Jeśli utrzymanie recepty na antykoncepcję awaryjną jest dla prawicowych radykałów z Ordo Iuris „absolutnym minimum”, to znaczy, że jedynym rozwiązaniem, które byliby w stanie w pełni zaakceptować, jest jej całkowity zakaz. Bo gdy już przestają udawać troskę o zdrowie zepsutych i nieodpowiedzialnych kobiet, podają prawdziwe argumenty. Antykoncepcja awaryjna jest według nich po prostu specyficzną aborcją na bardzo wczesnym etapie rozwoju nowego życia. I nawet jeśli medycyna mówi co innego, to przecież jest jakiś margines marginesu, że w niektórych przypadkach jej zażycie faktycznie prowadzi do obumarcia zarodka pozbawionego możliwości zagnieżdżenia się. Nie jestem lekarzem, ale przyjmuję, że ulotka dołączona do leku nie zawierałaby oczywistego kłamstwa, a czytam w niej, że jeśli już doszło do zapłodnienia, to zastosowanie antykoncepcji awaryjnej nie zaszkodzi rozwijającej się ciąży.
Czytaj więcej
Eliza Michalik: „On nie chce ponieść odpowiedzialności za to, co zrobił. I zrobi wszystko, żeby tego uniknąć. I właśnie to robi. Tym jest, moim zdaniem, ta zupełnie strategiczna choroba. Jeśli się mylę i Ziobro umrze, bardzo przeproszę i nie będą to vlogowe przeprosiny. Panie Ziobro, jeśli jest pan umierający, może pan nagrać wideo, w którym się pan żegna. Jeśli jest pan zdrowy i pan udaje, to jest to sposób ucieczki, który, mam nadzieję, okaże się nieskuteczny”.
Recepta farmaceutyczna Ministerstwa Zdrowia niszczy marzenia radykałów
Mogę się tylko dziwić, że przez wiele lat funkcjonowania antykoncepcji awaryjnej nawet za rządów Prawa i Sprawiedliwości aktywiści Ordo Iuris nie wpadli na to, żeby spróbować przepchnąć jej całkowity zakaz przez trybunał niezawodnej Julii Przyłębskiej. Niewykluczone zresztą, że to jeszcze przed nami, zwłaszcza że po wecie prezydenta Ministerstwo Zdrowia zapowiedziało dopuszczenie pigułki „dzień po” do sprzedaży na receptę farmaceutyczną, aby zliberalizować jej dostępność. Czyli de facto na życzenie, o ile nie trafi się akurat na farmaceutę zasłaniającego się klauzulą sumienia. Polska polityka nie wytrzyma długo bez wojny okołoaborcyjnej – nie wątpię, że w sprawie antykoncepcji awaryjnej żadna ze stron nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Mogę się tylko dziwić, że przez wiele lat funkcjonowania antykoncepcji awaryjnej nawet za rządów Prawa i Sprawiedliwości aktywiści Ordo Iuris nie wpadli na to, żeby spróbować przepchnąć jej całkowity zakaz przez trybunał niezawodnej Julii Przyłębskiej.
Wymóg recepty na antykoncepcje awaryjną zmusza pacjentkę jedynie do zapłacenia haraczu lekarzowi
W Polsce na wizytę u ginekologa czeka się miesiącami albo płaci kilkaset złotych, jeżeli chce się to czekanie skrócić do kilku dni. Żadna kobieta zmuszona przez okoliczności do skorzystania z antykoncepcji awaryjnej nie ma praktycznie szans dostać recepty w normalnym trybie, po badaniu i wywiadzie, bo tego się nie da załatwić w kilka godzin, a w tylu trzeba się zmieścić. Wymóg otrzymania recepty nie oznacza w tym przypadku większego bezpieczeństwa pacjentki, zmusza ją jedynie do odpalenia haraczu lekarzowi w którymś z internetowych receptomatów. Cenę za utrzymywanie fikcji, w której paru panów poczuje się moralnie lepiej, zapłacą kobiety. Ale tu przecież nigdy nie chodziło o ich dobro.