Internet to pułapka dla mózgu

Nasz mózg nie nadąża za technologią, a my nie jesteśmy w stanie z niej zrezygnować. Musimy wprowadzać zasady higieny cyfrowej, by ograniczyć ponoszone szkody.

Publikacja: 09.02.2024 10:00

Internet to pułapka dla mózgu

Foto: Adobe Stock

Już po tym, gdy naczelny lekarz USA Vivek Murthy ostrzegł, iż „jest coraz więcej dowodów, że użycie mediów społecznościowych jest związane ze szkodami dla zdrowia psychicznego młodych ludzi”, przed komisją amerykańskiego Senatu stanęli szefowie największych platform społecznościowych – Facebooka i Instagrama, a także TikToka, Snapa, Discorda i serwisu X (dawny Twitter).

Senatorowie chcieli wiedzieć, co szefowie serwisów społecznościowych robią, by chronić dzieci przed szkodliwym wpływem mediów społecznościowych. – Panie Zuckerberg, pan i firmy stojące przed nami – wiem, że nie chcieliście, aby tak było, ale macie krew na rękach – powiedział na początku wysłuchania senator Lindsey Graham. – Macie produkt, który zabija ludzi – dodał.

Za plecami Marka Zuckerberga siedzieli rodzice i bliscy młodych ludzi, którzy popełnili samobójstwo albo samookaleczyli się w wyniku treści zamieszczanych w mediach społecznościowych. W pewnym momencie senator Josh Hawley wezwał właściciela Facebooka, aby ten wstał i spojrzał w oczy tym, którym m.in. jego produkt zrujnował życie.

– Jest mi przykro z powodu wszystkiego, przez co przeszliście. Nikt nie powinien przechodzić przez to, co wycierpiały wasze rodziny i dlatego inwestujemy tak dużo i będziemy nadal podejmować wysiłki w ramach całej branży, by upewnić się, że nikt nie będzie musiał przechodzić przez to, co wasze rodziny wycierpiały – oświadczył Zuckerberg.

Problem polega jednak na tym, że owe wysiłki są wymierzone w coś, co jest skutkiem, a nie przyczyną cierpienia wielu młodych ludzi, którzy zagubili się w naszej rzeczywistości 2.0. Przyczyną jest sam internet, a konkretnie sposób, w jaki ewoluował. Przed kilkoma laty mówił o tym współtwórca Facebooka Sean Parker, który przyznał, że twórcy mediów społecznościowych (ale, jak wkrótce się okaże, nie tylko oni) wykorzystali „słabość ludzkiej psychiki”. – Daliśmy wam odrobinę dopaminy – wyjaśnił Parker.

– Bóg jeden wie, co robimy mózgom naszych dzieci – przyznał jednocześnie.

Czytaj więcej

Imigranci, czyli Unia z twarzą Kaczyńskiego

Dopamina, czyli głos w twojej głowie

Czym jest dopamina, o której mówi Parker? Otóż jest to odkryty w 1957 roku jeden z grupy ok. 20 głównych neuroprzekaźników, czyli substancji chemicznych, które biorą udział w przesyłaniu sygnałów pomiędzy samymi komórkami nerwowymi, ale też między tymi komórkami a pozostałymi częściami ciała. Dzięki neuroprzekaźnikom nasze serce wie, że ma bić, nasze płuca wiedzą, że mają wciągać powietrze, a my wiemy, że gdy czujemy głód, powinniśmy coś zjeść. Za pomocą neuroprzekaźników mózg, czyli nasze centrum dowodzenia, wprawia całą maszynę ciała w ruch.

Poszczególne neuroprzekaźniki spełniają różne role. Jaką pełni dopamina? Cóż, ta cząsteczka, określona niegdyś przez Vaughana Bella, brytyjskiego psychologa klinicznego mianem „Kim Kardashian wśród cząsteczek”, odpowiada m.in. za działanie układu nagrody w naszym mózgu. Jest uwalniana w momencie, kiedy spodziewamy się doznać przyjemności i motywuje nas do podjęcia działań, które nam to umożliwią. Jeśli w przeszłości przyjemność sprawiło ci obejrzenie serialu, to gdy zobaczysz reklamę kolejnego odcinka, poczujesz potrzebę jego obejrzenia. Co więcej – dopamina działa w taki sposób, żebyśmy wykonywali przyjemne czynności nawykowo, czasem wręcz bezwiednie.

Problemy z nią są dwa: po pierwsze, nie ma ona wewnętrznej busoli moralnej i nie dokonuje wartościowania przyjemności. Stąd nasz mózg jest np. zalewany dopaminą w czasie spożywania alkoholu czy heroiny. Po drugie, duże dawki dopaminy powodują wyłączenie naszego wewnętrznego hamulca – kory przedczołowej, której zadaniem jest powściąganie naszych emocji, zwracanie uwagi na konsekwencje naszych poczynań i planowanie działań. Innymi słowy, jeśli uda się doprowadzić do wyzwolenia odpowiednio dużej ilości dopaminy, zaczniemy bezrefleksyjnie oddawać się przyjemności nawet wtedy, gdy jest ona dla nas destrukcyjna.

Jak działa mózg

Zapominamy często, że jesteśmy ssakami, mamy ssacze mózgi ukształtowane ok. 200 tys. lat temu – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem” Magdalena Bigaj z Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa, autorka książki „Wychowanie przy ekranie” i podcastu o tym samym tytule. I dodaje: „To, że ktoś urodził się za czasów jakiegoś urządzenia, nie oznacza, że nauczył się używania go”.

Problemem jest podejście, jakie człowiek ma do własnego mózgu. Jak zauważa Bigaj, traktujemy go jako racjonalną cząstkę naszej osobowości, podczas gdy jest on przede wszystkim narządem, takim jak serce czy żołądek. I, jak każdy narząd, ma do spełnienia pewną rolę. W przypadku mózgu jest nią zbieranie informacji, przetwarzanie ich i umiejętność szybkiego reagowania na zmiany w zachodzącym otoczeniu. Przez wieki od tego uzależnione było nasze przetrwanie – kto wiedział więcej, mógł uchronić się przed drapieżnikiem, znaleźć źródło wody czy schronienie w czasie burzy. Kto szybko zauważał niebezpieczeństwo, miał szansę go uniknąć. Ewolucja premiowała tych, którzy w zbieraniu informacji byli najlepsi. Nasze mózgi są narządami potomków osób najbardziej łaknących tego, by wiedzieć.

Ewolucja jest jednak procesem powolnym i nasz mózg jest dziś nadal mózgiem ssaka, w otoczeniu którego ilość informacji jest ograniczona. Jeszcze 300 lat temu ludzie mogli zdobyć informację głównie o tym, co znajdowało się w ich najbliższym otoczeniu. Co bardziej dociekliwi mogli poszerzyć nieco krąg tych informacji o skrawki wiedzy o świecie w książkach czy raczkującej prasie. A mimo to już wtedy Denis Diderot alarmował, że wraz z upływem stuleci „liczba ksiąg będzie stale rosła i można przewidzieć, że nadejdzie czas, gdy nauczenie się czegokolwiek z książek będzie prawie tak samo trudne, jak poprzez bezpośrednie badanie całego wszechświata”. Cóż, panie Diderot, mamy złe wiadomości – jest dużo gorzej.

Czytaj więcej

Ukraińcy zapowiadają zniszczenie Mostu Krymskiego. "Gdy będzie trzeba"

Nieskończona ilość informacji w kieszeni

Aby pokazać lęki Diderota w odpowiedniej perspektywie, należy wskazać, że według szacunków sprzed kilku lat wszystkie książki świata zajęłyby – po digitalizacji – ok. 1,44 zettabajta, czyli biliona gigabajtów, aby odnieść do jednostki kojarzonej przez większość użytkowników współczesnych komputerów. Dużo? I tak, i nie. Na pewno za dużo jak na możliwości poznawcze naszych mózgów. Ale jednocześnie szacunki mówią, że w 2024 roku wygenerujemy 120 zettabajtów danych. A za rok 181. Innymi słowy dziś co trzy dni, a za rok co dwa będziemy generować tyle danych, ile wcześniej ludzkość przeniosła na karty książek. – Czytałem kiedyś, że gdyby chcieć obejrzeć wszystko to, co umieszczono na YouTubie jednego dnia, potrzeba byłoby 17 lat życia – mówi dr Maciej Dębski, prezes Fundacji Dbam o Mój Z@sięg.

Mało tego – o ile raczej nikt nigdy nie miał dostępu do wszystkich książek świata – o tyle do owych rwących strumieni informacji współcześnie dostęp ma każdy, kto ma internet, a jeśli nosi w kieszeni smartfona – może do nich sięgnąć zawsze i wszędzie. A – powtórzmy – każdy z nas ma mózg dokładnie taki sam jak nasi przodkowie, którzy wiedzieli głównie o tym, co zobaczyli wokół siebie.

– Jesteśmy zalewani informacjami w ilościach niewyobrażalnych przed czasem internetu i urządzeń cyfrowych, podczas gdy nasze mózgi są przystosowane ewolucyjnie do innego funkcjonowania. Musimy sobie radzić z sytuacją, z którą poprzednie pokolenia nie miały do czynienia – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem” Anna Borkowska, psycholożka z Zespołu Programów Edukacyjno-Informacyjnych w NASK. Dramat polega na tym, że nasz mózg łaknie tych informacji, bo taka jest jego rola, a jednocześnie nie jest w stanie ich przetworzyć, bo nie dysponuje takimi możliwościami poznawczymi.

– Jesteśmy w stanie permanentnej stymulacji naszego układu nerwowego. Przebodźcowani, w ciągłej gotowości do przyjmowania nowych informacji, tak jakbyśmy byli w stanie ciągłego kryzysu, bo musimy wciąż reagować na nowe informacje – dodaje.

I tak oto wylądowaliśmy w pułapce, którą zastawiliśmy na własny mózg. – Bardzo trudno będzie z niej wyjść. Pomimo tego, że nadprodukcja działa przeciwko nam, to jednocześnie są grupy interesu, którym przynosi zysk – mówi Bigaj. Jej zdaniem „w interesie gatunku byłoby ograniczyć nadprodukcję treści”. Ale co by to oznaczało w praktyce? Zakazanie tworzenia nowych treści w internecie, który przez lata przedstawiano jako narzędzie demokratyzujące komunikację i umożliwiające zabieranie głosu każdemu? Reglamentowanie wpisów na Facebooku czy X? Nasz mózg nigdy nie dostanie tego, czego by potrzebował – przeciwnie, będzie dostawał coraz więcej tego, czego nie potrzebuje. Ze wszystkimi konsekwencjami.

Pomylić serwetkę ze smartfonem

Problem przeciążenia informacyjnego bądź też smogu informacyjnego (o którym alarmowano już w 1984 roku) jest pogłębiony przez działanie wspomnianej wcześniej dopaminy, które jest wykorzystywane – mniej lub bardziej świadomie – przez twórców mediów społecznościowych, serwisów internetowych czy gier komputerowych. Dla naszego mózgu już sama mnogość informacji, które znajdziemy, aktywując smartfona i uruchamiając internetową przeglądarkę, jest przedmiotem pożądania. Ale do tego dochodzi jeszcze sposób, w jaki zostają one podane.

– Nie dość, że jest tych informacji bardzo dużo, to są one bardzo emocjonujące, te ciągłe newsy, powiadomienia – mówi Anna Borkowska z NASK. I zwraca uwagę choćby na to, że obecnie internet „nie kończy się” – przewijając kolejne filmy na TikToku, posty na Facebooku czy wpisy w serwisie X wiemy, że za chwilę otrzymamy ciąg nowych informacji. A jako że jesteśmy jednocześnie nieustannie profilowani przez algorytmy przeglądarek, serwisów społecznościowych, a czasem nawet serwisów internetowych, które potrafią dostosować wygląd strony głównej do preferencji użytkownika – otrzymujemy ciąg treści, który nas interesuje, i kontynuacja „scrollowania” palcem po ekranie komórki jest zapowiedzią dalszej przyjemności. A wszystko to dzieje się na poziomie reakcji chemicznych w naszym mózgu, nad którymi mamy bardzo ograniczoną kontrolę.

Jakby tego festiwalu dopaminowej rozkoszy było jeszcze za mało, to twórcy serwisów społecznościowych i internetowych dbają o to, by wprowadzać dodatkowe mechanizmy uzależniające nas od pływania w oceanie informacji. W przypadku Facebooka (a potem innych tego typu serwisów) tą szczyptą dopaminy, o której mówił Sean Parker, był przycisk „Lubię to”. Krótka i prosta informacja zwrotna zaspokajająca naszą naturalną potrzebę społeczną, jaką jest chęć bycia docenionym i akceptowanym przez grupę (bo przez tysiąclecia żyjąc w grupie, mieliśmy większe szanse na przetrwanie). Potrzeba ta jest tak silna, że nasz mózg zaczyna nam szeptać: „sprawdź, może ktoś jeszcze polubił twój wpis”, ponieważ dzięki temu otrzymuje sygnał, że grupa go akceptuje. Rozwiązanie genialnie proste i diaboliczne zarazem.

– Mechanizm uzależniania się od portali społecznościowych przypomina proces uzależniania się od hazardu – wzmocnienia, które otrzymujemy, otrzymujemy nieregularnie – mówi z kolei Jakub Kuś, psycholog nowych technologii z Uniwersytetu SWPS. Jak dodaje, takie nieregularne wzmocnienia są dla naszego mózgu najbardziej kuszące i gdy je otrzymamy, odczuwana przez nas satysfakcja jest największa. – Nigdy nie wiemy, które zdjęcie, który wpis przyniesie nam najwięcej polubień – podkreśla.

Innym haczykiem, na który dajemy się złapać, są powiadomienia. – Najwięcej dopaminy wydziela się, gdy słyszymy dźwięk powiadomienia. Antycypacja tego, co może się wydarzyć, już powoduje, że możemy czuć się przyjemnie – stwierdza Anna Borkowska. Nasz mózg lubi bowiem niespodzianki – co zostało dowiedzione przez badania naukowe. Być może dzieje się tak dlatego, że jeśli niespodzianka jest przyjemna, to jest czymś pożądanym, a jeśli nieprzyjemna – to wymaga naszej reakcji, tak czy siak mózg „woli” wiedzieć. Stąd dźwiękowi powiadomienia towarzyszy wyrzut dopaminy na tyle duży, że instynktownie sięgamy po smartfona. Do tego stopnia, że – jak mówi Jakub Kuś – „znane jest zjawisko tzw. fantomowych wibracji, kiedy wydaje nam się, że telefon wibruje w kieszeni, i wyciągamy go, spodziewając się kolejnego powiadomienia”.

Do sięgania po komórkę skłania nas też konstrukcja samych środków przekazu w internecie. Kolorowe, posiadające wiele ruchomych elementów serwisy, krzykliwe albo zaskakujące tytuły, duże zdjęcia – to wszystko bodźce, które dla naszego wyczulonego na zmiany w otoczeniu mózgu są atrakcyjne. Na tyle, że – jak przyznaje Magdalena Bigaj – kiedyś zdarzyło jej się w restauracji stuknąć w leżącą obok niej czarną serwetkę, ponieważ jej mózg zidentyfikował jej kształt ze smartfonem i oczekując przyjemności obcowania z potokiem danych, skłonił palec do wykonania ruchu, po którym spodziewał się przyjemnego doznania. Przeciętny użytkownik smartfona odblokowuje go 150 razy dziennie.

Badania wykazują też, że wystarczy, aby telefon był w zasięgu naszego wzroku, żeby nasza koncentracja i zdolności poznawcze spadły, i to nawet gdy telefon jest wyłączony lub w trybie „nie przeszkadzać”. Powód takiego stanu rzeczy jest dwojaki – po pierwsze, mając w zasięgu ręki skarbnicę wiedzy wszelakiej, mniej polegamy na sobie i kusi nas, aby podeprzeć się zasobami sieci (mózg bowiem – jeśli może – robi wszystko, by oszczędzać energię i unikać zbędnego wysiłku). Po drugie, telefon nieustannie przypomina nam, że gdzieś obok nas płynie wartki strumień informacji, a my – być może – przegapiamy coś istotnego, co powinniśmy wiedzieć (to tzw. FOMO – fear of missing out, czyli obawa przed tym, że coś nas ominie). A najgorsze jest to, że wszystko to nie jest następstwem naszej słabej woli, tylko tego, jak działa nasz mózg, który nie miał szans dostosować się do tego, co stało się jego udziałem.

Czytaj więcej

Czy elektryczne samochody ocalą nasz świat?

Nie śpi, bo pilnuje świata

Taka sytuacja ma swoje daleko idące następstwa, a te, za które przepraszał Zuckerberg, są tylko wierzchołkiem góry lodowej. U jej podstaw leży to, że nasz mózg we współczesnym świecie jest w permanentnym stanie czuwania. Ciągłe wystawianie go na pożądane przez niego bodźce sprawia, że doświadczamy zjawiska zwanego stresem informacyjnym bądź technostresem. Konieczność nieustannego przetwarzania wciąż dostarczanych informacji powoduje zmęczenie i może np. paraliżować działanie, bo informacji jest tak wiele, że trudno jest podjąć decyzję z obawy przed tym, że mogłaby być ona lepsza (to tzw. paradoks wyboru).

Anna Borkowska twierdzi, że przewlekły stres zaburza gospodarkę hormonalną i wywarzanie tzw. hormonów stresu, m.in. kortyzolu, co „w dłuższej perspektywie ogranicza nasze zdolności poznawcze, prowadzi do wyczerpania ciała i umysłu”. Nadmierny poziom kortyzolu wywołuje problemy ze snem (bezsenność, przerywany sen), ale może też powodować obniżenie nastroju, rozdrażnienie, a nawet prowadzić do depresji.

Samo używanie smartfonów i innych urządzeń ekranowych tuż przed snem – co wiele osób ma w zwyczaju – zaburza nasz naturalny dobowy rytm. Dlaczego? Niebieskie światło emitowane przez ekran smartfona „oszukuje” nasz mózg, wysyłając mu informację, że oto jest środek dnia, a więc nie czas na odpoczynek. W efekcie organizm produkuje mniejszą ilość melatoniny, która w naturalny sposób wzrasta wieczorem i pomaga się wyciszyć. Dlatego korzystanie ze smartfona przed snem może utrudniać zasypianie. – Nastolatki używają smartfonów nocą, niektórzy specjalnie budzą się w nocy, aby sprawdzić co dzieje się w mediach społecznościowych – mówi Borkowska. – My, dorośli, nie jesteśmy lepsi. Zasypiamy i budzimy się z telefonem. Odbieramy sobie w ten sposób czas na odpoczynek, na regenerację fizyczną, ale też na regenerację mózgu – dodaje.

Badania wykazują, że dzieci śpią coraz mniej – tymczasem nastolatkowie w wieku 14–17 lat powinni spać ok. 9–10 godzin dziennie, aby ich organizm, w tym mózg, miał czas na regenerację. Tymczasem okazuje się, że coraz więcej nastolatków śpi mniej niż siedem godzin dziennie. A przecież mózg młodego człowieka zużywa ogromne ilości energii – u przeciętnego pięcio–sześciolatka jest to nawet 60 proc. całej energii organizmu (u dorosłego – ok. 20–25 proc.). – Mózgi dzieci są w trakcie dojrzewania, podlegają intensywnej przebudowie, potrzebują więcej wypoczynku. A my mamy dziś epidemię niewyspanych nastolatków – ubolewa Borkowska.

Ekspertka z NASK zwraca przy tym uwagę, że poczucie zmęczenia wzmaga zjawisko, które jest znakiem naszych czasów – czyli tzw. multiscreening, korzystanie z wielu ekranów jednocześnie (np. pisanie na komputerze i zerkanie na smartfona). Okazuje się, że – wbrew temu, co niektórzy o sobie myślą – żaden człowiek nie jest w stanie robić kilku rzeczy jednocześnie. Za każdym razem, gdy przesuwamy wzrok z jednego ekranu na drugi, nasz mózg dokonuje „zmiany czynności”, co wiąże się ze znaczną stratą energii.

Polaryzacja, czyli zaburzenie procesów poznawczych

Paradoksem związanym z rozwojem internetu jest to, że narzędzie umożliwiające nieograniczony dostęp do wiedzy staje się coraz częściej źródłem dezinformacji, szerzenia się teorii spiskowych, a także jest przyczyną polaryzacji, która uniemożliwia prowadzenie racjonalnej debaty. Dlaczego tak się dzieje?

Pierwsze zjawisko to efekt połączenia ogromnych ilości informacji dostępnych w sieci, działania algorytmów oraz ograniczeń poznawczych, które są naszym udziałem. Badacze z Obserwatorium Mediów Społecznościowych Indiana University Bloomington w serii przeprowadzonych symulacji udowodnili, że im więcej informacji pojawia się w mediach społecznościowych, tym bardziej rozpowszechniane są te o niskiej jakości. Dzieje się tak dlatego, że wraz ze wzrostem liczby informacji spada odsetek tych, z którymi jesteśmy w stanie się zapoznać. W efekcie widzimy coraz mniejszy ułamek informacji, a te o niskiej jakości – ale wywołujące emocje, krzykliwe, szokujące – budzą żywsze reakcje użytkowników, więc są promowane przez algorytmy i w efekcie rozpowszechniane chętniej. Działa tu odpowiednik prawa znanego z ekonomii, gdy gorszy pieniądz wypiera lepszy.

– Gdy informacji jest za dużo, zaczynamy się gubić. Przytłaczająca ilość informacji to tzw. junk news (śmieciowe). Zmęczeni, poznawczo przeciążeni, w końcu zaczynamy do nich podchodzić mniej krytycznie – zauważa Jakub Kuś.

Ograniczenia poznawcze stoją też za wzmacnianiem zjawiska polaryzacji społecznej, którą obserwujemy obecnie coraz częściej w różnych społeczeństwach. Co ma ona wspólnego z internetem? Cóż, tu znów w głównej roli występuje mózg. Gdy ilość napływających informacji zaczyna go przerastać, sięga on po różnego rodzaju „sztuczki”, które mają mu pomóc je okiełznać. Jedną z nich jest błąd poznawczy zwany efektem potwierdzenia. Polega na tym, że zaczynamy skupiać się na informacjach potwierdzających opinię, którą już posiadamy, a ignorować te, które jej zaprzeczają.

Jest w tym pewna racjonalność – ciągłe podważanie własnej wiedzy wymagałoby od mózgu wysiłku (a, jak widzimy, i bez tego ma on sporo do zrobienia) oraz mogłoby sparaliżować jego działanie. Mózg – który kiedy tylko może stara się oszczędzać energię – zaczyna więc spośród niezliczonej liczby informacji wybierać te, które pomagają upewnić się mu w swojej słuszności. I znów w sukurs przychodzą mu algorytmy, szybko orientujące się, które treści użytkownik przyjmuje chętnie, a jakich unika – suflując mu przede wszystkim te pierwsze.

W efekcie powstaje mechanizm samoutwierdzania się w zasadności własnych tez, a człowiek zamyka się w tzw. bańce informacyjnej albo komorze echa – przyjmuje tylko te informacje, z którymi się zgadza, a jako że przestaje widzieć inne, zaczyna być przeświadczony o tym, że jego poglądy reprezentują poglądy większości. Badania wykazują, że w ten sposób, po odpowiednim „utwardzeniu” naszych przekonań, nawet najbardziej racjonalny kontrargument nie przekona nas do zmiany zdania.

– Weryfikacja poglądów nie leży w naszej naturze. Mamy potrzebę uogólniania tego, co widzimy, oraz szukania potwierdzenia swoich przekonań. Algorytmy mediów społecznościowych temu sprzyjają. To jak sytuacja, gdy siedzimy przy stole, przy którym wszyscy się z nami zgadzają. Wówczas chętnie spędzimy przy nim dużo czasu. Gdy zaś inni kwestionują nasze zdanie, szybko odejdziemy od stołu. A właściciele mediów społecznościowych chcą, abyśmy przy ich stole siedzieli jak najdłużej – mówi Magdalena Bigaj.

I tak internet, który uzależnił nas od siebie, bo jest źródłem informacji, de facto wymianę poglądów ogranicza.

Czytaj więcej

Gdy strach napędza inflację

Higiena cyfrowa, czyli minimalizujmy szkody

Jak się przed tym wszystkim bronić? – Gdyby internet dostarczał tylko przyjemności, nie byłoby problemu, należałoby go ograniczać, tak jak np. cukier w diecie – stwierdza Magdalena Bigaj. Internet jest jednak przecież również narzędziem pracy, utrzymywania komunikacji, a smartfon wykorzystujemy do coraz większej liczby działań – od płacenia rachunków, po robienie zakupów. Wraz z rozwojem tzw. internetu rzeczy liczba tych zastosowań smartfona będzie rosła. Jesteśmy więc jak narkoman, który z jednej strony wie, że nie powinien brać kolejnej dawki narkotyku, ale z drugiej musi mieć go cały czas przy sobie i co jakiś czas wyciągać z kieszeni.

Dlatego tak ważne, co podkreślają eksperci, jest stosowanie zasad tzw. higieny cyfrowej. Magdalena Bigaj tłumaczy, że u różnych osób będzie ona oznaczać coś innego. – U dzieci chodzi o kontrolowanie ilości i jakości czasu spędzanego w internecie, u dorosłych, którzy muszą używać internetu i smartfona w pracy – wypracowanie strategii odpoczynku offline – mówi.

Elementem higieny cyfrowej powinno być świadome kontrolowanie czasu spędzanego przed ekranem. Z Ogólnopolskiego Badania Higieny Cyfrowej 2022 wynika, że choć 64,4 proc. internautów w Polsce uważa, że na korzystaniu z urządzeń ekranowych spędza dużo czasu (z czego 25,9 proc. uważa, że zbyt dużo), to jednak tylko 11,3 proc. stara się ograniczyć ilość czasu spędzanego przed ekranem, gdy stwierdzi, że spędza go przed nim zbyt dużo. Magdalena Bigaj doradza też, aby w ramach higieny cyfrowej ograniczyć liczbę aplikacji, które wysyłają nam powiadomienia.

Z kolei Anna Borkowska radzi, by rodzice zachęcali dzieci do aktywności poza siecią i pokazywali im alternatywę dla rozrywek cyfrowych. I nie chodzi tylko o teorię, ale też o bycie przykładem. – Gdy rozmawiasz z młodym człowiekiem, to nie zerkasz w telefon. Jak jecie obiad czy idziecie do kawiarni, rozmawiacie ze sobą, a nie wpatrujecie się w smartfony. Umówcie się, że gdy jecie posiłki, to telefony wędrują do drugiego pokoju. Kiedy siadacie do wspólnego oglądania filmu, odłóżcie telefony, rozmawiajcie o tym, co widzicie – mówi.

Borkowska zachęca też do rozwiązań takich jak kupienie „klasycznego” budzika, aby to nie komórka budziła nas co rano, „kusząc”, aby sprawdzić ostatnie wiadomości.

Dr Maciej Dębski zaleca, by rozwijać krytyczne myślenie i selektywnie wchłaniać informacje. – To, co czytamy, musi nas w jakiś sposób rozwijać, poszerzać naszą wiedzę – dodaje. Ralph Hertwig i Anastasia Kozyreva z Instytutu Maxa Plancka zaproponowali, by zacząć stosować nową strategię poznawczą – krytyczne ignorowanie. Chodzi o to, aby – zanim rozpoczniemy fazę krytycznego myślenia – świadomie odrzucić dużą część treści w internecie (np. z niewiarygodnych źródeł) bez zapoznawania się z nimi.

W kontekście dzieci dr Dębski mówi, że prowadzi zajęcia już z rodzicami w szkołach rodzenia, bo zdarza się, że dziecko jeszcze nie potrafi chodzić, a już umie obsługiwać smartfon lub tablet. – Jeśli rodzic prześpi ten czas, to potem wykorzenienie złych nawyków będzie bardzo trudne – podkreśla.

Ekspert wymienia też inne elementy higieny cyfrowej. – Dbanie o sen, o regularne żywienie, niezabieranie ze sobą telefonu do łóżka, stosowanie cyfrowego detoksu – wylicza.

Jakub Kuś sugeruje z kolei, aby przy korzystaniu z internetu przyglądać się swoim emocjom. Jeśli coś wywołuje w nas skrajne emocje, powinna zapalić się nam czerwona lampka – bo być może ktoś stara się nami manipulować. – Nie ma dezinformacji bez emocji – mówi.

Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, przekonują też, że niezbędne jest prowadzenie w szkołach zajęć z higieny cyfrowej czy – jak mówi Magdalena Bigaj – wprowadzenie wychowania do życia w społeczeństwie informacyjnym do podstawy programowej. – I to od pierwszych lat szkoły podstawowej. Pod tym względem Polska szkoła jest jeszcze w latach 90., a powinna zauważać, że mamy XXI wiek – twierdzi Jakub Kuś. Zwłaszcza że – jak dodaje – czekają nas kolejne etapy cyfrowej rewolucji, jak np. rozwój sztucznej inteligencji.

Dr Maciej Dębski uważa, że Ministerstwo Cyfryzacji powinno egzekwować zakaz używania mediów społecznościowych przez dzieci poniżej 13. roku życia. – Ministerstwo Edukacji Narodowej musi wpisać higienę cyfrową do programu i podpiąć ją do zajęć z edukacji medialnej, która dotyczyłaby też fake newsów, hejtu, mowy nienawiści – wylicza.

Jednocześnie, jak podkreśla Anna Borkowska, tak naprawdę „robimy coś, co w profilaktyce uzależnień nazywa się techniką harm reduction”: – Trochę niwelujemy szkody i staramy się zmniejszać je maksymalnie. Sieć jest nam dziś potrzebna. Zabranie czegoś takiego byłoby odebraniem kawałka życia.

– Nowe media są szalenie przyjemne i przynoszą nam różne korzyści, z których trudno zrezygnować. To nas korumpuje. Walczymy o ograniczenie strat – mówi Magdalena Bigaj.

Już po tym, gdy naczelny lekarz USA Vivek Murthy ostrzegł, iż „jest coraz więcej dowodów, że użycie mediów społecznościowych jest związane ze szkodami dla zdrowia psychicznego młodych ludzi”, przed komisją amerykańskiego Senatu stanęli szefowie największych platform społecznościowych – Facebooka i Instagrama, a także TikToka, Snapa, Discorda i serwisu X (dawny Twitter).

Senatorowie chcieli wiedzieć, co szefowie serwisów społecznościowych robią, by chronić dzieci przed szkodliwym wpływem mediów społecznościowych. – Panie Zuckerberg, pan i firmy stojące przed nami – wiem, że nie chcieliście, aby tak było, ale macie krew na rękach – powiedział na początku wysłuchania senator Lindsey Graham. – Macie produkt, który zabija ludzi – dodał.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi