Chyba dzwoniłem do Leszka jakiś tydzień przed. Nie odebrał. Mieliśmy się umówić na obiad w Czytelniku. We trzech, ze wspólnym kolegą. Bez konkretnego powodu. Po prostu, żeby pogadać. Pomyślałem, że oddzwoni jak zawsze. Ale nie oddzwoni. A przecież jeszcze miesiąc temu był w dobrej formie – to są te myśli, które w takich razach przychodzą do głowy. Opowiadał o przemówieniu, które wygłosił na pogrzebie wybitnego pisarza Mariana Pilota. Tak się tym przejął, że całą noc nie spał. Ech nic... Żadnych przeczuć ani skojarzeń. Zresztą śmierć ponoć przyszła nagle, do tego we śnie, w Wielki Wtorek.
Czytaj więcej
Marcowe protesty aktywistów klimatycznych potwierdziły starą prawdę: wszystkim dogodzić się nie da, ale już wk…wić wszystkich to żaden problem.
Zresztą Leszek Bugajski miał dopiero 75 lat i od co najmniej 20 wyglądał tak samo, więc trudno było się czegoś spodziewać. W swojej dziedzinie był bez wątpienia wybitny, tyle że jest to dziedzina wyjątkowo niewdzięczna. Był wnikliwym badaczem popkultury i krytykiem literackim. Ale, umówmy się, kogo obchodzą badacze i krytycy? Wszyscy interesują się popkulturą, niektórzy literaturą, ale ich poważne komentowanie to dziś zajęcie dla hobbystów, takie jak powiedzmy filatelistyka. Dlatego nie został doceniony, tak jak mu się należało, co zresztą dotyczy większości współczesnych publicystów. Jest to dziś zawód ginący, tak jak garncarstwo czy kuśnierstwo. Najlepszym sposobem, by zostać zauważonym, jest eksces. Tym jednakowoż Leszek się nie zajmował. Ponieważ – w sensie zawodowym i warsztatowym – wiele mu zawdzięczam, staram się iść tą samą drogą.
Ten felieton ukazuje się w wyjątkowym dniu. W Wielki Piątek po zmierzchu zapada ciemność, w wielkanocną niedzielę o świcie staje się jasność. Pytanie, co dzieje się pomiędzy? I nie chodzi o święcenie pokarmów, tylko o kwestie metafizyczne.
Ale nie tylko o Leszku chciałem dziś napisać. Zaczęło się od telefonu i na nim się skończy. Rzecz w tym, że nigdy nie wykasowuję numerów telefonicznych zmarłych przyjaciół, znajomych czy członków rodziny. Leszek Bugajski też zostanie w pamięci mojego aparatu i w chmurze. Tak jak jego przyjaciel Janusz Głowacki, nasz wspólny kolega Piotr Bratkowski, bliski mi Marek Nowakowski czy najbliżsi – wujek Adam i mama. Ale też Ania, z którą byliśmy tylko znajomymi z pracy i która zginęła, ratując życie cudzemu dziecku. Wiem, że nie jestem jedyny. Są zresztą tacy, którzy idą o krok dalej. Krystyna Janda ponoć do dziś opłaca abonament telefonu, zmarłego przed 15 laty, męża. Nie chce, żeby ktoś miał jego numer.