Marek Jurek: W obecnej sytuacji państwo jest Rzecząpospolitą tylko z nazwy

Rząd nie uznaje mandatu opozycji, opozycja – mandatu rządu. Władza się zmienia, ale ta sytuacja nie. Niestety, w tych warunkach państwo jest Rzecząpospolitą tylko z nazwy - mówi Marek Jurek, marszałek Sejmu w latach 2005–2007.

Publikacja: 26.01.2024 17:00

Marek Jurek: W obecnej sytuacji państwo jest Rzecząpospolitą tylko z nazwy

Foto: PAP/Paweł Kula

Plus Minus: Czy oglądając posiedzenia Sejmu, wraca pan myślami do czasów, gdy był pan marszałkiem Sejmu?

To były zupełnie inne czasy. Przed wyborami marszałka Sejmu w obecnej kadencji mówiłem, że przewodnictwo izby powinna objąć osoba, która ma wolę rozładowywania konfliktów politycznych. Tymczasem widzę, że Sejm stał się po prostu fragmentem frontu, który będzie coraz bardziej gorący.

W czasach, kiedy pan był marszałkiem, też był bardzo burzliwy. Czy starał się pan być moderatorem?

Cały czas, choć często musiałem tłumaczyć opozycji, że reprezentacja całego Sejmu nie polega na spełnianiu wszystkich życzeń opozycji i że większość też ma swoje prawa. Tak było na przykład w sprawie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

W tamtym konflikcie chodziło o to, że PiS z LPR i Samoobroną zmieniło ustawę o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, na tej podstawie wygasiło kadencje członków rady, a potem powołało własnych. Na czym polegała pana rola jako moderatora?

Do zmiany składu rady doszło, bo prezydent i obie izby parlamentu nie przyjęły jej sprawozdania. Nowelizacja dotyczyła konstrukcji nowej rady. Starałem się przekonać opozycję, by zgłosiła kandydata do rady, a większość, by go przyjęła.

Dlaczego opozycja nie chciała tego zrobić?

Bo nie chciała zaakceptować faktu, że większość jest większością, a oni są opozycją. Nie byli zainteresowani utrzymaniem statusu godnej mniejszości w radzie. Zatem większość rozstrzygnęła sprawę zgodnie ze swoimi kompetencjami.

Czyli obsadziła tę radę osobami wskazanymi przez PiS, LPR i Samoobronę.

Przez większość w tym składzie. Nie sposób wybrać niezgłoszonego kandydata, ale w innych sprawach mogłem rozładowywać konflikty, na przykład w czasie sporu o uchwalenie budżetu i ewentualne rozwiązanie parlamentu, na przełomie 2005 i 2006 roku.

Pojawiły się wtedy pogłoski, że może dojść do rozwiązania Sejmu i wcześniejszych wyborów na podstawie nieuchwalenia budżetu w ustawowym terminie.

Po wyborach w 2005 roku powstał mniejszościowy rząd PiS, bardzo niestabilny, popierany w parlamencie przez Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin. Jarosław Kaczyński taką koalicję uważał za zło konieczne. Z drugiej strony był zawsze przekonany, że rząd mniejszościowy to najgorsze rozwiązanie. Dlatego postawił sprawę jasno – jeśli PO nie chce wielkiej koalicji, to potrzebne są nowe wybory. Opozycja tych wyborów się bała, więc prezes wpadł na pomysł zamrożenia prac budżetowych, by prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu dać możliwość rozwiązania parlamentu.

Czytaj więcej

Andrzej Zybertowicz: W komisji ds. wpływów rosyjskich zachowaliśmy się, jak trzeba

Jednak do rozwiązania Sejmu nie doszło.

Roman Giertych uratował opozycję, bo jedyny zorientował się, że kalendarz parlamentarny biegnie przeciw nim. Namówił więc swego kolegę, wicemarszałka Marka Kotlinowskiego, do przeprowadzenia nadzwyczajnych uchwał pod moją nieobecność, wbrew ustalonemu porządkowi obrad. To był otwarty zamach na kompetencje marszałka Sejmu, którego status określa Konstytucja RP. Oburzony był nawet były marszałek Marek Borowski z SLD, z którym przecież jesteśmy na antypodach ideowych. Musiałem więc zamrozić prace Sejmu, poinformowałem opinię publiczną o drastycznym złamaniu reguł parlamentarnych i rozpocząłem rozmowy na temat rozładowania konfliktu. Po paru dniach opozycja wycofała się ze swego stanowiska i Sejm wznowił obrady. Po kilku tygodniach prezydent Kaczyński odbył formalne konsultacje z marszałkami obu izb, czyli z Bogdanem Borusewiczem i ze mną, na temat rozwiązania parlamentu. Obaj byliśmy przeciwni, ale to prezydent zdecydował, że nie będzie sięgał po tę kompetencję. Konflikt się skończył, powstała większość parlamentarna (LPR i Samoobrona weszły do rządu), a Polska uniknęła dramatycznego kryzysu państwa i spektaklu iście wschodnioeuropejskiego – może nie z bijatykami w parlamencie, ale z zanegowaniem instytucji państwowych, dwoma Sejmami, konfliktem na ulicach.

Awanturę o budżet na 2006 rok i pana próbę odebrania prowadzenia obrad wicemarszałkowi Kotlinowskiemu pamiętam dobrze, ale rozmów o alternatywnym Sejmie nie.

Do tego szykowała się opozycja, o czym powiedział mi wówczas wicemarszałek Bronisław Komorowski (ponieważ to jego przewidywano jako marszałka alter-Sejmu na Politechnice Warszawskiej). Jarosław Kaczyński był bardzo zdeterminowany, chciał po prostu zamknięcia Sejmu, na co się nie zgodziłem, rozpoczynając negocjacje. Z kolei Donald Tusk parł do zwarcia czołowego, zapowiadał „nieposłuszeństwo obywatelskie”, a gdy Monika Olejnik i Agnieszka Kublik zapytały, czy to oznacza wyprowadzenie ludzi na ulice, odpowiedział: „trzy kropki postawcie”. Na szczęście po obu stronach znaleźli się ludzie, którzy załamania się instytucji państwa chcieli uniknąć. Bronisław Komorowski eskalacji też nie chciał i na szczęście mogliśmy cały czas rozmawiać w Prezydium Sejmu.

Prezydent Komorowski nie chciał zostać marszałkiem Sejmu na Politechnice?

Na szczęście. Jak potem wiele razy mówiłem, Prezydium Sejmu w tamtych czasach było jedynym organem, w którym przedstawiciele większości i opozycji mogli cały czas spotykać się i rozmawiać. Oczywiście było to możliwe dzięki temu, że byli tam ludzie jednocześnie lojalni wobec swoich obozów i politycznie samodzielni.

A dlaczego właściwie nie doszło do wspólnych rządów PO–PiS-u? Przecież wy i Platforma szliście do wyborów 2005 roku z obietnicą współrządzenia.

Platforma, która w wyborach parlamentarnych 2005 roku zajęła drugie miejsce, nie była zainteresowana wejściem do rządu jako mniejszy partner. Choć ja sam od początku uważałem, że koalicja z nimi byłaby spowolnieniem zmian, ale była to w PiS perspektywa mniejszościowa.

Był pan przeciwny PO–PiS-owi? Dlaczego?

Uważałem, że Platforma jest ideowym antagonistą prawicy. Choć doceniałem fakt (i tu zgadzałem się z dominującym poglądem), że ówczesna PO była czym innym niż Unia Wolności, a tym bardziej Unia Demokratyczna. W porównaniu z tamtymi formacjami dokonali rewizji w czterech kluczowych kwestiach: stosunku do Unii Europejskiej, do dekomunizacji, do tożsamości katolickiej Polski i do oceny zmian społecznych w latach 90. Ale to wszystko były poglądy Macieja Płażyńskiego i Jana Rokity, natomiast Tusk traktował to jedynie jako zwrot taktyczny, po którym zradykalizował swoją formację jeszcze bardziej niż na początku lat 90. A sam pomysł PO–PiS został negatywnie zweryfikowany społecznie w wyborach samorządowych w 2002 roku.

To był jedyny raz, gdy PO–PiS zafunkcjonował.

Z fatalnym wynikiem, który pokazał, w jak przeciwnych kierunkach rozwijają się obie partie. Ja wtedy kierowałem PiS na Podkarpaciu i wyłączyłem swój okręg z tej koalicji. Poza tym nie było jej również na Mazowszu, bo chodziło o to, by nie wprowadzać w konfuzję wyborców, skoro głównymi kandydatami na urząd prezydenta Warszawy byli Lech Kaczyński i Andrzej Olechowski (który ostatecznie nie wszedł do drugiej tury).

Czas potwierdził moje założenia, bo Tusk bardzo szybko zaczął zmieniać politykę swojej partii. A raczej – powoli wracał do źródeł. Bo jeśli na przykład dziś krytykuje się telewizję Jacka Kurskiego, to warto pamiętać, co działo się w mediach przez pierwszych kilkanaście lat po odzyskaniu niepodległości. To właśnie środowisko Kongresu Liberalno-Demokratycznego stało się strategicznym partnerem postkomunistów w hamowaniu obecności opinii prawicowo-konserwatywnej w mediach, szczególnie publicznych. Krótka, dobra pauza z lat 1994–1996 (gdy prezesem TVP był Wiesław Walendziak) skończyła się brutalną czystką wybitnych dziennikarzy, często nie tylko dlatego, że byli mniej czy bardziej konserwatywni, ale też po prostu krytyczni wobec układu postkomunistyczno-liberalnego.

Uważa pan, że to usprawiedliwia telewizję Kurskiego? Agresywną propagandę i nieustanną napastliwość wobec jednego człowieka, czyli Donalda Tuska?

Nie mam żadnego powodu, by występować w roli rzecznika Jacka Kurskiego. Maluję jedynie tło. To była spóźniona i bardzo specyficzna reakcja na poczucie wykluczenia medialnego prawicowej części społeczeństwa.

W Sejmie, w którym był pan marszałkiem, wybuchła afera gruntowa. Stała się początkiem końca pierwszego rządu PiS. Według sądu, który skazał Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, nie była to afera korupcyjna, tylko polowanie na Andrzeja Leppera przy pomocy sfałszowanych dokumentów. Teraz mamy finał tej sprawy, bo panowie Wąsik z Kamińskim trafili na kilkanaście dni do więzienia.

Sprawę tę obserwowałem z zewnątrz, bo z PiS wystąpiłem kilka miesięcy wcześniej. I jestem przekonany, że Mariusz Kamiński działał w dobrej wierze. Obaj biznesmeni, którzy powoływali się na możliwości załatwiania korzystnych decyzji administracyjnych z wicepremierem Lepperem, zostali skazani już za rządów PO. Nie sposób zarzucać Mariuszowi Kamińskiemu, że poszedł ich tropem. I nie zarzucano mu tego, bo pozostał na swym stanowisku również po zmianie władzy. A sam Andrzej Lepper „padł ofiarą” samobójstwa już za rządów PO.

Chodziło o łapówkę, która miała dotrzeć do Andrzeja Leppera, ale nie dotarła.

Bo wicepremier został ostrzeżony, więc nie wiemy, jak by zareagował. Kamiński i Wąsik działali w interesie publicznym, bo można dyskutować, w jakim zakresie dopuszczalny jest zakup kontrolowany albo kiedy dozwolona jest prowokacja korupcyjna, ale takie działania są wszędzie konieczne w walce ze zorganizowaną przestępczością. A walka z korupcją była nie tylko kluczowym elementem programu PiS, popartego przez społeczeństwo, ale też głównym urzędowym zadaniem Mariusza Kamińskiego.

Ponieważ operacja zakończyła się fiaskiem, powstało wrażenie, że CBA polowało na koalicjanta PiS.

Taką tezę sformułowała opozycja, ale nie społeczeństwo. Gdyby nie było szerokiego poparcia społecznego dla działań CBA, Mariusz Kamiński nie pozostałby jego szefem po zmianie władzy. A mimo późniejszego wyroku w pierwszej instancji Kamiński i Wąsik zostali ułaskawieni przez prezydenta i Trybunał Konstytucyjny potwierdził jego kompetencję w tej sprawie. Abolicja indywidualna nie jest instytucją nieznaną w demokracjach. Dziś więc mamy do czynienia po prostu z odwetem politycznym, z realizacją programu Cela+, który zapowiedział obecny premier. Nie przypominam sobie aresztowania komunistycznych ministrów w roku 1991, gdy na czele rządu stał Jan Krzysztof Bielecki, najbliższy współpracownik Donalda Tuska.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Spieprzyłeś to, Viktor, spieprzyłeś

Rządy nie wsadzają do więzienia, tylko sądy.

To nie sąd wysłał policję do Pałacu Prezydenckiego. A rząd trzymał Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika w więzieniu, skoro uczony w prawach człowieka minister Adam Bodnar nie reagował na apel prezydenta o zawieszenie wykonywania kary w czasie powtórnej procedury ułaskawieniowej. Cela+ działa. A z nią wykluczenie parlamentarne.

A czy nie podważałby poczucia sprawiedliwości fakt, że obaj – choć zostali skazani prawomocnym wyrokiem – nie poszliby do więzienia?

Nie zostali skazani, bo zostali ułaskawieni przez prezydenta przed uprawomocnieniem się wyroków. Co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym, prezydenci amerykańscy regularnie ułaskawiają swoich współpracowników.

Nie jesteśmy Ameryką.

Prawo przysługujące głowie państwa jest standardem cywilizacji zachodniej, jednym z elementów władzy suwerennej. I takie decyzje należy akceptować. Obecna władza zarzucała PiS-owi, że nie jest w stanie zaakceptować kompetencji organów państwa, których nie kontroluje. Przedstawiali jako coś niebywałego rzecz, która stanowi strukturalną chorobę naszego życia publicznego. Rząd nie uznaje mandatu opozycji, opozycja – mandatu rządu. Władza się zmienia, ale ta sytuacja nie. Niestety, w tych warunkach państwo jest Rzecząpospolitą tylko z nazwy.

Obecna władza mówi: inaczej nie możemy postępować, bo PiS tak zasupłało sprawy, że trzeba je rozplątywać przy pomocy siekiery. A Unia Europejska im kibicuje.

I to pokazuje, gdzie znajduje się realna suwerenność – ta, która stanowi, interpretuje i zmienia prawo. Dla Donalda Tuska i jego zwolenników konstytucja to nie najwyższy akt suwerennej władzy Rzeczypospolitej, której dyspozycje się wykonuje, ale jedynie regulamin walki o władzę. Kiedy Tusk atakował zasadę suwerenności Konstytucji Rzeczypospolitej wobec regulacji unijnych, kwestionował porządek konstytucyjny potwierdzony tak literą ustawy zasadniczej, jak i orzecznictwem Trybunału Konstytucyjnego z lat 2004–2006. Ale skoro potrafi skrzyknąć duży wiec na plac Zamkowy, to co się będzie Konstytucją RP przejmował. Dlatego powtarzam, że niewątpliwa dezynwoltura konstytucyjna Jarosława Kaczyńskiego była tylko reakcją na uprzedni i spodziewany nihilizm konstytucyjny obecnej władzy. Bo teraz stawką są po prostu wartości konstytucyjne: suwerenność, prawo do życia, prawa rodziny.

Dopóki Donald Tusk ma większość w Sejmie oraz opinię publiczną i Unię Europejską po swojej stronie, to jego jest na wierzchu.

I to jest właśnie ta jakobińska, woluntarystyczna demokracja, która z demokracją konstytucyjną ma niewiele wspólnego. Przy czym tego woluntaryzmu wobec komunistów nie stosowano.

Nie było takich czystek, to prawda, ale może PiS sobie zasłużył na to, co go spotyka?

Od lat nie jestem w PiS, ale to największa partia w Polsce, która wyraża poglądy milionów ludzi. Wiele razy w Parlamencie Europejskim powtarzałem: nawet jeśli kwestionuje się decyzje PiS, należy brać pod uwagę, że odpowiadają realnym oczekiwaniom społecznym, które należy choćby rozważyć.

Uważa pan, że to, co się dzieje, jest niesprawiedliwe? To za następnym obrotem władzy będzie z kolei deplatformizacja.

I to jest zjazd państwa po równi pochyłej. Niestety, na razie nie widać reakcji społecznej na taki stosunek do państwa i odpowiedzialności narodowej w ogóle. Ten styl trzeba zmienić. Największym błędem PiS było zachłyśnięcie się sukcesami wyborczymi i izolowanie się od wszystkich niezależnych od nich środowisk społecznych. Ogłaszanie w 2015 roku całemu światu, że po raz pierwszy zdobyta przez jedną listę większość bezwzględna w Sejmie daje jakieś nadzwyczajne prawa, było kompletnie bez sensu. To było tylko 5,5 miliona głosów, za większość należało Bogu dziękować i szukać porozumienia z innymi, by rozbroić opozycję.

Na osiem lat samodzielnych rządów wystarczyło.

Co więcej, PiS w ciągu ośmiu lat bezprecedensowo zwiększył poparcie. To pokazuje, jak bardzo jego polityka trafiła w oczekiwania społeczne tych Polaków, którzy przez lata czuli się marginalizowani.

PiS ich z tego marginesu wyciągnął, ale później zajął się zbijaniem kokosów na państwie.

Co mam pani powiedzieć? W ten sposób wyrządzili największą krzywdę tym, których mieli reprezentować. Ale to jest ciągle konflikt społeczny, nie tylko walka partyjnych central o władzę. I dlatego tak dziwię się marszałkowi Szymonowi Hołowni, że nie działa na rzecz uspokojenia sytuacji.

Dlaczego?

Szedł do wyborów z hasłem Trzeciej Drogi. Symulował odrębność stanowiska od Donalda Tuska, a dzisiaj idzie ręka w rękę z nim i z ministrem Adamem Bodnarem. Opowiada, że miejsce byłych ministrów i aktualnych posłów jest w więzieniu.

Wyborcy ciągle uwielbiają Hołownię i oglądają obrady Sejmu jak pasjonujący serial.

Polityk nie powinien oddawać wyborcom ani rozumu, ani sumienia. Oczywiście, jeśli chce być przywódcą, a nie jedynie populistycznym liderem. Nie musiał wygaszać mandatów Kamińskiego i Wąsika. Mógł wziąć pod uwagę orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie prezydenckiego aktu łaski wobec obu polityków. A teraz jego ugrupowanie to nie Trzecia Droga, tylko trzeci głośnik tego samego mikrofonu władzy. Tak wybrał.

Może świadomie. Politycy opozycji mówią – jeżeli przyjmiemy, że prezydent może aktem łaski objąć postępowanie na każdym etapie, to pod koniec kadencji ułaskawi wszystkich polityków PiS, którzy mieli z prawem na bakier.

Tak można zakwestionować każdą demokratyczną instytucję.

Ale czy to się mieści w poczuciu sprawiedliwości społecznej?

Trafia pani w sedno sprawy. W klasycznym rozumieniu sprawiedliwość społeczna to powinności jednostki wobec dobra wspólnego, wobec społeczeństwa. W nowoczesnym – to samosąd i zaspokajanie potrzeby odwetu. Tyle że taka „sprawiedliwość” ze sprawiedliwością ma niewiele wspólnego.

Czy pan by się zgodził na to, żeby osobom, które np. sprzeniewierzyły ponad 100 mln z dotacji, nie spadł włos z głowy?

A kto przeniewierstwo chce obejmować łaską czy abolicją? Mówimy o dwóch politykach, którzy realizowali szeroko popierany program i trafili do więzienia. Przede wszystkim należałoby się zastanowić, do czego takie praktyki prowadzą.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Adrianopol, Erdogan i cena wolności

Do czego?

Do eskalacji, nad którą szybko stracą kontrolę nawet ci, którzy ją uruchamiali. To już nie jest spór o zasady i oceny społeczne, ale o coraz bardziej mściwe i wrogie emocje.

Każdy polityk z obozu rządzącego powie panu: jak tylko rozliczymy PiS, to potem się pojednamy. To jest też hasło Tuska.

Donald Tusk wyłożył to w głośnym wywiadzie dla trzech telewizji. Tylko że kiedy mówi, iż „proces pojednania przede wszystkim powinien dotyczyć zwykłego ludzkiego życia”, to traktuje społeczeństwo jak amorficzną masę, pozbawioną uprawnionej reprezentacji. To nie tylko zdegradowana wizja życia publicznego, ale po prostu brzemienny w konsekwencje błąd. Chyba że chodzi (a tego wykluczyć nie można) o liberalne odpolitycznienie społeczeństwa, o faktyczne pozbawienie go reprezentacji. Tymczasem Polacy mają poglądy, i to wyraźne. W czasie ostatnich wyborów odbyło się referendum, o którego wynikach za mało mówimy. Otóż okazało się, że za głównymi liniami polityki wskazanymi przed oddający władzę PiS opowiedziało się ponad milion wyborców więcej niż za PiS-em, Konfederacją i ugrupowaniem Polska Jest Jedna. Prawie półtora miliona wyborców opozycji powiedziało, że chcą zarówno ochrony granic, jak i ochrony Polski przed imigracjonistyczną presją Unii Europejskiej, że nie chcą rezygnować ze swych praw emerytalnych, że pragną, aby państwo polskie zachowało kontrolę nad strategicznymi przedsiębiorstwami, takimi jak Orlen. Krótko mówiąc, że nie chcą powrotu do wszystkich błędów polityki liberalnej.

Swoją drogą to niesamowite, w jaki sposób PiS-owi udało się jednocześnie przekonać społeczeństwo do głównych linii swej polityki i zrazić je do siebie. W dużym stopniu przyszłość prawicy zależy od tego, na ile PiS zastanowi się nad tą historią.

Plus Minus: Czy oglądając posiedzenia Sejmu, wraca pan myślami do czasów, gdy był pan marszałkiem Sejmu?

To były zupełnie inne czasy. Przed wyborami marszałka Sejmu w obecnej kadencji mówiłem, że przewodnictwo izby powinna objąć osoba, która ma wolę rozładowywania konfliktów politycznych. Tymczasem widzę, że Sejm stał się po prostu fragmentem frontu, który będzie coraz bardziej gorący.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi