I dlaczego to nie wyszło?
Tusk miał już na to dobrą odpowiedź. Mówił, że ludzie na całym świecie wybierają gospodarkę liberalną – w Anglii, Hiszpanii, Irlandii – i dobrze na tym wychodzą. Proponował, żebyśmy zrobili sobie taką Irlandię w Polsce, bo zasługujemy na gospodarczy cud. A Kaczyński mówił: „nie, cudu nie będzie”.
Czyli do wyboru mieliśmy cud i brak cudu?
Dokładnie. Cudowi Tuska Kaczyński przeciwstawił wizję życia opisaną technokratycznym językiem, która była niezrozumiała. Zatem wybór był następujący – będzie fajnie czy będzie niefajnie, będziemy uśmiechnięci czy nie, będziemy sobie ufali czy nie? W debacie telewizyjnej Tuska z Kaczyńskim lider PO w pewnym momencie powiedział „pan nie ufa Polakom, a my musimy sobie nawzajem ufać, ja ufam” i to było przeważające. Debata stała się punktem zwrotnym tamtej kampanii. Wcześniej w sondażach prowadziło Prawo i Sprawiedliwość, po debacie nastąpiła zmiana miejsc, której już PiS nie zdołało odwrócić. A jeszcze ten przekaz o cudzie został wzmocniony narracją, że Kaczyński nie rozumie ludzi – nie ma prawa jazdy, jeździ limuzyną po Polsce, nie ma nawet konta w banku, zatem nie wie, czy Polskę stać na cud. „A ja, Tusk, znam życie i mówię, że stać nas na ten cud, wystarczy, żebyśmy sobie zaufali” – przekonywał lider PO i wygrał wybory. Jeśli jeden lider obiecuje cud, a drugi nie obiecuje niczego atrakcyjnego, to wybór jest oczywisty.
Ludzie uwielbiali Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie tylko za piosenkę disco polo
Czyli PiS powtórzyło tamten błąd z 2007 roku w 2023 roku? Zamiast zaprezentować pozytywny program, mówiło, „jacy okropni są nasi przeciwnicy i jak okłamują wyborców”?
Tak jest. A PO popełniła ten błąd w 2015 roku, strasząc wyborców wariatami z PiS. Tyle że Jarosław Kaczyński został wtedy schowany. Pojawił się najpierw Andrzej Duda, a potem Beata Szydło – uśmiechnięci, spokojni, nieagresywni. Agresywność – zero, jak w „Seksmisji”. I cała narracja PO o „agresywnych wariatach” wzięła w łeb. W 2019 roku PO znowu doszła do wniosku, że straszenie PiS-em to jest świetny pomysł na wygranie wyborów, a PiS uruchomiło silny strumień świadczeń socjalnych. I ludzie z przyjemnością kupili ofertę Prawa i Sprawiedliwości. W ubiegłym roku Donald Tusk przestawił się na przekaz pozytywny i stonował krytykę PiS-u. W tym samym czasie u Danuty Holeckiej leciało zapętlone „Für Deutschland”. I to Tusk wygrał.
A jak pan ocenia umiejętności komunikacyjne naszych głów państwa? Dlaczego na przykład Lech Wałęsa stał się tak bardzo nielubiany pod koniec swojej prezydentury?
Wałęsa nie był graczem zespołowym i stale popadał w konflikty, ze wszystkimi. Ale jak chciał, to potrafił odzyskać sympatię ludzi i odrobić straty. Widać to było po skoku poparcia w drugiej turze wyborów prezydenckich, w 1995 roku. Gwoździem do trumny była dla niego jednak debata telewizyjna. Po jednej stronie mieliśmy wówczas młodego, uśmiechniętego polityka, który wybiera przyszłość, mówi o wspólnej Polsce i tańczy disco polo. A po drugiej stronie był polityk zużyty latami wojny na górze. Ówczesna diagnoza sztabu Kwaśniewskiego, że Polacy potrzebują pojednania, była kluczowa. Kwaśniewskiemu na pewnym etapie kampanii nic nie mogło już zaszkodzić. Profesor Zbigniew Siemiątkowski, który uczestniczył w tamtej kampanii, opowiadał, że pewnego dnia przyjechali do miasteczka, które było puste. Nikogo nie było na ulicach, a miało być spotkanie z Kwaśniewskim. Załamani podjechali pod lokalne biuro SLD i pytają jakiegoś działacza, gdzie są mieszkańcy. Na co on odpowiedział: „wszyscy czekają na stadionie”. I faktycznie ludzie już tam byli i czekali na pozytywne przesłanie.
Ale dlaczego ludzie tak uwielbiali Kwaśniewskiego? Jego prezydentura miała lepsze i gorsze momenty, a jednak Kwaśniewski do dzisiaj jest uważany za najlepszego prezydenta, jakiego mieliśmy.
Dlatego że on w najmniejszym stopniu ze wszystkich prezydentów wchodził w konflikty polityczne. Czy współpracował z Leszkiem Millerem z SLD, czy z Jerzym Buzkiem z AWS, potrafił omijać bieżący spór polityczny i nie był notariuszem własnej formacji. Poza tym on był pierwszym politykiem celebrytą. Pokazywał się z żoną, córką, psami. Jako pierwszy polski polityk udzielił wywiadu niepolitycznemu medium, czyli „Twojemu Stylowi”, i towarzyszyła temu sesja zdjęciowa. To był punkt zwrotny w polskiej komunikacji.
Jak wypadał na tym tle Lech Kaczyński?
Z nim był pewien problem. Otóż Lech Kaczyński był przez swoje ugrupowanie stawiany na pomniku z bardzo wysokim postumentem. A był przecież zwykłym człowiekiem, któremu zdarzały się różne wpadki, np. gdy bramkarza Artura Boruca nazwał Borubarem. Kontrast między jego pomnikowością a takimi drobnymi błędami był bardzo widoczny i dla niego bolesny. Jego notowania rosły, kiedy był mniej aktywny, i spadały, kiedy się angażował w polityczny spór. Bardzo szkodził mu fakt, że jego brat był premierem. Natomiast najbardziej pomagała mu żona Maria Kaczyńska. To było też znamienne, że wtedy, kiedy on się trochę wycofywał z aktywności, ciężar politycznej obecności brała na siebie pierwsza dama, poprawiając poziom zaufania do głowy państwa.
Prawica zawsze twierdziła, że wobec Lecha Kaczyńskiego działał tzw. przemysł pogardy. W mediach głównego nurtu nie było o nim jednej pozytywnej informacji, tylko same negatywne lub szydercze.
To było pokłosie stawiania Kaczyńskiego na cokole. Im bardziej pomnikowy był przekaz prawicy o prezydencie, tym bardziej ci, którzy go nie lubili, wytykali jego wpadki, żeby wykazać brak spójności w tym wizerunku. Nikt nie kazał Lechowi Kaczyńskiemu na przykład odwoływać i powoływać ponownie rządu Jarosława Kaczyńskiego, żeby uniknąć dyskusji o wotum nieufności. Nikt mu nie kazał popełniać lapsusów językowych. Te rzeczy się wydarzyły. Gdyby pan prezydent trochę mocniej stanął w obronie żony, gdy została zaatakowana przez ojca Rydzyka, to też trochę inaczej by to wyglądało. Nie mówię, że Lech Kaczyński był złym prezydentem. Twierdzę tylko, że zbudowano mu za życia wizerunek, który był przesadzony i prowokował politycznych przeciwników do ataków. Co ciekawe, podobnych ataków doświadczył później Bronisław Komorowski.
Rafał Chwedoruk: Konfederacja mogłaby nawet nic nie mówić
Odnosząca sondażowe sukcesy partia jest bardziej objawem niż przyczyną sytuacji związanej z klęską demograficzną, konfliktem międzypokoleniowym i pozycją młodych ludzi - mówi. Rafał Chwedoruk, politolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Andrzej Duda i Bronisław Komorowski zmarnowali swój potencjał polityczny
Przekręcano jego nazwisko na Komoruski.
Naśmiewano się z „bulu”, z „chodź Shogunie”, z żartów przy prezydencie Obamie, z wąsów. Ale Komorowskiemu ataki mniej szkodziły, bo nikt nie robił z niego na siłę męża stanu. To był „swój chłop”, więc i kontrast był mniejszy, gdy dochodziło do wpadek.
A co z Andrzejem Dudą? Mam wrażenie, że to jest zmarnowany talent polityczny.
Kluczowym problemem Andrzeja Dudy jest brak spójności. W niektórych momentach jest przesympatycznym facetem, sprawiającym wrażenie rozsądnego, skracającym dystans, nawiązującym relacje z ludźmi, a za chwilę wsadza sobie kij w plecy i staje się kompletnie innym człowiekiem. Robi się poważny, pompatyczny tak bardzo, że aż zabawny. Memiczny, jakbyśmy dziś powiedzieli. Ten brak spójności obniża jego wiarygodność. A to jest tylko strona komunikacyjna, bo w działaniach też miota się od ściany do ściany. Chciałby, żeby wszyscy go lubili, ale z drugiej strony nie chce porzucić tych, którzy go wynieśli na urząd głowy państwa i chce być wierny swoim ideałom. W rezultacie od czasu do czasu robi coś nie do końca przemyślanego. Jego wielkim osobistym sukcesem jest wygrana w 2020 roku i nikt mu tego nie odbierze. W naszych warunkach politycznych wcale nie jest łatwo utrzymać prezydenturę przez dwie kadencje.
Przykład Bronisława Komorowskiego dobitnie to pokazuje.
No właśnie. Miał wszelkie dane, by rządzić dwie kadencje, i znakomicie zaczynał – Donald Tusk zarządził prawybory w PO na kandydata na prezydenta i wszyscy mówili tylko o tym. Ta prekampania trafiła do podręczników politologii jako przykład świetnego zarządzania wydarzeniami w przestrzeni publicznej. W tamtym czasie bywałem w mediach średnio dwa razy dziennie i dziennikarze pytali mnie tylko o to. Innych politologów także. Prawybory w PO były najczęściej wyszukiwanym politycznym hasłem w internecie. Wygranie prawyborów przez Komorowskiego było pierwszym krokiem do zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Gdyby odbyły się one w normalnym terminie, to Komorowski wygrałby je bez trudu.
Mówił pan, że największym majstersztykiem była kampania Solidarności z 1989 roku. A co było największą porażką kampanijną w naszej 35-letniej historii?
Kampania Bronisława Komorowskiego w 2015 roku. Prezydent mógł wygrać wybory w pierwszej turze, a przegrał z kretesem. W jego kampanii popełniono kilka błędów. Przede wszystkim były trzy grupy zarządzające komunikacją, które ze sobą nie współpracowały. Było przekonanie kandydata, że jest wspaniały i brak jakiejkolwiek pokory, przynajmniej do końca pierwszej tury. Seria lapsusów, np. „Weź kredyt, zmień pracę…”. No i pojawiły się pomysły tak głupie, że jak opowiadam o nich moim studentom, to nie potrafią uwierzyć, że ktoś mógł coś takiego wymyślić. Na szczycie jest kampania 16 bronkobusów, z których 15 woziło kartonowego prezydenta. To było kompletne kuriozum. Po pierwszej turze wyborów, przegranej przez Komorowskiego, rozmawiałem z moim znajomym, który pracował w sztabie prezydenta, i spytałem go, jaki jest plan na drugą turę? A on z powagą oznajmił: „będziemy dalej pokazywać zalety naszego kandydata”. Wszystkie inne przegrane kampanie bledną w obliczu tej jednej, okraszonej słynnym powiedzeniem o zakonnicy w ciąży, którą Komorowski musiałby przejechać na pasach, żeby przegrać wybory. Pięć lat prezydentury, w kraju miodem i mlekiem płynącym – mieliśmy pokój, spokój i pieniądze unijne płynące szerokim strumieniem. I to wszystko jak krew w piach.