Źródeł konfliktu wokół sądownictwa należy szukać w PRL-u

Zmiana władzy w Polsce sprawiła, że konflikt wokół sądownictwa odżywa. Jednakże jest on znacznie głębszy niż bieżąca polityka i zastrzeżenia konstytucyjne, gdyż jego źródeł musimy szukać w przeszłości.

Publikacja: 15.12.2023 17:00

Proces sądowy w sprawie funkcjonariuszy SB Ciastonia i Sasina, Warszawa 27 sierpnia 2013 r. Na zdjęc

Proces sądowy w sprawie funkcjonariuszy SB Ciastonia i Sasina, Warszawa 27 sierpnia 2013 r. Na zdjęciu Zygmunt Mielnik, Janusz Fatyga, Andrzej Wyszkowski, Adam Słomka

Foto: Filip Błażejowski/Gazeta Polska/Forum

Tuż po II wojnie światowej polskie sądownictwo z trudem podnosiło się z ruin. Zdziesiątkowana kadra sędziowska, okaleczone i zdemoralizowane okupacją społeczeństwo obojętnie przyjęły zainstalowanie się przywiezionej na sowieckich czołgach władzy.

Komuniści nie byli jednak kadrowo przygotowani na przejęcie rządów w Polsce i szybkie przerobienie najważniejszych instytucji na swoją modłę. Newralgicznym obszarem okazało się sądownictwo. Zniszczenia wojenne i niedziałające uniwersytety sprawiły, że trudno było obsadzić je nową, zaufaną kadrą. Tym trudniej, że komunistom nie tylko brakowało ludzi z prawniczym wykształceniem, ale i z wykształceniem w ogóle.

W sądach musiano tolerować zdziesiątkowaną w czasie okupacji przedwojenną kadrę sędziowską. Dobrze wykształconą, doświadczoną, trzymającą się zasad państwa prawa i humanizmu. Dla komunistów byli to ludzie z definicji podejrzani, z którymi budowanie nowego świata było ryzykowne. Mieli być tolerowani do czasu stworzenia własnej zaufanej elity sędziowskiej i prokuratorskiej.

Powoływano więc naprędce prawnicze szkoły do kształcenia w przyspieszonym trybie nowych kadr wymiaru sprawiedliwości Polski Ludowej. Wydany w 1946 r. dekret dopuszczał do stanowisk sędziowskich i prokuratorskich ludzi bez wykształcenia prawniczego. Tymczasem kandydaci często nie mieli żadnego wykształcenia lub tylko na poziomie szkoły zawodowej.

W 1946 r. utworzono pierwszą szkołę prawniczą w Łodzi. W niej prokuratorem lub sędzią można było zostać już po sześciomiesięcznym kursie. W latach 1948–1954 powstały dwie następne: Centralna Szkoła Prawnicza im. Teodora Duracza i Wyższa Szkoła Prawnicza im. Teodora Duracza w Warszawie, które zapewniły regularny dopływ kadr do wymiaru sprawiedliwości.

Czytaj więcej

Gucza. Fałszywe nuty serbskich trąbek

Opłakane skutki

Przez kolejne dekady sądownictwo i prokuratura pełne były ludzi nie tylko bez kwalifikacji merytorycznych, ale i etycznych. Na najwyższe szczeble pięli się tramwajarz, zegarmistrz czy były milicjant – zajmowali kierownicze funkcje w Sądzie Najwyższym. Dobrą ilustracją takich karier był Marian Tomzik, mechanik samochodowy. Ukończone cztery klasy szkoły powszechnej i rok kursu mechanicznego wystarczyły, by objął funkcję wiceprezesa SN.

Przed laty Krzysztof Stępiński, adwokat, były sędzia, który porzucił togę z fioletowym żabotem w stanie wojennym, opowiedział w jednym z felietonów opublikowanych w „Rzeczpospolitej” anegdotę, która długo krążyła po korytarzach warszawskich sądów, gdyż celnie oddawała skutki działań władzy ludowej w tamtych czasach:

„Do sekretariatu wydziału karnego wpadł rozjuszony sędzia ze stażem nieco dłuższym niż pokolenie i zażądał, by do jego referatu natychmiast skierowano sprawę o napad rabunkowy. Bo ma wewnętrzną potrzebę osądzenia takiego przestępstwa. Zdumionej koleżance, która, zaniepokojona stanem jego nerwów, zapytała, co się stało, sędzia odpowiedział:

– Był napad na królów.

– Na jakich królów? – spytała sędzia z dobrej rodziny i po uniwerku.

– Jak to jakich? Miałem trzech królów, a dwa mi ukradli. Po krótkim śledztwie okazało się, że sędzia na działce trzymał trzy króliki. Dwa zostały skradzione. Historia milczy, czy ochłonął i opanował nerwy, zanim w imię prawa, którego nauczył się w dwa lata, skrzywdził kogoś wyrokiem”.

Tak „wykształceni” sędziowie zaczęli budować nowy wymiar sprawiedliwości. Część z nich została wciągnięta do aparatu represji.

Śmierć wrogom

W nowym państwie prężnie działały zwłaszcza sądy wojskowe, surowe w latach 40. i 50. dla przeciwników politycznych i wrogów Polski Ludowej.

Operowały na podstawie dekretów, m.in. „O ochronie państwa” z 1944 r., dzięki któremu przez dekadę mogły ścigać i sądzić obywateli uznanych za wrogów.

Drakońskie prawo wprowadził też dekret z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy. Przewidywał tylko jedną karę: śmierci. Po ustaleniu, że winowajca popełnił czyn określony w dekrecie, sędzia musiał mu ją wymierzyć, nawet jeśli ustalił okoliczności łagodzące.

Na podstawie sierpniowego dekretu skazano m.in. komendanta obozu w Oświęcimiu Rudolfa Hessa, ale też wielu żołnierzy AK, w tym gen. Augusta Emila Fieldorfa. W składzie SN skazującym generała był Igor Andrejew, późniejszy profesor, jeden z najważniejszych przedstawicieli doktryny prawa karnego w PRL.

Istotny dla stalinowskiego terroru był też dekret z 13 czerwca 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa. Sędzia SN Antoni Górski, który na jego podstawie analizował akta 70 procesów prowadzonych zaraz po wojnie, tak opisywał swoje wnioski na łamach „Rzeczpospolitej”:

„Szokuje zwłaszcza wysokość wymierzanych kar. Za znalezienie broni podczas rewizji zapadały kary długoletniego więzienia, dożywocia, a nawet śmierci. Na kilkuletnie więzienie skazywano za samo udzielenie partyzantom noclegu czy posiłku. W jednej ze spraw chłopu, który dał takim wcale nie zapraszanym gościom 2 kg słoniny, sąd wymierzył 9 lat więzienia”.

Rosła też rola prokuratury. Prokuratorzy mogli samodzielnie wydawać decyzje o tymczasowym aresztowaniu, bo takie płynęły impulsy od organów bezpieczeństwa. Uzasadnienie czy postępowanie dowodowe nie były konieczne. Ani kontrola sądu nad poczynaniami śledczych.

Procesy pokazowe

Charakterystyczne dla tego okresu było także wykorzystywanie sądownictwa i dyspozycyjnych sędziów do celów propagandowych. Pokazowe procesy wrogów Polski Ludowej miały być sygnałem zarówno dla przeciwników politycznych, jak i dla całego społeczeństwa, że władza trzyma rękę na pulsie. Ważny był ich medialno-ideologiczny przekaz, transmitowany i szeroko komentowany przez opinię publiczną. Najgłośniejsze procesy w latach 50. dotyczyły m.in. zarządu WiN Leonarda Witolda Maringe’a i Zygmunta Augustyńskiego. Głośny był też „proces generalski” (Tatar, Utnik i Nowicki).

Wnikliwie opisał je Patryk Pleskot w książce „Sądy bezprawia. Wokół pokazowych procesów politycznych organizowanych w Warszawie (1944–1989)”. Ich scenariusze były wręcz teatralne, a role rozpisane na wszystkich uczestników: oskarżonych, prokuratorów, obrońców, a nawet publiczność. Pisali je partyjni propagandziści przy udziale przedstawicieli organów bezpieczeństwa, a często też towarzyszy w Moskwie.

Takim sądowym teatrem była sprawa biskupa diecezji kieleckiej Czesława Kaczmarka. Krytyczna i nieprzejednana postawa księdza przeciwnego szukaniu porozumienia Kościoła z władzami ściągnęły na niego gniew organów bezpieczeństwa. Bp Kaczmarek został pod zarzutem szpiegostwa aresztowany 20 stycznia 1951 r. i przewieziony do więzienia na Mokotowie w Warszawie.

Celem jednak był nie tylko niepokorny ksiądz, ale cały Kościół i stojący na jego czele kardynał Stefan Wyszyński. Patryk Pleskot w swojej książce opisuje siedmiodniowy proces, podczas którego złamany biskup Kaczmarek, odczytując zeznania z kartki, przyznaje się do wszystkich zarzutów, obciąża też współpracowników. Publiczność złożona z aktywu robotniczego, członków służby bezpieczeństwa reaguje żywiołowo. Jest też wianuszek świadków, obciążające zeznania innych oskarżonych i współpracowników, które bezdyskusyjnie potwierdzają winę księdza. Przed rozpoczęciem rozprawy dostarczono oskarżonym specjalne ściągawki: „plany zeznań na przewodzie sądowym” z wypisanymi pytaniami i odpowiedziami.

Bp Kaczmarek został skazany na 12 lat. Proces relacjonowały z opóźnieniem radio i prasa. Powstały też materiały dla Polskiej Kroniki Filmowej. Montażem zajmowali się fachowcy, którzy skierowali reflektory oskarżenia na cały Kościół.

Stosunek komunistów do sędziów i sądownictwa w tamtym okresie dobrze pokazuje fragment głośnego wywiadu Teresy Torańskiej z Jakubem Bermanem, jednym z architektów Polski Ludowej, opublikowanego w książce „Oni”. Torańska zapytała o zabójstwo gen. Fieldorfa „Nila”, chcąc wiedzieć, czy wyrok śmierci w jego sprawie wydał niezawisły sąd.

„Berman: U pani to tak prosto wszystko wygląda. Sąd zawisły czy niezawisły operuje materiałem, jaki mu przedstawiają władze śledcze. Jeżeli te władze śledcze potrafiły przekonać Bieruta, który był przecież niewątpliwie mądrym i uczciwym człowiekiem (…), to i przekonałyby sąd. Niewątpliwie nasze sądy nie należały do najlepszych. I problem moim zdaniem nie krył się w tym, że rozprawy odbywały się na terenie więzienia. Ale że sędziowie byli z góry nastawieni i przez to nie zawsze bezstronni.

Torańska: Tylko takich powoływaliście.

Berman: Nie my. Doradcy. Sędziowie wywodzili się z aparatu bezpieczeństwa, podobnie jak w Związku Radzieckim. Doradcy swoje metody sądzenia przeszczepiali tutaj. Więc nasze sądy były powoływane według sowieckich wzorów.

Torańska: Oni też wyznaczali wyroki.

Berman: Wyroki były takie, jakie przewidywał kodeks karny, uzależnione od stopnia i charakteru winy. Myśmy interweniowali tylko w najpoważniejszych sprawach. Gardłowych. Karanie pozostałych odbywało się normalnie.

Torańska: Proszę pana…!

Berman: To nie były normalne sądy i normalni sędziowie. Nie należeli do zbyt wnikliwych, z tym się zgadzam. Ale musi pani zrozumieć, że ci sędziowie chcieli też wykonywać uczciwie swoje obowiązki partyjne, wynikające z konieczności państwowej”.

Bilans stalinowskiego sądownictwa był zatrważający. Do 1955 r. sądy wojskowe wydały 5641 wyroków śmierci, z czego połowę wykonano. W sądach powszechnych wydano ponad 2 tys. takich wyroków.

Obraz represji podsumowywał tzw. raport Mazura wydany w 1957 r. Zawierał m.in. listę wojskowych sędziów, prokuratorów, oficerów śledczych i ich ofiar, listę skazanych na śmierć i informację o wykonanych wyrokach.

Czytaj więcej

Pietryga: Kompleks pańszczyźnianego chłopa

Na rygle i zasuwy

Okres poststalinowski ustabilizował sądownictwo, również kadrowo. Choć nie dochodziło już do mordów sądowych, jak pod koniec lat 40. i na początku 50., komuniści sprawowali nad nim pełną kontrolę aż do 1989 r. W Polsce Ludowej zasada trójpodziału władzy nie istniała. Obowiązywała za to zasada jednolitości władzy państwowej. Ta oznaczała podporządkowanie wszystkich instytucji PZPR.

Komuniści stworzyli wręcz perfekcyjny mechanizm, który nie pozwalał wyjść Temidzie z roli zdefiniowanej w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Niezależność sądów i niezawisłość sędziów zaryglowano. Już samo usytuowanie władzy sądowniczej nie pozwalało jej odegrać samodzielnej roli. Sądy stały bowiem w strukturze władzy państwowej niżej od milicji. Przed nimi była jeszcze „niezależna”, sformułowana według sowieckich wzorców prokuratura i wojsko.

Sędziami mogli zostać tylko ludzie bez wątpienia wierni socjalistycznemu państwu. Same nominacje w pełni kontrolowali minister sprawiedliwości i Rada Państwa. Kryteria merytoryczne nie zawsze miały pierwszorzędne znaczenie. Liczyła się za to opinia podstawowej organizacji partyjnej, wszechobecnej w sądach.

Bezpiecznikiem dla władzy była rękojmia wykonywania zawodu sędziego. Jeżeli kandydat nie podobał się władzy, jego kariera na zawsze mogła zostać zamknięta. Przepis dawał możliwość usunięcia z zawodu na każdym etapie kariery sędziego. Uzasadnienie nie było potrzebne. Rękojmię z całą złowieszczą mocą uruchomiono podczas stanu wojennego i usunięto z zawodu kilkudziesięciu najbardziej krnąbrnych i niepokornych sędziów.

Istotną rolę odgrywały także wytyczne ministra sprawiedliwości i SN. Miały kształtować linię orzeczniczą, głównie w sprawach karnych. W totalitarnym państwie kodeks karny był bardzo ważny. Stąd szczególna troska władz właśnie o tę część sądownictwa.

W PRL szybko rozwinął się system nagród i premii dla sędziów, o których decydowały partyjne władze sądu. Budził postawy oportunistyczne i konformistyczne. Na premię mogli liczyć ludzie zaufani, orzekający zgodnie z linią partii.

Sędziami funkcyjnymi nie mogły być osoby przypadkowe. Przynależność do PZPR odgrywała tu zasadniczą rolę. Przykładowo w sądzie warszawskim niemal wszyscy należeli do partii.

Sąd Najwyższy cieszył się szczególnym zainteresowaniem komunistów. Tam trafiali, zresztą na pięcioletnie kadencje, ludzie najbardziej zaufani i sprawdzeni. W Izbie Karnej SN nie mogło być sędziów bez partyjnej rekomendacji. Sąd Najwyższy w PRL był bardzo ważny, odgrywał on rolę bezpiecznika, kiedy zwykłe sądy zaczynały odbiegać od kursu nakreślonego przez partię.

Sierpień ’80

Przełomem dla pogrążanego w marazmie polskiego społeczeństwa był rok 1980. Kraj ogarnęła fala strajków i bunt przeciwko polityce partii. Rozpoczęty wtedy karnawał Solidarności doprowadził do podpisania porozumień sierpniowych. Okazało się, że w szeregach Temidy są ludzie, którzy chcą nie tylko dołączyć do solidarnościowej rewolucji jako zaplecze eksperckie dla ruchu społecznego, lecz pragną stworzyć spójne koncepcje ustrojowych reform dla sądownictwa, które gwarantowałyby jego niezależność i niezawisłość.

Generalnie jednak wśród sędziów dominował sceptycyzm i dystans wobec domagającego się radykalnych reform ruchu Solidarność. Do związku zdecydował się przystąpić co czwarty z nich. Brak poparcia w środowisku sędziowskim dla „S” wiązał się z tym, że większość była niechętna zbyt daleko idącym zmianom ustrojowym i wiązała swoją przyszłą karierę zawodową z PZPR i partiami satelickimi, do których należało blisko 70 proc. sędziów. Same postulaty rewizjonistyczne wysuwane przez Solidarność wobec członków PZPR mogły być zagrożeniem również dla sędziów partyjnych. Zwłaszcza że w 1980 r. w sądach ciągle byli sędziowie orzekający w latach 50. lub później, którzy zapisali się niechlubnie w czasie tłumienia zrywów wolnościowych w latach 1968, 1970 czy 1976. Naturalnie bali się oni weryfikacji.

Noc generała

Stan wojenny brutalnie przerwał próby przemian ustrojowych w Polsce. Rozpoczął ponury okres dla wymiaru sprawiedliwości, który był też czasem próby dla sędziów. Komunistom zależało na odzyskaniu pełnej kontroli nad sądownictwem. Temida miała być użyta to tłumienia wolnościowego zrywu Polaków. Bezwzględnie, z wykorzystaniem najsurowszych środków karnych. Wielu sędziów nie przeszło tej próby, aktywnie uczestnicząc w tłumieniu wolnościowego zrywu. Stosowali bez skrupułów i refleksji drakońskie prawo, pozwalające skazać na kilka lat bezwzględnego więzienia za wrogi okrzyk czy posiadanie ulotki.

Również niepokorni wobec władzy sędziowie i aktywni działacze Solidarności poddawani byli represjom, ale też naciskom przełożonych. Kilkudziesięciu z nich zostało usuniętych z sądownictwa lub zmuszonych do rezygnacji.

W ten sposób władza poprzez wprowadzenie stanu wojennego skutecznie zdezintegrowała środowisko sędziowskie. Unicestwiła nie tylko związki zawodowe, ale też wszelkie postulaty, które miały zapewnić sądownictwu autonomię od władz partyjnych i zalążki rodzącej się samorządności. Twardy kurs wobec Temidy był kontynuowany do końca PRL. Na wniosek gen. Jaruzelskiego pojawiały się różne pomysły, mające zabezpieczyć sądy przed podejrzanym elementem. Jedna z lansowanych w pierwszej połowie lat 80. koncepcji zakładała np. stworzenie systemu naboru opartego na wzorcach enerdowskich. Tam kandydat na sędziego był „prowadzony” przez władze już od poziomu liceum. O przyjęciu go na studia prawnicze, asesurę, sędziowski urząd decydował jego ideowy profil, wszelkie odstępstwa światopoglądowe dyskwalifikowały potencjalnego kandydata. Koncepcji tej nigdy nie zrealizowano. Do końca PRL sądownictwo było pod butem władzy, która nigdy nie pozwoliła już na tak niebezpieczne eksperymenty z wolnością jak w 1980 r.

Warto podkreślić, że sędziowie walczący o niezależność sądownictwa w PRL byli w swoim środowisku mniejszością. Reszta pozostawała bierna lub niechętna postulatom wolnościowym Solidarności. Wskazuje na to bardzo wysoki stopień upartyjnienia tego środowiska, a także stosunkowo niewielkie represje, jakie go dotknęły w stanie wojennym, a szczególnie jego kadry kierowniczej, która poza wyjątkami była całkowicie oddana władzy.

Wielu sędziów brało aktywny udział w dławieniu solidarnościowego zrywu, skazując na więzienie dziesiątki tysięcy ludzi. Mimo że zdarzały się wtedy również postawy szlachetne czy heroiczne, to właśnie przez pryzmat uległości i bierności definiowana i postrzegana jest Temida z lat 80., do czasu transformacji kontrolowana przez komunistów.

Haniebne wydarzenia z udziałem sędziów nie doczekały się jednak weryfikacji. Temida wchodziła do III RP w prawie niezmienionym składzie, bez refleksji nad swoją przeszłością. Do rangi symbolu urasta fakt, iż ustanowiony już w wolnej Polsce przywilej stanu spoczynku został przyznany generalnie wszystkim sędziom przebywającym na emeryturze, również tym, którzy w czasach terroru wydawali najcięższe i zwykle najmniej sprawiedliwe wyroki.

To właśnie brak rozliczeń sędziów z mroczną przeszłością stał się imperatywem dla kolejnych rządów w III RP, zmierzających do przywrócenia sprawiedliwości dziejowej. Brak rozliczeń sądownictwa zaraz na początku transformacji sprawił, że nigdy potem nie udało się tego zrobić, mimo podejmowanych prób. Pominięcie sprawy rozliczeń przy Okrągłym Stole i doktryna „grubej kreski” sformułowana przez gabinet Tadeusza Mazowieckiego nigdy nie zostały naruszone. A kolejne próby rozliczenia sądownictwa kończyły się ustrojowymi tarciami i polityczną klęską tych, którzy chcieli wracać do przeszłości.

Czytaj więcej

Prof. Andrzej Bryk: Populizm potrafi przywrócić poczucie ładu

W 2015 r. PiS, mając bezprecedensowy mandat do samodzielnego rządzenia, rozpoczął w tym względzie operację na niespotykaną dotąd skalę, chociaż na faktyczne rozliczenia z przeszłością było już za późno. Po ponad trzech dekadach wolnej Polski sędziów z komunistyczną kartą pozostała zaledwie garstka. Ich obecność w sądach tylko symbolicznie przypominała o zaniechaniach.

Chociaż rozliczenia były dla Jarosława Kaczyńskiego politycznym priorytetem – szybko uległ on rozmyciu. Spóźniono się ponad 30 lat. Była to poważna rysa na rodzącym się państwie, którego budowy nie oparto na fundamentach moralnych, wpuszczając sędziów, którzy sprzeniewierzyli się swojemu powołaniu lub mieli krew na rękach. To od samego początku zaciążyło na społecznym odbiorze sądownictwa. I kiedy PiS wstrząsnęło jego fundamentami, tylko niewielka część społeczeństwa zdecydowała się stanąć w jego obronie.

W artykule wykorzystałem fragmenty mojej książki „Trzecia władza. Sądownictwo w latach 1946–2023”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Księgarnia Akademicka

Tuż po II wojnie światowej polskie sądownictwo z trudem podnosiło się z ruin. Zdziesiątkowana kadra sędziowska, okaleczone i zdemoralizowane okupacją społeczeństwo obojętnie przyjęły zainstalowanie się przywiezionej na sowieckich czołgach władzy.

Komuniści nie byli jednak kadrowo przygotowani na przejęcie rządów w Polsce i szybkie przerobienie najważniejszych instytucji na swoją modłę. Newralgicznym obszarem okazało się sądownictwo. Zniszczenia wojenne i niedziałające uniwersytety sprawiły, że trudno było obsadzić je nową, zaufaną kadrą. Tym trudniej, że komunistom nie tylko brakowało ludzi z prawniczym wykształceniem, ale i z wykształceniem w ogóle.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena