Mariusz Cieślik: Telefon do przyjaciela

Nigdy nie wykasowuję numerów telefonicznych zmarłych przyjaciół, znajomych czy członków rodziny. I myślę, że nie jestem jedyny.

Publikacja: 29.03.2024 17:00

Mariusz Cieślik: Telefon do przyjaciela

Foto: Rzeczpospolita, Robert Gardziński

Chyba dzwoniłem do Leszka jakiś tydzień przed. Nie odebrał. Mieliśmy się umówić na obiad w Czytelniku. We trzech, ze wspólnym kolegą. Bez konkretnego powodu. Po prostu, żeby pogadać. Pomyślałem, że oddzwoni jak zawsze. Ale nie oddzwoni. A przecież jeszcze miesiąc temu był w dobrej formie – to są te myśli, które w takich razach przychodzą do głowy. Opowiadał o przemówieniu, które wygłosił na pogrzebie wybitnego pisarza Mariana Pilota. Tak się tym przejął, że całą noc nie spał. Ech nic... Żadnych przeczuć ani skojarzeń. Zresztą śmierć ponoć przyszła nagle, do tego we śnie, w Wielki Wtorek.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Wyleczyć aktywistów z idiotyzmów

Zresztą Leszek Bugajski miał dopiero 75 lat i od co najmniej 20 wyglądał tak samo, więc trudno było się czegoś spodziewać. W swojej dziedzinie był bez wątpienia wybitny, tyle że jest to dziedzina wyjątkowo niewdzięczna. Był wnikliwym badaczem popkultury i krytykiem literackim. Ale, umówmy się, kogo obchodzą badacze i krytycy? Wszyscy interesują się popkulturą, niektórzy literaturą, ale ich poważne komentowanie to dziś zajęcie dla hobbystów, takie jak powiedzmy filatelistyka. Dlatego nie został doceniony, tak jak mu się należało, co zresztą dotyczy większości współczesnych publicystów. Jest to dziś zawód ginący, tak jak garncarstwo czy kuśnierstwo. Najlepszym sposobem, by zostać zauważonym, jest eksces. Tym jednakowoż Leszek się nie zajmował. Ponieważ – w sensie zawodowym i warsztatowym – wiele mu zawdzięczam, staram się iść tą samą drogą.

Ten felieton ukazuje się w wyjątkowym dniu. W Wielki Piątek po zmierzchu zapada ciemność, w wielkanocną niedzielę o świcie staje się jasność. Pytanie, co dzieje się pomiędzy? I nie chodzi o święcenie pokarmów, tylko o kwestie metafizyczne.

Ale nie tylko o Leszku chciałem dziś napisać. Zaczęło się od telefonu i na nim się skończy. Rzecz w tym, że nigdy nie wykasowuję numerów telefonicznych zmarłych przyjaciół, znajomych czy członków rodziny. Leszek Bugajski też zostanie w pamięci mojego aparatu i w chmurze. Tak jak jego przyjaciel Janusz Głowacki, nasz wspólny kolega Piotr Bratkowski, bliski mi Marek Nowakowski czy najbliżsi – wujek Adam i mama. Ale też Ania, z którą byliśmy tylko znajomymi z pracy i która zginęła, ratując życie cudzemu dziecku. Wiem, że nie jestem jedyny. Są zresztą tacy, którzy idą o krok dalej. Krystyna Janda ponoć do dziś opłaca abonament telefonu, zmarłego przed 15 laty, męża. Nie chce, żeby ktoś miał jego numer.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Wyborcy prawicy powinni mieć swoje media

Pytanie brzmi dlaczego? Nie sądzę, że ma to związek z religijnością. Myślę, że w tej kwestii wiele nas z panią Krystyną dzieli. Wiem, że to nie jest racjonalne, ale czy wszystko takie być musi, ale… W wykasowaniu numeru jest dla mnie coś ostatecznego. Tak jakbym usuwał człowieka z pamięci. A przecież tego bym nie chciał. Kiedyś po przyjaciołach i bliskich zostawały zdjęcia, listy czy pamiątki, dziś często po ludziach zostają nam tylko piksele i inne wirtualne ślady. Więc niech zostają. Bo przecież za każdym razem, kiedy przypadkiem trafia się na takie ślady, myślimy o tych, którzy odeszli. A pamięć to najważniejsze, co możemy im dać. Drugi powód uświadomiłem sobie całkiem niedawno, bo takie refleksje zwykle przychodzą z wiekiem. Tym powyżej średniego. Otóż podświadomie sam też nie chciałbym być wykasowany. Bo jeśli formą pamięci o ludziach są w naszych czasach zapisy na kartach SIM, to przecież lepsza taka pamięć niż żadna. Może zresztą dopisuję do tego niepotrzebnie ideologię i to tylko jakaś dziwaczna forma przesądu? Może, ale sądzę, że jednak coś więcej.

Ten felieton ukazuje się w wyjątkowym dniu. W Wielki Piątek po zmierzchu zapada ciemność, w wielkanocną niedzielę o świcie staje się jasność. Pytanie, co dzieje się pomiędzy? I nie chodzi o święcenie pokarmów, tylko o kwestie metafizyczne.

Chyba jednak nie przypadkiem pomyślałem w kontekście Wielkiej Soboty o numerach telefonów, które należały do zmarłych. Ten czas pomiędzy śmiercią i zmartwychwstaniem to oczekiwanie na to, co kiedyś nastąpi. Wtedy, kiedy już żadne telefony nikomu nie będą potrzebne.

Chyba dzwoniłem do Leszka jakiś tydzień przed. Nie odebrał. Mieliśmy się umówić na obiad w Czytelniku. We trzech, ze wspólnym kolegą. Bez konkretnego powodu. Po prostu, żeby pogadać. Pomyślałem, że oddzwoni jak zawsze. Ale nie oddzwoni. A przecież jeszcze miesiąc temu był w dobrej formie – to są te myśli, które w takich razach przychodzą do głowy. Opowiadał o przemówieniu, które wygłosił na pogrzebie wybitnego pisarza Mariana Pilota. Tak się tym przejął, że całą noc nie spał. Ech nic... Żadnych przeczuć ani skojarzeń. Zresztą śmierć ponoć przyszła nagle, do tego we śnie, w Wielki Wtorek.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi