W wielu krajach UE, w tym w Polsce, pojawiają się głosy o „konieczności dyskusji o członkostwie w Unii”, o „bilansie kosztów i zysków” (z naciskiem na te pierwsze) itp. Promotorzy polexitu mówią, iż „nie może być tematów tabu” oraz że „jeśli zwolennicy UE czują się pewni swoich racji, to nie powinni bać się debaty”. Z pozoru słusznie brzmiące kolokwializmy o potrzebie otwartości na dyskusję maskują antydemokratyczną i antypolską rewolucję.
Jak mawiają Amerykanie, nie da się siedzieć na dwóch toaletach w tym samym czasie. Każda debata, wieloletni spór itp. pociągają za sobą koszt alternatywny. Jeśli dyskutujemy o A, to nie będziemy mieli czasu i energii na dyskutowanie o B. Wszystkie zasoby są – ze swej natury – skończone. Czas jest jednak jedynym zasobem, który nie podlega naszej kontroli. Możemy wybrać, jak go spędzimy, ale nie możemy go zatrzymać, dokupić lub doprodukować.
Czytaj więcej
W pierwszym rzędzie należy odzyskać dla Polski i państwa polskiego instytucje kultury, wyparte w ostatnich latach przez nacjonalizm. Odzyskać nie tylko w sferze organizacyjnej, ale i symbolicznej. Rząd PiS, wbrew swej retoryce, był rządem wstydzącym się polskości, a przynajmniej jej części.
Pierwsze pytanie dotyczy więc wartości i celowości dyskutowania o członkostwie w UE. Czy jest to najważniejszy temat o największym potencjale rozwojowym dla Polski? Czy pięć lub dziesięć lat poświęconych na wewnętrzny spór o Unię jest ważniejsze niż wykorzystanie tego czasu na dyskusje, myślenie i pracę na rzecz polepszenia życia Polek i Polaków? Koszt alternatywny, czyli koszt utraconych możliwości, jest czymś, o czym entuzjaści tej debaty nie chcą wspominać.
Wielka Brytania straciła dekadę na debaty na temat członkostwa, a następnie formy wyjścia z UE i kształtu relacji z Unią po brexicie. Jesteśmy świadkami jedynie końca początku tego procesu dla Zjednoczonego Królestwa. Czy warto tak tracić ponad dekadę i czy Polska może sobie na to pozwolić?