Zbigniew Kuźmiuk: Rolników trzeba wspomagać

Jeżeli mamy naprawdę zawalczyć o klimat, to musimy to zrobić globalnie. To, co robi Europa, jest bez znaczenia. Moim zdaniem ludzie, gdy mają pustkę w sercu i głowie, to czegoś poszukują, stąd ten zwrot ku „religii” klimatycznej - mówi Zbigniew Kuźmiuk, poseł PiS, europoseł PiS w latach 2014–2023.

Publikacja: 15.03.2024 17:00

Zbigniew Kuźmiuk: Rolników trzeba wspomagać

Foto: Grażyna Myślińska/Forum

Plus Minus: Mieliśmy niedawno burzliwy protest rolników w Warszawie. W ruch poszły kostki brukowe, policja użyła gazu łzawiącego. Pamięta pan, kiedy ostatnio rolnicy tak mocno protestowali?

Wydaje mi się, że w latach 90. Przyczyną obecnych protestów jest głównie napływ żywności z Ukrainy. Ten problem zaczął być mocno odczuwalny już wiosną ubiegłego roku. Od tego czasu sytuacja ekonomiczna rolników jednak się znacznie pogorszyła, skoro te emocje tak eskalowały, choć wszystko wskazuje na to, że przed Sejmem doszło do prowokacji wobec rolników. Na dodatek nadchodzi okres wiosennych prac polowych, w tym siewów, i rolnicy nie bardzo wiedzą, co mają robić. Magazyny są pełne zboża, a jego ceny poleciały na łeb na szyję.

Ostatnie takie silne protesty, łącznie z wysypywaniem zboża z pociągów, miały miejsce za czasów Samoobrony. Wtedy jednak wynikały m.in. z pętli zadłużeniowej, w którą wpadli rolnicy.

Problem zadłużenia teraz też jest dokuczliwy. Tak naprawdę mamy w polskim rolnictwie taki swoisty wyścig australijski, w którym na każdym okrążeniu odpada ostatni zawodnik. Najsłabsze gospodarstwa odpadają z konkurencji, a ziemię przejmują większe. Dzieje się tak w każdym kolejnym roku. W rezultacie gospodarstwa w Polsce są coraz większe, ale zarazem potrzebują coraz więcej kredytów. Stają się coraz bardziej zależne od finansowania zewnętrznego. Rolnicy mają nowoczesny sprzęt, który z reguły jest leasingowany i trzeba go regularnie spłacać. W sytuacji, gdy załamuje się system zasilania dochodowego, bo koniunktura się pogarsza, to załamuje się też spłata kredytów i rolnikom zagląda w oczy widmo bankructwa. Coraz częściej dochodzi do przejmowania majątku rolników przez banki i firmy leasingowe. Stąd dramatyczność wyzwań, przed którymi stanęli rolnicy.

Chce pan powiedzieć, że po 35 latach wolnej gospodarki zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do problemów zadłużenia rolników z lat 90.?

Nie. Rolnictwo dzisiaj jest zupełnie inne, niż było na początku lat 90. Jest nowoczesne, zmodernizowane, mamy część gospodarstw klasy europejskiej. Eksport żywności wzrósł gigantycznie, w 2023 roku wyniósł niemal 52 mld euro, a import – ponad 30 mld euro. Mamy potężną nadwyżką ekspertową, ponad 20 mld euro. To jedna z niewielu dziedzin gospodarki, gdzie występuje tak duża nadwyżka w handlu zagranicznym.

No to o co chodzi?

Dużą część zysku przejmują skupujący, przetwórcy i handlowcy. Rolnik otrzymuje tylko niewielką część wartości dodanej, a to on ponosi największe ryzyko. Dlatego w KPO, o co zabiegał Janusz Wojciechowski, były zawarte pieniądze na przetwórstwo (prawie 2 mld euro), żeby mali i średni rolnicy zajmowali się także przetwarzaniem tego, co wytworzą w swoim gospodarstwie, a następnie sprzedażą bezpośrednią. Rząd PiS znacząco powiększył możliwość sprzedaży bezpośredniej rolników do 100 tys. zł rocznie bez obciążenia podatkiem.

Komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski nie jest ulubieńcem opinii publicznej. Są do niego duże pretensje. Nawet Jarosław Kaczyński uznał, że powinien odejść ze stanowiska, choć to przecież wasz komisarz, rekomendowany przez PiS.

Przypisuje mu się, że zaprojektował Zielony Ład, a to nieprawda. On tylko zabiegał o dodatkowe dopłaty do działań ekologicznych, które nasi rolnicy i tak wykonywali np. za przyoranie obornika albo słomy, od stycznia tego roku między innymi za takie praktyki rolnicy otrzymują dodatkowe płatności w ramach tzw. ekoschematów. Tak samo za zasianie np. roślin miododajnych lub za poprawę dobrostanu zwierząt. Jak mówię, nasi rolnicy i tak to robili, a teraz, jeżeli weszli do systemu działań ekologicznych, a zrobiła to prawie połowa gospodarstw objętych dopłatami, będą dostawali za to wcale niemałe dodatkowe pieniądze. Dzięki temu dopłaty do rolnictwa po raz pierwszy od naszego wejścia do Unii Europejskiej znajdą się na poziomie średniej unijnej, bo wyniosą w granicach 260 euro na hektar, a średnia unijna wynosi 256 euro. Po raz pierwszy w tej kategorii gospodarstw zostaną więc wyrównane dopłaty bezpośrednie, a to było zobowiązanie polityczne rządu PiS wobec rolników.

Czytaj więcej

Jackowski: Kaczyński zawsze uważał, że istnieje coś takiego jak mądrość etapu

I przegraliście wybory. Zatem coś poszło nie tak. Zresztą PSL-owcy wytykali wam różne błędy i zaniechania, np. utratę rynków zbytu.

Otworzyliśmy wiele nowych rynków eksportowych na polską żywność (np. rynek chiński). Wspomniana wcześniej nadwyżka eksportowa w handlu żywnością, wynosząca ponad 20 mld euro w 2023 roku, świadczy o tym najlepiej. A jeżeli chodzi o PSL, to formułowało różne zarzuty pod naszym adresem. W kampanii męczyli nas kaucjami na produkty rolne z Ukrainy, które byłby zwracane, gdy dany produkt rolny z tego kraju tylko przejechał przez Polskę i został sprzedany gdzie indziej. Gdy tłumaczyliśmy, że to jest niezgodne z prawem unijnym, bo polityka handlowa jest wspólna, a nie krajowa, to nie przyjmowali tego do wiadomości. Teraz to samo mówi ich minister Czesław Siekierski. Obciąża się nas za to, że zgodziliśmy się na bezcłowy handel z Ukrainą. A jak mieliśmy się na to nie zgodzić, skoro Ukraina była w dramatycznej sytuacji i zgadzało się na to 26 pozostałych krajów UE. Poza tym liczyliśmy, że ukraiński handel żywnością przez Morze Czarne się utrzyma. Ale Rosja zablokowała ten szlak. Pod patronatem ONZ i z dużym udziałem Turcji na ponad pół roku go odblokowano. Później, niestety, na skutek wycofania się Rosji z tego porozumienia blokada wróciła. A teraz nie widzę starań ani Unii Europejskiej, ani polskiego rządu w tym kierunku. Embargo, które wprowadziliśmy na ukraińskie zboże, jest przecież złamaniem unijnego prawa. Tylko wstrzemięźliwość Komisji Europejskiej sprawiła, że nie mamy postępowania przed TSUE i nie płacimy kar. Ale w sytuacji, gdy komisarz ds. handlu nie reagował na fakt, że zboże, które miało przejeżdżać przez Polskę tranzytem, zostawało u nas, to nie mieliśmy wyjścia i 15 kwietnia ubiegłego roku wprowadziliśmy jednostronnie to embargo, które przecież ciągle obowiązuje na zboża oraz rośliny oleiste – pszenicę, kukurydzę, rzepak i nasiona słonecznika.

Czy to oznacza, że wspólny rynek rolny, do którego przystąpiliśmy w 2004 roku, wyszedł rolnikom bokiem?

Tak bym nie powiedział. Fakt, że także każdy rolnik ma dostęp do ponad 430 mln unijnych konsumentów, jest niesłychanym atutem. Co jakiś czas pojawiają się publikacje pokazujące korzyści wynikające z udziału we wspólnym rynku. Każdy kraj z tego korzysta. Nasz polski eksport przekroczył przecież wartość 400 mld euro. To jest wręcz astronomiczna wartość, w dużej mierze wynikająca z dostępu do rynku unijnego. Ale dopuszczenie kraju trzeciego do wspólnego rynku w sytuacji, gdy producenci ukraińscy nie muszą przestrzegać reguł obowiązujących rolników unijnych, to jaskrawa nierównowaga. Coś takiego nie może trwać długo, a ciągnie się już dwa lata i – jak wszystko na to wskazuje – zostanie przedłużone na kolejny rok. Część polskich rolników może tego nie przetrwać.

Czy gdy widział pan Renatę Beger, dawną gwiazdę Samoobrony, na ostatnich protestach, to pomyślał pan: „wyrośnie z tych demonstracji nowy lider chłopski”?

Nie. Protesty są rozproszone, a liderów jest wielu, bo wszędzie musiał być jakiś organizator, którego protestujący się słuchali. Patrzę na nagrania, które pojawiają się w mediach społecznościowych, i widzę, że sprawnych mówców, rolników, którzy występują na tych protestach, jest co niemiara. Każdy z nich może być liderem. Każdy z nich operuje sprawnie argumentami. Poradzenie sobie przez rządzących z takimi ludźmi nie będzie łatwe. Trudno ich zaspokoić byle czym. Oczekują konkretów. Wie pani, co by nie mówić o naszych rządach, jednak przez osiem lat przywróciliśmy ludziom wiarę w to, że deklaracje wyborcze muszą być realizowane.

Wcześniej nie były?

Przez całe lata 90. i 2000. w kampaniach wyborczych politycy opowiadali różne rzeczy, a później, gdy dochodzili do władzy, to coś tam realizowali, a o większości obietnic zapominali albo mówili, że nie ma pieniędzy. Obecna koalicja w kampanii wyborczej podeszła do obietnic jak zwykle – rzucono 100 konkretów na 100 dni rządzenia, co było skrajnie nieodpowiedzialne. Wiadomo, że w 100 dni nie zrobi się 100 grubych rzeczy. Samo podwyższenie kwoty wolnej od podatku PIT do 60 tys. zł kosztuje ponad 50 mld zł. Po polityku, który był siedem lat premierem i pięć lat szefem Rady Europejskiej, spodziewamy się, że wie, co oznacza uszczerbek takiej kwoty w budżecie. A jednak rzucił tę obietnicę. Protestujący rolnicy pytają, kiedy będzie paliwo po 5,19 zł, które w kampanii obiecał Tusk. Dlatego obecna koalicja rządząca ma coraz większe kłopoty.

Pamiętam, że rolnicy w latach 90. obawiali się wejścia Polski do Unii Europejskiej.

Zgadza się. Byłem wtedy w PSL i pamiętam, że sami mieliśmy poważne wątpliwości co do integracji z UE, bo negocjacje akcesyjne w części rolniczej szły jak po grudzie. Warunkiem, który postawiliśmy publicznie, była ustawa o ochronie polskiej ziemi. I został spełniony, mimo że już nie byliśmy w koalicji z SLD. Prezydent Aleksander Kwaśniewski przymusił większość lewicową, żeby uchwaliła taką ustawę.

Oni nie chcieli tego zrobić?

Nie chcieli. Zachód na nas naciskał, żeby nie wprowadzać żadnych okresów przejściowych na obrót ziemią, bo oznaczało to odejście od reguł swobodnego przepływu kapitału. A my zdawaliśmy sobie sprawę, że przy niskich cenach ziemi, jakie wówczas w Polsce obowiązywały, każdy Niemiec lub Holender będzie mógł sobie u nas kupić setki hektarów ziemi. Jak mówiłem, ten 12-letni okres przejściowy został wprowadzony i uchronił nas przed masowymi wykupami ziemi rolnej. A gdy PiS doszło do władzy w 2015 roku, to wprowadziliśmy zakaz sprzedaży ziemi rolnej będącej w rękach Skarbu Państwa osobom innym niż dzierżawcy gospodarstw. Pewną ich część mogą kupić także rolnicy z gminy, w której taka ziemia się znajduje. Ten zakaz obowiązuje do tej pory, dlatego Skarb Państwa ciągle dysponuje jeszcze około 1 mln ha ziemi rolnej. Uznaliśmy, że ceny gruntów w Polsce i na Zachodzie jeszcze do końca się nie wyrównały.

Czy to nie były strachy na wyrost? Może nikt nie chciał wykupować polskiej ziemi?

Z całą pewnością doszłoby do wykupu. Tego może nie robiliby masowo rolnicy holenderscy czy jacyś inni, tylko posiadacze kapitału, którzy inwestowaliby w ziemię, żeby później ją sprzedać z zyskiem. Zatem dobrze, że zabiegaliśmy o te okresy ochronne, bo skorzystali na tym polscy rolnicy. Ale rzeczywiście na wsiach był gigantyczny niepokój przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Pamiętam wojnę o kwoty mleczne. Holandia, choć znacznie od Polski mniejsza, wtedy produkowała dwa razy więcej mleka niż nam oferowano. No i była kwestia dopłat bezpośrednich – zaoferowano nam 25 proc. średniej dopłaty unijnej i dochodzenie do pełnych dopłat przez wiele lat. Jak już wspomniałem, dopiero w tym roku doszło do ich wyrównania do średniej unijnej. To wtedy pojawiały się czarne wizje, m.in. rozsiewane przez Ligę Polskich Rodzin, partię Romana Giertycha, że gdy wejdziemy do UE, to rolnictwo zniknie, bo producenci z Europy Zachodniej mają gigantyczną przewagę konkurencyjną. Bogu dzięki duża część tych obaw się nie spełniła m.in. za sprawą zaradności i pracowitości polskich rolników, którzy potrafili się odnaleźć na wspólnym rynku.

Wtedy w niektórych kręgach pojawiła się taka idea, że zamiast szarpać się z Europą o wyższe dopłaty, to trzeba rozpocząć rozmowę o tym, żeby w ogóle zrezygnować z dopłat bezpośrednich do rolnictwa.

To był i jest pomysł utopijny. Każdy kraj dopłaca do swojego rolnictwa, tylko nie tak wprost jak Unia Europejska. Bowiem sprawa bezpieczeństwa żywnościowego jest niesłychanie istotna, co potwierdziła ostatnio pandemia Covid-19 czy agresja Rosji na Ukrainę. Poza tym rolnictwo jak żadna inna produkcja jest narażone na wpływ pogody i katastrof naturalnych. Zawsze się dzieje coś niekorzystnego i nie od każdego ryzyka rolnicy mogą się ubezpieczyć, zresztą są one bardzo drogie. Dlatego trzeba rolników wspomagać.

Ludzie z miasta patrzą na te traktory za kilka milionów złotych, którymi protestujący blokują drogi, i myślą – o co tym rolnikom chodzi? Jeszcze im mało?

Zgoda, te traktory mają klasę mercedesa, ale innego sprzętu rolniczego już się nie produkuje. W tym obszarze w latach 90. też został popełniony gigantyczny błąd, bo dopuszczono do upadku polskich fabryk traktorów i wszelkich maszyn rolniczych.

To chyba rynek o tym zdecydował?

To prawda. Ale zabrakło długofalowej polityki państwa. Prawie połowa unijnego budżetu to był wtedy budżet WPR, czyli wspólnej polityki rolnej. Wiedzieliśmy, że gdy wstąpimy do Unii, to dostaniemy określoną pulę tych pieniędzy, generalnie zależną od naszych powierzchni zasobów gruntów rolnych. Jesteśmy przecież dużym rolniczym krajem. I ci, którzy się zaangażują w rolnictwo, będą potrzebowali sprzętu. A my w latach 90. zniszczyliśmy wszystkie fabryki maszyn rolniczych – kombajnów, traktorów itd. Trzeba było je jakoś chociaż przejściowo wspomóc, skoro wiadomo było, że przyjdzie na ich produkty koniunktura, gdy wstąpimy do UE. Niestety, tego nie zrobiono i duża część pieniędzy, które otrzymaliśmy na modernizację rolnictwa w ramach WPR, a także tych, które musieli dołożyć sami rolnicy, zamiast zostać w Polsce, wyjechała za granicę. Dla mnie było szokiem, że to, co pracowało na rzecz rolnictwa, zostało – kolokwialnie mówiąc – zepchnięte do rowu. Rozumiem realia gospodarki rynkowej, ale dziedziny perspektywiczne należało ochronić.

Czytaj więcej

Marek Jurek: W obecnej sytuacji państwo jest Rzecząpospolitą tylko z nazwy

Mówi pan o tych fabrykach traktorów?

Nie tylko. Przetwórstwo zbudowane w czasach PRL też zostało zniszczone.

Chodzi panu o kombinaty rolno-spożywcze?

Generalnie różne zakłady zajmujące się przetwórstwem surowców rolnych. Oczywiście miały one posmak poprzedniego systemu, ale wiele z nich zostało „zaoranych”, choć było wiadomo, że z czasem staną się potrzebne. W rezultacie sami rolnicy muszą przetwórstwo budować od podstaw. Takim sektorem, który pokazuje, jak mogłoby być, gdyby sektor przetwórczy został zachowany, jest branża mleczarska. Spółdzielnie mleczarskie w sporej części są w rękach rolników, którzy dzięki temu mają dochody nie tylko z produkcji mleka, ale też z przetwórstwa i sprzedaży. Poza tym taka spółdzielnia ma wyższe ceny skupu dla swoich udziałowców, no i rolnik wie, że dana spółdzielnia kupi od niego mleko, wie, za jaką cenę, i wie, że nie zostanie ze swoim produktem na lodzie. W rezultacie jesteśmy potentatem na europejskim rynku mleczarskim. Nawet w Europie Zachodniej nie ma takiej różnorodności i wyboru przetworów mlecznych jak w Polsce.

W Polsce rolnicy cierpią z powodu ukraińskiego zboża, a na Zachodzie z powodu zabiegów Europy, żeby ograniczyć zmiany klimatyczne.

Spędziłem w Parlamencie Europejskim ponad dziesięć lat, widziałem z bliska te zabiegi i twierdzę, że to jest w dużej mierze religia.

Racjonalnych argumentów tam nie ma?

Do mnie jako ekonomisty trafiają dane dotyczące choćby emisji CO2. UE odpowiada teraz za ok. 7 proc. światowej emisji tego gazu. Nawet gdybyśmy drastycznymi, nieracjonalnymi działaniami ograniczyli tę emisję do poziomu bliskiego zeru, to światowego klimatu nie uratujemy. W Chinach, Indiach mamy rekordowo wysokie wydobycie węgla i rekordową produkcję energii z węgla. Tymczasem europejskie elity postanowiły zdusić własną gospodarkę. Wie pani, dlaczego protestują rolnicy w Holandii? Bo ich rząd postanowił ograniczyć emisję tlenku azotu o 70 proc. i to jest decyzja krajowa, a nie unijna. Posunięto się do tego, że skarb państwa płaci za likwidację około jednej czwartej tamtejszych gospodarstw zajmujących się hodowlą zwierząt. Te działania wywindowały popularność partii rolników. W Holandii rolnicy stanowią 1,5 proc. ogółu zatrudnionych, a partia rolnicza dostała 14 proc. głosów w wyborach do parlamentu. To pokazuje reakcje społeczeństw na pomysły klimatyczne. W Parlamencie Europejskim nigdy nie mogliśmy się doprosić o oszacowanie skutków wprowadzenia różnych rozwiązań wynikających z unijnej polityki klimatycznej.

Dlaczego?

Bo gdyby to dokładnie policzono i pokazano, to zobaczylibyśmy, że koszty są tak gigantyczne, iż nie powinniśmy takich rozwiązań przyjmować.

Jeżeli klimat się drastycznie zmieni, to rolnicy będą mieli kłopoty z utrzymaniem swoich gospodarstw. Wszyscy będziemy mieli kłopoty.

Jeżeli mamy naprawdę zawalczyć o klimat, to musimy to zrobić globalnie. To, co robi Europa, jest bez znaczenia. Moim zdaniem ludzie, gdy mają pustkę w sercu i głowie, to czegoś poszukują, stąd ten zwrot ku „religii” klimatycznej. Tylko działanie w skali całego świata miałoby tu jakiś sens. A jeżeli zrobi to sama Europa, to stanie się skansenem. Będziemy być może przyjmowali turystów, a sami będziemy biegali w spódniczkach z traw i prezentowali się jako atrakcyjni tubylcy.

Mówi się często o różnych dziwnych rozwiązaniach obowiązujących w UE, związanych z rolnictwem. Co pana najbardziej zadziwiło?

To prawda, z takich najbardziej głośnych pomysłów to uznanie ślimaka za rybę czy marchewki za owoc, ale – jak się okazuje – wszystko to ma swoje głębokie uzasadnienie ekonomiczne. Zakwalifikowanie ślimaka jako ryby oznacza, że jest objęty wspólną polityką rybacką i głównie francuscy hodowcy ślimaków dostają fantastyczne wsparcie finansowe. Podobnie jest z marchewką portugalską – jako owoc kwalifikuje się do systemu wsparcia. Śmiano się także z ustalania krzywizny banana, a chodziło o to, żeby banany z kolonii francuskich spełniały normy unijne, a inne nie.

Zatem zawsze chodziło o pieniądze?

Za każdym razem kryły się za tym konkretne interesy i konkretne pieniądze. Mnie natomiast szokował nacisk na ograniczenia klimatyczne w sytuacji, gdy nie padały żadne racjonalne argumenty za tymi ograniczeniami i wiadomo było, że zysków z tego nie będzie, tylko koszty, które spadną na nas wszystkich, pogorszą konkurencyjność unijnej gospodarki i obniżą poziom życia wszystkich Europejczyków.

Plus Minus: Mieliśmy niedawno burzliwy protest rolników w Warszawie. W ruch poszły kostki brukowe, policja użyła gazu łzawiącego. Pamięta pan, kiedy ostatnio rolnicy tak mocno protestowali?

Wydaje mi się, że w latach 90. Przyczyną obecnych protestów jest głównie napływ żywności z Ukrainy. Ten problem zaczął być mocno odczuwalny już wiosną ubiegłego roku. Od tego czasu sytuacja ekonomiczna rolników jednak się znacznie pogorszyła, skoro te emocje tak eskalowały, choć wszystko wskazuje na to, że przed Sejmem doszło do prowokacji wobec rolników. Na dodatek nadchodzi okres wiosennych prac polowych, w tym siewów, i rolnicy nie bardzo wiedzą, co mają robić. Magazyny są pełne zboża, a jego ceny poleciały na łeb na szyję.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi