Zburzenie porozumienia zawartego przy Okrągłym Stole
Gdyby wtedy Wałęsa powiedział, że trzeba głosować przeciwko Jaruzelskiemu, to by wszyscy zagłosowali przeciwko?
No oczywiście, że tak. I to mimo że za tym wyborem lobbowali Amerykanie. Co tu dużo mówić, w Sejmie wszystko zaczęło się sypać. Chyba pod wpływem koncepcji braci Kaczyńskich, czyli przyspieszenia. Któregoś dnia do KC przyszedł do mnie któryś z braci Kaczyńskich, nie pamiętam, czy to był Jarosław, czy Lech, wtedy ich zresztą nie odróżniałem, i oznajmił: „Chciałem pana poinformować, że koalicja PZPR, ZSL, SD już nie istnieje, a istnieje koalicja Solidarności, czyli OKP, PSL i SD”. Odpowiedziałem: „Przecież pan zdaje sobie sprawę, że to jest zerwanie umowy okrągłostołowej”. Na co Kaczyński stwierdził: „To prawda, ale jak zaczyna się grę parlamentarną, to trzeba być przygotowanym na różne scenariusze”.
I co pan na to?
Podziękowałem, że oficjalnie mnie o tym poinformował, i spytałem, kiedy to zostanie ogłoszone. „Wkrótce”, odpowiedział Kaczyński. Dodałem jeszcze, że nie mogę tego zaakceptować, bo to jest zburzenie porozumienia zawartego przy Okrągłym Stole. Na to Kaczyński: „Rozumiem, ale nic więcej nie mogę powiedzieć”. Natychmiast zadzwoniłem do Rakowskiego, opowiedziałem mu rozmowę z Kaczyńskim, a on w pierwszej chwili zaniemówił. Po chwili spytał, czy Kaczyński miał jakieś upoważnienie. Powiedziałem, że nie, ale przecież nie wygłupiałby się i nie przedstawiał scenariusza, który się nie zdarzy. I rzeczywiście porozumienie Solidarności, ZSL i SD zostało ogłoszone. System polityczny gwałtownie się zmienił. Zamiast Solidarności to PZPR przeszła do opozycji. Z drugiej strony do rządu Tadeusza Mazowieckiego weszli członkowie PZPR.
A gdy doszło do tej „zdrady” ZSL i SD, to czy rozmawiał pan z liderami tych ugrupowań, dlaczego tak się zachowali?
Ja nie. Rozmawiał z nimi Rakowski, który po tej rozmowie był bardzo wzburzony, machał rękami i wypowiadał się o nich w nie najlepszych słowach. Mówił, że oni nic nie rozumieją, że przecież od nas mogliby uzyskać dużo więcej, niż dostali od Solidarności, no bo rzeczywiście, pewnie byśmy im dali więcej. „Ale oni nie wierzą – relacjonował Rakowski – że my jeszcze możemy odegrać jakąś rolę”.
I co wy na to?
Obraziliśmy się na nich (śmiech). To typowe zachowanie w polityce.
A jak przebiegały rozmowy w sprawie udziału PZPR w rządzie Mazowieckiego?
Marian Orzechowski, szef klubu parlamentarnego PZPR ,i ja spotkaliśmy się w Urzędzie Rady Ministrów z Tadeuszem Mazowieckim, który zaproponował, żeby weszli do jego rządu następujący politycy: generał Florian Siwicki na szefa obrony narodowej, Czesław Kiszczak na szefa MSW, Franciszek Wielądek na ministra transportu i gospodarki morskiej oraz Marcin Święcicki na ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: „Panie premierze, to trochę za mało, może byśmy podyskutowali nad kimś jeszcze”. „A jakie pan ma propozycje?”, spytał Mazowiecki? Odparłem, że szef MSZ powinien być z PZPR. Ale Mazowiecki powiedział, że musi mieć ministra spraw zagranicznych z własnego obozu. Potem zaczęliśmy rozmawiać o rzeczniku rządu. Powiedziałem, że mam znakomitą kandydaturę. „Tak? A kogo?”, spytał Mazowiecki. Ja mówię: „Jerzego Urbana”.
Dość prowokacyjne.
Nie, to taki żart, co zresztą Mazowiecki wychwycił i odpowiedział: „Nie, Urban ma najlepsze lata za sobą” (śmiech). To była bardzo miła rozmowa, bez żadnych napięć.
Czesław Kiszczak próbował sformować rząd, ale poselski klub PZPR powoli się rozpadał
Wróćmy jeszcze do tego momentu, kiedy Czesław Kiszczak podjął próbę sformowania rządu.
Najbardziej przeciwny temu był Mieczysław Rakowski. Mówił, że to się źle skończy, bo nie może być jeden generał prezydentem, a drugi premierem. Zgodziłem się z nim, bo przecież miała być zmiana. Uważałem, że nikt się na to nie zgodzi. No i chyba Kiszczak po jakimś czasie też to zrozumiał i się wycofał. Potem Michnik opublikował swój słynny tekst „Wasz prezydent, nasz premier” i było jasne, że Solidarność przejmie misję tworzenia rządu.
Przez pierwsze miesiące nowego Sejmu, jeszcze przed rozwiązaniem PZPR, poselski klub PZPR zaczynał się powolutku rozpadać. Jak na to patrzyliście?
Głównym problemem były relacje między partią a klubem, w którym zasiadało bardzo wielu ambitnych ludzi. I oni uznali, że Komitet Centralny nie jest im do niczego potrzebny. Zaczęły się niesnaski, ale gdy już naszkicowaliśmy scenariusz rozwiązania PZPR, to wszystko ustało. Już wszyscy wiedzieli, kiedy to się stanie, jakie będą mechanizmy wyboru delegatów na ostatni zjazd itd. Z kolei po drugiej stronie panowała jakaś taka nerwowość. Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia 1989 roku dostałem zaproszenie na spotkanie w ośrodku rządowym w Łańsku z Lechem Wałęsą, Bogdanem Borusewiczem i Kaczyńskim. Okazało się, że tematem, który wtedy ich bardzo frapował, a rozumiem, że reprezentowali szersze środowisko, była kwestia, czy jest możliwy zamach stanu. Czy aparat MSW, wojska, administracji państwowej, niezadowolony z tego, że jest usuwany z rozmaitych stanowisk, byłby zdolny do przeprowadzenia czegoś w rodzaju puczu.
Dlaczego miałoby do tego dojść?
Dlatego że już widoczne były pierwsze skutki przemian. Szalała hiperinflacja. Zaczynały się pierwsze strajki. Ludzie z ówczesnej elity solidarnościowej zaczęli sobie zadawać pytanie, czy te wstrętne komuchy nie wykorzystają tego przeciwko rządowi.
Co im pan powiedział?
Że to jest wykluczone, bo nie mam żadnych sygnałów, aby ktoś coś knuł. Miałem takie wrażenie, że nie do końca mi wierzą (śmiech).
Przecież w rządzie byli Kiszczak i Siwicki, zarządzający służbami mundurowymi. To nie była gwarancja spokoju?
Być może nie byli pewni lojalności ani Kiszczaka, ani Siwickiego (śmiech). Ja w ogóle o tym nie myślałem, ale gdy wróciłem do Warszawy, zacząłem zadawać sobie pytanie, czy coś takiego jest możliwe. Jednak nigdzie nie natrafiłem na żaden ślad myślenia, że można siłowo odzyskać władzę. Zatem to, co mówiłem w Łańsku, było szczere.
„Od lustracji Antoniego Macierewicza temat Okrągłego Stołu stał się niewygodny”
Ciekawe, czy czuł się pan sfrustrowany sytuacją, kiedy po 4 czerwca władza wyślizgnęła wam się z rąk?
Oczywiście, że byłem sfrustrowany i przede wszystkim nieco zagubiony. Jeden świat się skończył, zaczynał się drugi i nie było wiadomo, jak będzie wyglądał. Już w czasie obrad Okrągłego Stołu miałem takie wrażenie, że jesteśmy w ciemnym pokoju, wszyscy wiedzą, że trzeba zapalić światło, ale nikt tego nie robi, bo nie wie, co zobaczy po włączeniu oświetlenia. Czytałem potem wywody rozmaitych mądrali, którzy mówili, że wszystko wiedzieli. To nieprawda. Jeszcze raz powtórzę – gdy przystępowaliśmy do rozmów, były tylko dwa postulaty. Postulat Solidarności – zalegalizujcie związek. Postulat PZPR – przejmijcie część odpowiedzialności za sprawowanie władzy. I tyle.
Jak się dzisiaj popatrzy na porozumienia Okrągłego Stołu, to reformy polityczne zostały zrealizowane, natomiast porozumienia dotyczące gospodarki nie.
Obie strony były zgodne co do celów, w których muszą się porozumieć. Chodziło o zliberalizowanie polityki gospodarczej poprzez jej urynkowienie w taki sposób, aby nie zmieniać stosunków własności i pozostać dalej w realnym socjalizmie, krocząc już jednak trzecią drogą, czyli drogą samorządności pracowniczej. Silną pozycję zajmował postulat indeksacji płac. O żadnych planach prywatyzacyjnych, o wolnym rynku, w ogóle nie było mowy. Zatem postulaty gospodarcze najwcześniej się zdewaluowały. Ale i tak uważam, że jeśli Polska ma jakiś polityczny towar eksportowy, to jest to Okrągły Stół, który inspirował ludzi w różnych częściach świata. Tylko że dziwnym trafem, a właściwie zrozumiałym trafem, siły polityczne, oprócz tzw. postkomunistów, nie były zainteresowane, żeby ten towar eksportować.
A dlaczego to jest zrozumiałe?
Dlatego że wtedy zaczęły się już dyskusje na temat zdrady przy Okrągłym Stole, czyli w Magdalence. Mówiono o porozumieniu służb i ich konfidentów itd. No i wraz z pierwszą lustracją zrealizowaną przez Antoniego Macierewicza zaczęło się polowanie na czarownice. Temat Okrągłego Stołu stał się niewygodny. Wie pani, że przez 35 lat tylko raz uroczyście świętowaliśmy rocznicę Okrągłego Stołu? To było za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który zaprosił do Pałacu Prezydenckiego wszystkich uczestników obrad. Nigdy wcześniej ani nigdy później już takiej uroczystości nie było. Była jeszcze druga przyczyna – w publikacjach naukowych pojawiła się taka teza, że komunizm w Polsce nie został obalony, tylko rozwiązany za porozumieniem stron. Dla Solidarności, z jej legendą o pokonaniu komunizmu, nie była to komfortowa narracja.
Prawica solidarnościowa zawsze narzekała, że rozliczeń z komunizmem poniechano, np. nie przeprowadzono dekomunizacji. I to miał być dowód na ową zdradę w Magdalence.
Ależ podjęto próbę uchwalenia ustawy dekomunizacyjnej – za rządu Jerzego Buzka. Tylko że okazało się, iż nie można tego zrobić w warunkach systemu demokratycznego, bo trzeba by łamać konstytucję. Tamten dokument został odrzucony już w pierwszym czytaniu, a przecież nie mieliśmy wtedy większości w Sejmie.