te nie zostaną w przyszłości zatarte. Przyzwolenie na to, w jaki sposób kontrolowane są informacje, jest do tego pierwszym krokiem.

Olgierd Sroczyński

Analityk z branży big data i sztucznej inteligencji; filozof z wykształcenia.

W 2005 roku, zaledwie osiem lat po powstaniu, Google miał już pozycję giganta na rynku amerykańskim. Chcąc rozszerzyć swój wpływ na rozwijający się szybko rynek chiński, firma z Mountain View rozpoczęła negocjacje z komunistycznym rządem, w trakcie których ustalono warunki, na jakich wyszukiwarka może zostać udostępniona obywatelom Państwa Środka. Chińskiemu rządowi zależało na tym, aby Google stał się częścią cyfrowej transformacji, ale to amerykańskiej wyszukiwarce zależało na tym bardziej. Negocjacje dotyczyły więc raczej tego, na jakie ustępstwa może pójść firma, której mottem było „nie czynić zła” („don’t be evil”), a nie obustronnego kompromisu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi