Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela

Żaden szef izraelskiego rządu nie sprawował władzy tak długo. Żaden też nie naraził tak bardzo na szwank wizerunku państwa i nie wystawił go na równie wielkie niebezpieczeństwo.

Aktualizacja: 23.04.2024 11:37 Publikacja: 19.04.2024 10:00

Premier Izraela Beniamin Netanjahu uczestniczy w sesji budżetowej parlamentu w Jerozolimie, 23 maja

Premier Izraela Beniamin Netanjahu uczestniczy w sesji budżetowej parlamentu w Jerozolimie, 23 maja 2023 r.

Foto: GIL COHEN-MAGEN/AFP

Beniamin Netanjahu nie lubi takich sytuacji. Wręcz ich nie cierpi. Premier od zawsze gra twardziela, jednak ci, którzy go dobrze znają, są zgodni, że gdy przychodzi do podjęcia trudnych decyzji, kluczy, kręci, zamiata sprawę pod dywan. Teraz zaś stanął przed najtrudniejszą decyzją swojego życia. Jeśli przystanie na szturm Rafah, miasta w południowej części Strefy Gazy, gdzie schroniło się półtora miliona Palestyńczyków, spełni kluczowy postulat wchodzących w skład koalicji rządowej partii skrajnej prawicy. W ten sposób uniknie brutalnego końca kariery politycznej, a być może i wyroku więzienia za szereg afer korupcyjnych. Ale byłoby to przekroczenie „czerwonej linii”, którą niedawno zasygnalizował Joe Biden. Narażenie na szwank stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, od których zależy przetrwanie Izraela. Dalsza pacyfikacja ludności cywilnej przez Izraelskie Siły Obronne (IDF), która zdaniem palestyńskich źródeł kosztowała życie już około 40 tysięcy osób, może okazać się głównym powodem porażki demokraty w listopadowych wyborach prezydenckich. Amerykanie bowiem, kojarzeni z lewicowym skrzydłem Partii Demokratycznej, są tak oburzeni łamaniem praw człowieka przez Izrael, że mogą w końcu odwrócić się od wspierającego Tel Awiw kandydata swojego ugrupowania.

Swoim zwyczajem Netanjahu gra na czas. Na początku kwietnia ogłosił, że nie może być zwycięstwa nad Hamasem bez likwidacji czterech ostatnich batalionów (3 tysięcy bojowników), jakie mają się znajdować w Rafah. Zapowiedział też, że decyzja o szturmie została podjęta, wyznaczono nawet datę. Jednak Amerykanie są przekonani, że to tylko próba uspokojenia słynących z radykalnych poglądów ministra bezpieczeństwa narodowego Itamara Ben-Gwira i finansów Becalela Smotricza, bo żadnej daty ataku nie ma.

Czytaj więcej

Róża Efraim nie umrze drugi raz. Warszawa przypomni sobie o Treblince

Benjamin Netanjahu lawiruje między USA a skrajną izraelską prawicą

Takiego szpagatu między Ameryką i skrajną izraelską prawicą Netanjahu długo jednak nie utrzyma. W 2016 roku pytany przez dziennikarza Fareeda Zakarię, jakie on, sprawujący najdłużej urząd izraelskiego premiera polityk, chciałby pozostawić po sobie dziedzictwo, odpowiedział: „Życzyłbym sobie, aby mnie zapamiętano jako obrońcę Izraela. Więcej nie potrzebuję”. Jednak 7 października ubiegłego roku ten wizerunek Beniamin Netanjahu bezpowrotnie stracił. Bojownicy Hamasu niespodziewanie przerwali granicę ze Strefą Gazy, zabili ponad 1,2 tysiąca Izraelczyków i pojmali kilkuset zakładników. Od czasu Holokaustu nigdy w ciągu jednego dnia nie zginęło tylu Żydów. Nigdy też w 75-letniej historii Izraela służby specjalne nie dały się w ten sposób zaskoczyć. Wrogowie Izraela wykorzystali koncentrację Netanjahu na zagrożeniu ze strony Iranu. Uznali też, że głęboko podzielony na zwolenników i przeciwników premiera kraj jest słaby i nie będzie zdolny się obronić.

Choć więc najbliższe wybory parlamentarne powinny się odbyć dopiero w 2026 roku, aż trzy czwarte Izraelczyków domaga się przedterminowego głosowania i odejścia Netanjahu z polityki. Jeśli liderzy partii skrajnej prawicy uznają, że w sprawie Rafah premier zbyt długo ich zwodził i zerwą koalicję rządową, kariera polityczna szefa rządu będzie bezpowrotnie przekreślona.

Ale i w relacjach z Ameryką można mówić co najwyżej o zawieszeniu broni. Co prawda, gdy 15 kwietnia Iran wystrzelił w kierunku Izraela ponad 300 dronów i pocisków manewrujących w odpowiedzi na zbombardowanie dwa tygodnie wcześniej przez Izraelczyków irańskiej ambasady w Damaszku i zabicie jednego z najważniejszych dowódców Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, Biden zadzwonił do Netanjahu i zapewnił go o „żelaznym wsparciu Stanów Zjednoczonych”. Zaraz potem amerykańskie wyrzutnie rakietowe oraz myśliwce startujące z lotniskowca Dwight Eisenhower zniszczyły 80 dronów i sześć pocisków manewrujących wystrzelonych z Iranu. Dzięki temu właściwie tylko jeden irański pocisk dotarł do celu, powodując niewielkie szkody w bazie wojskowej na pustyni Negew.

Ale wkrótce obaj politycy znów zaczęli się różnić. Premier Izraela zapowiedział zemstę na Iranie. I choć pod naciskiem Amerykanów obiecał, że będzie budował „międzynarodową koalicję” przeciw Teheranowi, której celem mogłoby być nałożenie sankcji na produkcję irańskich pocisków i dronów, to wcale nie wiadomo, jak długo zachowa taką wstrzemięźliwość.

Choć z wojskowego punktu widzenia uderzenie Irańczyków skończyło się porażką, logika polityczna jest inna. Mowa o pierwszym ataku przeprowadzonym na Izrael bezpośrednio z terytorium Iranu. Czy Netanjahu, który od lat przestrzega przed egzystencjalnym zagrożeniem dla państwa żydowskiego, jakie jego zdaniem stanowi irańska teokracja, może pozostawić taki ruch bez odpowiedzi? Czy nie zostanie to odczytane przez ajatollahów jako zaproszenie do użycia jeszcze większej części gigantycznego (setki tysięcy pocisków) arsenału zgromadzonego przez Teheran nie tylko w kraju, ale także u sojuszniczych organizacji paramilitarnych w Libanie, Jemenie, Syrii i Iraku? Na zdecydowaną odpowiedź naciskają w każdym razie koalicjanci Netanjahu, być może znowu pod groźbą doprowadzenia do upadku rządu.

Benjamin Netanjahu nie pójdzie na żaden kompromis z Hamasem

Za tym taktycznym sporem między Tel Awiwem i Waszyngtonem kryje się fundamentalna różnica zdań w sprawie wizji przyszłości Izraela. Dotyczy ona w szczególności tego, jak rozwiązać problem Strefy Gazy. Netanjahu wierzy w brutalną siłę. Twierdzi, że trwająca od pół roku pacyfikacja zamieszkałego przed ponad 2 mln Palestyńczyków terytorium już została ukoronowana sukcesem. Jego zdaniem udało się w tym czasie zabić, ranić lub aresztować 25 spośród 35 tys. bojowników Hamasu. Jednak amerykański wywiad ocenia bilans szturmu IDF w ciemniejszych barwach. Twierdzi nie tylko, że na wolności pozostało znacznie więcej palestyńskich terrorystów, w tym inicjatorzy szturmu z 7 października Mohammed Deif i Yahya Sinwar, ale też, że Izrael dopiero zaczyna przejmować kontrolę nad długą jak londyńskie metro siecią korytarzy podziemnych zbudowanych przez Hamas. W Waszyngtonie wskazuje się także, że Palestyńczycy zbudowali bazy poza Strefą Gazy, w szczególności w Libanie. Mogą stamtąd bez większych przeszkód kontynuować dywersję przeciwko Izraelczykom. Wojna z Hamasem będzie więc trwała jeszcze wiele lat.

To miałoby katastrofalne skutki dla wizerunku Izraela na świecie. Państwo, które powstało w wyniku Holokaustu i miało zapewnić trwałe bezpieczeństwo Żydom, jest teraz postrzegane na Zachodzie jako kraj systematycznie łamiący prawa człowieka. Zdaniem ONZ nawet 500 tys. osób w Strefie Gazy grozi głód, bo przez wiele miesięcy rząd Netanjahu nie dopuszczał dostaw żywności i leków, a także ograniczał działalność organizacji humanitarnych. Reakcja opinii międzynarodowej na atak 1 kwietnia IDF na konwój organizacji Central World Kitchen, w którym zginęło siedmiu wolontariuszy, w tym Polak Damian Soból, pokazuje, jak wielka jest to frustracja. – Izrael oszalał – mówi wprost przywódca demokratycznej większości w Senacie Chuck Schumer, choć sam wywodzi się z rodziny żydowskiej i jest uważany za zdecydowanego sojusznika Jerozolimy.

Biały Dom naciska na realizację zupełnie innego scenariusza. Chce politycznego rozwiązania problemu Strefy Gazy, a nie tylko militarnego. To powrót do wizji dwóch, żyjących obok siebie w zgodzie państw: izraelskiego i palestyńskiego. Krokiem do takiego rozwiązania mogłoby być przejęcie administracji nad Strefą Gazy przez Autonomię Palestyńską, która działa dziś tylko na terytoriach okupowanych Zachodniego Brzegu Jordanu. Jako gwaranta takiego porozumienia Waszyngton widziałby następcę tronu Arabii Saudyjskiej, księcia Mohammeda bin Salmana.

Jednak Netanjahu nie chce słyszeć o takim rozwiązaniu. Nie wysłał nawet swoich przedstawicieli na negocjacje w Kairze w sprawie uwolnienia żydowskich zakładników przetrzymywanych przez Hamas.
– Nie pójdę na żaden kompromis, gdy idzie o bezpieczeństwo Izraela na całym terytorium na zachód od Jordanu. A tego nie da się pogodzić z powstaniem państwa palestyńskiego – oświadczył szef izraelskiego rządu.

Czytaj więcej

UE rezygnuje z obostrzeń klimatycznych. Europa jest na nie za biedna

Amerykanie na miejscu Benjamina Netanjahu widzieliby Beniego Ganca

Zamordowanie w 1995 r. przez izraelskiego ekstremistę premiera Icchaka Rabina, który dwa lata wcześniej podpisał porozumienia z Oslo mające prowadzić do budowy palestyńskiego państwa, było dramatycznym sygnałem, że środowiska skrajnej prawicy, dzisiejsi sojusznicy Netanjahu, nie zaakceptują powstania niezależnej Palestyny. Jednak przynajmniej od przyjęcia władzy w 2009 r. tenże Netanjahu wierzył, że Izrael może zapewnić sobie trwałe bezpieczeństwo bez rozwiązania kwestii palestyńskiej. Najpierw Arabska Wiosna odwróciła uwagę sojuszników Palestyńczyków od procesu pokojowego, potem Porozumienia Abrahamowe normalizujące relacje między Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi czy Bahrajnem a Izraelem bez powstania państwa palestyńskiego zdawały się potwierdzać słuszność przekonań premiera.

Wielu ekspertów uważa jednak, że pewność siebie zgubiła szefa rządu. Aby nie dopuścić do oddania w ręce Autonomii Palestyńskiej władzy w Strefie Gazy, co byłoby poważnym krokiem na drodze do zjednoczenia ziem zamieszkanych przez Palestyńczyków, miał on tu wręcz wspierać Hamas. Rzeź Izraelczyków 7 października udowodniła jednak, jak bardzo kalkulacje Netanjahu okazały się błędne. Przez kilkanaście lat jego rządów u boku Izraela powstała zdeterminowana armia terrorystów zdolna zwieść podejrzenia izraelskiego wywiadu.

Mimo to, po części pod naciskiem swoich koalicjantów, Beniamin Netanjahu nie chce i teraz zmienić kursu. Zamiast politycznego planu dla Strefy Gazy zamierza podporządkować terytorium bezpośredniej kontroli IDF. Miałoby to ogromne skutki dla charakteru izraelskiego państwa.

W 2005 r. za sprawą Ariela Szarona Izrael wycofał się z tego regionu i zlikwidował znajdujące się tu żydowskie osiedla. Ówczesny premier uznał, że to niezbędne nie tylko aby zachować bezpieczeństwo kraju, ale też izraelską demokrację. Dzisiejsze realia demograficzne przemawiają za tym jeszcze mocniej. W ramach granic Izraela uznanych przez społeczność międzynarodową mieszka nieco ponad 7 mln osób, z czego 73,3 proc. to Żydzi. Jeśli jednak poszerzyć ten obszar o Zachodni Brzeg Jordanu i Strefę Gazy, liczba ta się podwaja, a udział mieszkańców narodowości żydowskiej spada nieco poniżej połowy. W takim układzie Izrael staje więc przed egzystencjalnym wyborem: albo jest demokracją, albo etnicznym krajem żydowskim. Obu wizji pogodzić się nie da, bo zbyt wielu byłoby arabskich wyborców. Utrzymywanie zaś, że okupacja terytoriów palestyńskich jest „tymczasowa” 57 lat po ich zajęciu, nie jest już wiarygodne.

Szaron chciał uniknąć takiego diabelskiego wyboru. A Netanjahu? Coraz więcej wskazuje na to, że byłby gotów pogodzić się z tym drugim rozwiązaniem. A być może nie wyklucza nawet czystek etnicznych. Niektóre ugrupowania, które pozostają z nim w koalicji, opowiadają się przecież za wydaleniem ludności palestyńskiej ze Strefy Gazy i zastąpieniem jej przez osadników żydowskich.

Sprawy zaszły już tak daleko, że w niedawno opublikowanym raporcie amerykański wywiad podaje w wątpliwość, czy Netanjahu jest odpowiednim człowiekiem do rządzenia. W odniesieniu do demokratycznie wybranego przywódcy kraju sojuszniczego Stanów Zjednoczonych to bardzo mocne słowa. W Waszyngtonie wskazuje się jednak na alternatywę. To lider opozycji Beni Ganc, generał i były minister obrony, który po ataku Hamasu wszedł do ponadpartyjnego gabinetu wojennego w rządzie. Został on nawet zaproszony na rozmowy do amerykańskiej stolicy, co jest bardzo jasnym sygnałem, kogo widzieliby na czele rządu Amerykanie.

Benjamin Netanjahu i przyjaźń z Donaldem Trumpem: osobiste interesy a dobro Izraela

Bo też Netanjahu złamał jeszcze jedną regułę określającą rację stanu Izraela: utrzymanie ponadpartyjnego charakteru relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Tymczasem wiele wskazuje na to, że premier chce, aby pacyfikacja Strefy Gazy trwała do listopadowych wyborów prezydenckich w USA. Liczy, że wyjdzie z nich zwycięsko Donald Trump. Miliarder jest od wielu lat bliskim znajomym Netanjahu. W czasie jego prezydentury Stany Zjednoczone nie tylko podjęły decyzję o przeniesieniu ambasady do Jerozolimy, „wiecznej stolicy Izraela”, ale także zaaprobowały politykę forsownej kolonizacji przez osadników żydowskich Zachodniego Brzegu Jordanu. W styczniu 2020 r. Trump przedstawił na wspólnej konferencji prasowej z Netanjahu plan pokojowy przygotowany przez swojego zięcia Jareda Kushnera, który nakłada tak dalekie restrykcje na Palestyńczyków, że został określony przez czołowych demokratów jako „zasłona dymna” dla aneksji przez Izrael terytoriów okupowanych. Teraz Netanjahu najpewniej liczy, że w razie powrotu do władzy Trumpa ta sama logika może zostać zastosowana do samej Strefy Gazy.

To jednak igranie z ogniem. Stawką nadchodzących wyborów nie jest tylko przejęcie władzy przez republikanów, ale także kształt amerykańskiej demokracji. Donald Trump wciąż podtrzymuje przecież, że głosowanie w 2020 r. zostało sfałszowane, a Biden jest uzurpatorem. Odrzucając racje obecnego prezydenta USA, Netanjahu zdaje się stawiać na przegraną demokratów. Tym bardziej prawdopodobne jest, że i w polityce krajowej poszedł na rękę koalicjantom ze skrajnej prawicy, byle tylko utrzymać się u władzy.

Czytaj więcej

Polska uratuje Zachód przed Rosją

Jesienią zeszłego roku na ulice izraelskich miast wyszły setki tysięcy manifestantów protestujących przeciwko ustawie, która miała pozbawić Sąd Najwyższy (i sądy lokalne) prawa blokowania decyzji rządu uznawanych za „wyjątkowo nierozsądne”. Kryzys w państwie doszedł do takiego punktu, że nawet setka rezerwistów zapowiedziała, że w razie zagrożenia nie stawi się na posterunku, jeśli miałaby wykonywać rozkazy Netanjahu. I choć ostatecznie obecnie kompetencje władzy sądowniczej zostały utrzymane, to wiarygodność Izraela doznała głębokiego uszczerbku. Instytut V-Dem uważa, że nie jest on już „liberalną demokracją”, a jedynie „demokracją wyborczą”, czyli taką, w której owszem, jest utrzymane prawo głosu, ale instytucje państwa prawa już nie działają. I porównuje pod tym względem ten kraj do Brazylii.

Najgorsza interpretacja mówi jednak o tym, że Netanjahu poświęcił interesy Izraela dla własnej kariery. W grudniu rozpoczął się proces przeciwko premierowi, w którym zarzuca się mu szereg kontaktów z wielkim biznesem o charakterze korupcyjnym. Jeśli szef rządu straciłby władzę, która daje mu immunitet, mógłby stracić i wolność. Czy woli więc pogrążyć wszystkich Izraelczyków, byle samemu uniknąć katastrofy?

Beniamin Netanjahu nie lubi takich sytuacji. Wręcz ich nie cierpi. Premier od zawsze gra twardziela, jednak ci, którzy go dobrze znają, są zgodni, że gdy przychodzi do podjęcia trudnych decyzji, kluczy, kręci, zamiata sprawę pod dywan. Teraz zaś stanął przed najtrudniejszą decyzją swojego życia. Jeśli przystanie na szturm Rafah, miasta w południowej części Strefy Gazy, gdzie schroniło się półtora miliona Palestyńczyków, spełni kluczowy postulat wchodzących w skład koalicji rządowej partii skrajnej prawicy. W ten sposób uniknie brutalnego końca kariery politycznej, a być może i wyroku więzienia za szereg afer korupcyjnych. Ale byłoby to przekroczenie „czerwonej linii”, którą niedawno zasygnalizował Joe Biden. Narażenie na szwank stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, od których zależy przetrwanie Izraela. Dalsza pacyfikacja ludności cywilnej przez Izraelskie Siły Obronne (IDF), która zdaniem palestyńskich źródeł kosztowała życie już około 40 tysięcy osób, może okazać się głównym powodem porażki demokraty w listopadowych wyborach prezydenckich. Amerykanie bowiem, kojarzeni z lewicowym skrzydłem Partii Demokratycznej, są tak oburzeni łamaniem praw człowieka przez Izrael, że mogą w końcu odwrócić się od wspierającego Tel Awiw kandydata swojego ugrupowania.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi