Prof. Andrzej Bryk: Populizm potrafi przywrócić poczucie ładu

Na Zachodzie elity uznały, że obowiązujący od dziesięcioleci model liberalnej demokracji jest doskonały i kropka. To, co dziś jest nazywane populizmem, to bunt przeciwko brakowi alternatywy dla tego systemu - mówi prof. Andrzej Bryk, historyk ustroju, amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Publikacja: 18.10.2019 18:00

Prof. Andrzej Bryk: Populizm potrafi przywrócić poczucie ładu

Foto: EAST NEWS

Plus Minus: „Populizm osiągnął swój szczyt", „populiści przejmują władzę". W tak alarmistycznym tonie określano dojście do władzy Donalda Trumpa i ugrupowań prawicowych w Europie. Pełna oskarżeń o populizm była też ostatnia kampania wyborcza w Polsce. Trzeba bać się populistów?

Populizm ciągle poszukuje swojej definicji. Dla wielu ma znaczenie negatywne jako niebezpieczna demagogia. Zagrożenie dla liberalnej demokracji. Etykietka populisty ma deprecjonować politycznie, moralnie, wykluczać z debaty politycznej.

Nie zawsze tak było.

Historia ruchów populistycznych jest długa. Można je zdefiniować jako ruchy o różnych celach politycznych, składzie społecznym i skuteczności, począwszy od demagogicznych ślepych buntów do takich, które potrafiły wymusić korektę oligarchicznego systemu oraz przywrócić poczucie ładu politycznego i lojalności społeczeństwa wobec swoich elit.

Przeciwko komu buntują się populiści?

Najogólniej to rewolty przeciw oligarchicznym elitom, gdy stosunkowo wąska grupa władzy monopolizuje życie polityczne, prywatyzuje zyski z dóbr publicznych i przerzuca na społeczeństwo koszty ich uzyskania, gdy mechanizmy ustrojowe mające temu zapobiegać okazują się tylko formalne. Ruchy i partie, umownie nazywane populistycznymi, są już znaczącą siłą żądającą korekty systemu.

Kiedy pojawili się pierwsi populiści?

Za pierwszy ruch populistyczny uważa się rewoltę ludu rzymskiego przeciw arystokratom, zorganizowaną przez trybuna ludowego, arystokratę Tyberiusza Grakchusa w 133 r. p.n.e. i jego brata Gajusza, po masowym wywłaszczeniu zadłużonych drobnych posiadaczy. Bunt był też odpowiedzią na odmowę wypasania zwierząt na zawłaszczanych przez arystokrację gruntach publicznych.

Władza przestała zauważać obywateli.

Mimo formalnie republikańskiej formy ustroju system się oligarchizował. Grakchowie chcieli korekty systemu, czyli reformy agrarnej. Byli oskarżani o demagogię, manipulację tłumem oraz wprowadzenie przemocy do polityki. Następnymi wielkimi „populares" końcowej fazy rozkładającej się republiki chcącymi doprowadzić do jej korekty byli trybuni i konsulowie, z najsłynniejszym Juliuszem Cezarem. Populistyczne ruchy nie zapobiegły jednak upadkowi republiki.

Istniały w starożytności systemy polityczne, które wytworzyły legalne mechanizmy korekty ustroju zmuszające oligarchów do samoograniczenia bez poczucia upokorzenia, a lud do uznania na nowo przywództwa elit. Starożytni instynktownie rozumieli uniwersalną obserwację Arystotelesa, że najbardziej fundamentalnym i wiecznym problemem ładu politycznego jest zachowanie stabilnej równowagi między arystokratami a ludem, silnymi a słabymi, bogatymi a biednymi. Taką cykliczną korektę oligarchizującej się wspólnoty przewidywała biblijna Księga Powtórzonego Prawa. Takie były też w Atenach reformy Solona (początek VI w. p.n.e. – red.).

Populizm można zatem rozumieć jako rewoltę przeciw nieszczeniu przez najsilniejszych pierwotnej umowy społecznej. W cywilizacji Zachodu było wiele negatywnych przykładów populizmu rozumianego jako demagogia oraz manipulacja tłumem i korygującego skutecznie oligarchizujący się system.

Dzisiaj ruchy populistyczne kojarzone są z prawą stroną sceny politycznej. Czy słusznie?

Te ruchy są zarówno lewicowe, jak i prawicowe, cokolwiek to dzisiaj znaczy. Antyamerykańskie i proamerykańskie, prorosyjskie i antyrosyjskie, o zabarwieniu chrześcijańskim i laickie. Łączy je protest przeciwko ugruntowanemu po drugiej wojnie w świecie Zachodu modelowi liberalnej demokracji uznanej za bezalternatywną. W której mamy „koniec historii" z powszechnym dobrobytem, państwem opiekuńczym, solidarnością społeczną, z silną klasą średnią stabilizującą demokrację i z systemem prawnokonstytucyjnym działającym jako jej perpetuum mobile.

Cechą charakterystyczną tego modelu było stopniowe jego ideologizowanie, uznanie za ostateczne wcielenie heglowskiego „ducha" historii wymagającego jedynie właściwego eksperckiego zarządzania. W takim podejściu demokratyczne wybory, dyskusja nad kierunkiem, w którym ma podążać państwo, korekty systemu są zbędne. Uznajemy po prostu, że ten model uniwersalny dla świata z liberalnymi prawami człowieka jest doskonały i kropka.

Ale liberalna demokracja ma też swój istotny wymiar ekonomiczny.

Oczywiście, współczesny globalny liberalizm ma swój wymiar ekonomiczny, umownie nazwany neoliberalizmem, i ideologiczno-kulturowy, zdefiniowany jako liberalizm lewicowy. Doszło do swoistego sojuszu ekonomicznej libertariańskiej prawicy i kulturowej libertariańskiej lewicy. W imię stworzenia idealnego globalnego konsumenta dóbr i wartości. Neoliberalny kapitalizm poszukiwał płynnych konsumentów, a libertariańska etyka emancypacji liberalnej lewicy była dla takiego konsumenta idealna. Obie wykorzeniały z tradycyjnych struktur. To, co je różniło, to sposób zarządzania globalizmem. Neoliberalizm ekonomiczny chciał wolnych rynków nieskrępowanych ingerencjami państw czy regulacjami międzynarodowym, których beneficjentami mieli być wszyscy. Liberalna lewica kulturowa chciała osiągnąć sprawiedliwość międzyludzką poprzez przeniesienie zarządzania państw narodowych na poziom globalny, z jakąś formą rządu światowego.

Coś jednak musiało pójść nie tak, skoro realizację tych idei społeczeństwa zaczęły odrzucać.

Ten globalny plan znakomicie sprawdzał się dla globalnej elity. Dla większości zwykłych ludzi nie był atrakcyjny, opłacalny. I stąd bunt populistyczny w różnych odmianach. Nie jest buntem jedynie w imię degradacji ekonomicznej klasy średniej. To również sprzeciw wobec liberalizmu czy neoliberalizmu jako bezalternatywnej ideologii, wokół której mają być zorganizowane współczesne społeczeństwa, ideologii wykorzeniającej i coraz mniej im oferującej.

Bo jeśli elity liberalno-lewicowe uznają populizm za wroga, to nie ze względu na postulaty ekonomiczne, lecz ze względu na odrzucenie przez lud projektu globalnej emancypacji: wykorzeniania z wszelakich mediacji wspólnotowych uznawanych za opresyjne. Stąd dewastacja słabych w liberalnym świecie – nie tylko ekonomiczna, ale też kulturowo-społeczna. A konsekwencją emancypacji są rozbite rodziny, dzieci bez ojców, byle jaka edukacji czy bezładna i zbrutalizowana rewolucja seksualna.

Bezalternatywność i demokracja to trudne połączenie.

Nie do końca. Bezalternatywność to założenie, że nie ma alternatywy dla wersji neoliberalnej globalizacji zdefiniowanej jako zgodna z „prawami historii". Takie podejście na Zachodzie określa się mianem „TINA", czyli „There is no alternative". Kultura polityczna odrzuciła tradycyjny wybór między lewicą a prawicą na rzecz braku wyboru. Dyskusja liberalna toczy się jedynie na osi „ludzkość – jednostka" z programem emancypowania jednostki z wszelkich ograniczających jej wybór struktur mediacyjnych państwa narodowego, religijnych, kulturowych, rodzinnych, w celu ustanowienia uniwersalnej sprawiedliwości z globalną etyką praw człowieka. Taka demokracja staje się, jak określił to francuski politolog Pierre Manent, „demokracją" postnarodową, bez demosu, likwidującą politykę, nietworzącą solidarności, lecz wyzwalającą resentymenty oraz walkę o prawa i władzę.

Na jakich ideach opiera się bezalternatywny świat?

Ten świat ma emancypować z wszelkich wspólnot, ma być globalistyczny, unieważniający granice państw narodowych, wielokulturowy, posthistoryczny i postheroiczny, ma nie kultywować wspólnotowych lojalności oraz miłości do własnej historii i kultury, spychając je w wymiar subiektywnej prywatności. Ma być postreligijny, szczególnie w Europie postchrześcijańskiej, na rzecz religijności rozumianej wyłącznie jako poszukiwanie duchowości imitującej duchowość Wschodu, wymieszanej z jej liberalno-postępowymi wariantami, np. ubóstwieniem Ziemi i przyrody kosztem człowieka. W postmodernistycznym społeczeństwie tą nową religią stał się tzw. nowy humanizm oparty na liberalnych prawach człowieka, które są wynikiem autonomicznego wyboru jednostki, z ignorowaniem praw wspólnotowych.

Kto zatem rządzi społeczeństwami?

Polityka staje się administracyjnym, technokratycznym zarządzaniem społeczeństwami przez uprzywilejowane, w domniemaniu eksperckie, instytucje formalne i nieformalne, jak dysponujące olbrzymimi pieniędzmi korporacje i organizacje pozarządowe realizujące swoje interesy najczęściej za publiczne pieniądze, często sprzeczne z interesami państw narodowych.

Następuje stopniowe przejście od klasycznego demokratycznego modelu liberalizmu ku modelowi biurokratyczno-sądowemu neutralizującemu wybory demokratyczne. To ewolucja dość dobrze już naukowo opisana. Niedemokratyczny liberalizm zdefiniował się w opozycji do nieliberalnej demokracji. Ten pierwszy przesuwa władzę od politycznych, demokratycznie kontrolowanych instytucji na poziomie narodowym do organów biurokratyczno-administracyjnych, sądów i globalnych struktur.

Porozmawiajmy zatem o roli sądów, których pozycja się wzmocniła, co widać choćby po decyzjach Trybunału w Luksemburgu wobec państw Unii Europejskiej. Ma on ogromny wpływ na kształtowanie się rzeczywistości w UE, podobnie zresztą jak sądy krajowe.

Wzrastająca rola sądów i trybunałów charakteryzuje ten nowy postdemokratyczny ustrój, nazywany już w literaturze naukowej jurystokracją. Coraz więcej decyzji w społeczeństwach jest wynikiem sporów o prawa rozstrzyganych przez sądy. To oznacza wyłączenie coraz liczniejszych dziedzin życia z decyzji czysto politycznych i włączanie ich np. do sfery praw określanych przez sędziów. Jednocześnie sędziowie stają się mniej lojalni wobec własnych porządków konstytucyjnych. Punktem odniesienia czynią sprawiedliwość globalną wyznaczającą standardy ogólne, definiowane zresztą także przez sędziów. W efekcie normy konstytucyjne, np. w UE i w jej państwach, poddawane są twórczej nadinterpretacji z jednoczesnym tworzeniem sędziowskiej solidarności europejskiej.

Jurystokracja, czyli sędziowie zaczynają wchodzić w buty polityków.

Elity ekspercko-sądowe tworzą rodzaj nowej klasy rządzącej, z mainstreamowymi partiami będącymi jej częścią, z mediami, uniwersytetami i korporacjami kształtującymi je i jednocześnie dającymi osłonę medialno-edukacyjną. Elity te uznają formalnie wynik wyborów, a następnie odmawiają dyskusji o problemach, blokując je procedurami czy orzeczeniami sądów. W ten sposób demokracja jako proces wybierania politycznie odpowiedzialnej większości z gwarancją praw mniejszości zanika. Równowaga liberalno-demokratyczna zbudowana po drugiej wojnie światowej harmonizująca interesy elit i społeczeństwa się rozsypuje.

Populizm dzisiaj to inna nazwa zdefiniowania tej osi konfliktu między niedemokratycznym liberalizmem jako bezalternatywnością a buntem demokratycznym, w którym elity liberalne zaczęły akceptować tylko wybór ludu zgodny z ich wyobrażeniem właściwego modelu politycznego. Zły wybór jest unieważniany i ponownie zarządza się głosowanie; taki był przypadek podejmowania we Francji, w Holandii i Irlandii decyzji w sprawie przyjęcia konstytucji europejskiej. Obecnie grozi to w przypadku brexitu.

Populiści przychodzą i mówią: nie ma zgody na tak zdefiniowany świat.

Tak, jednak ruchy populistyczne są zróżnicowane. Pewne cechy wspólne, jak bunt przeciwko bezalternatywnemu globalnemu modelowi neoliberalnemu i wykorzenieniu, oczywiście są, jednak uzasadnianie tego buntu jest różne. Na Zachodzie buntują się ludzie, którzy żyją już w tej rzeczywistości postpolitycznej, postreligijnej, posthistorycznej, postnarodowej. Marine Le Pen we Francji i Matteo Salvini we Włoszech podkreślają rolę państw narodowych, a społeczeństwa buntują się przeciwko wykluczeniu ekonomicznemu, degradacji klasy średniej, rozpadowi państwa opiekuńczego i oligarchicznym elitom postrzeganym jako zawierające rodzaj sojuszu z mniejszościami i imigrantami, tworząc alternatywne społeczeństwa i niszcząc powojenną umowę elit ze społeczeństwem. To bunt służący przywróceniu decyzyjności państwom narodowym wbrew globalistycznym elitom.

W krajach Europy Środkowo-Wschodniej trudno mówić o kryzysie państwa opiekuńczego, bo takiego tu nigdy nie było po rozpadzie jego siermiężnej komunistycznej wersji.

W Europie Środkowo-Wschodniej mamy do czynienia z zakwestionowaniem neoliberalnego, w konsekwencjach neokolonialnego, modelu dojścia do nowoczesności. To główna oś sporu tych krajów, szczególnie Grupy Wyszehradzkiej, z tzw. starą Unią. Kraje te, wzmacniając naprawczą rolę państwa, starają się też wesprzeć wspólnotowe, tworzące solidarność społeczną instytucje, rozwijają programy społeczne, by zneutralizować niesprawiedliwości. To też bunt przeciwko arogancji liberalnych elit starej Unii w swoistym sojuszu z elitami liberalnymi nowej Unii, w tym postkomunistycznych, głównych beneficjentów neoliberalnej transformacji.

Chyba największym buntownikiem jest jednak Donald Trump w USA.

Trump skanalizował bunt, lecz nie skierował go wyłącznie przeciw liberalno-lewicowym elitom, jak Ronald Reagan, lecz też prawicowym, dostrzegając oligarchiczny sojusz obu establishmentów kosztem Amerykanów klas niższych i klasy średniej, starając się przywrócić sterowność państwa narodowego w warunkach niekorzystnej globalizacji.

Istotnym punktem definiowania populistów była ich niechęć do imigrantów. I sprzeciwianie się lansowanej przez Brukselę polityce imigracyjnej.

Zachodnie elity żyły w przekonaniu, że liberalny model demokracji jest dostatecznie silny, by przemienić wszystkich imigrantów w Europejczyków. Teraz widać, że to błędna kalkulacja. Ruchy protestu, zdefiniowane pogardliwie jako „populistyczne", ksenofobiczne czy wręcz rasistowskie, wskazywały na zagrożenia niekontrolowanej imigracji traktowanej jako wsparcie ideologii globalnych praw człowieka. Na jej rzecz nastąpił swoisty sojusz elit liberalnych, organizacji pozarządowych i mafii przemytniczych.

Czy w USA kwestia polityki imigracyjnej też miała wpływ na dojście populistów do władzy?

Tak, jednak w USA problem imigracji jest inaczej definiowany, może poza liberalnymi uniwersyteckimi kampusami i mediami. Generalnie nie ma tam dyskusji o sensowności etosu imigracji, tylko o jej legalności bądź nielegalności. W Europie problem został zdefiniowany jako moralny obowiązek przyjęcia nie tylko tych bezpośrednio prześladowanych, ale i imigrantów traktowanych jako upośledzonych niegdysiejszym kolonializmem. A masową imigrację traktuje się jako prawo podmiotowe przybywających. Wskazywanie, że jest to moralność, która stwarza nowe problemy, nie rozwiązując żadnych starych, jest definiowane jako rasizm i ksenofobia.

Dlaczego globalizacja przestała być atrakcyjną ideą?

W 1776 r. Edmund Burke wygłosił w parlamencie brytyjskim słynną mowę o przyczynach niezadowolenia. Rzucił oskarżenie, że system polityczny został skorumpowany przez oligarchię, która używa parlamentu wyłącznie we własnym interesie. Ta obserwacja Burke'a jest nadal aktualna. Bo z jednej strony mamy ciągle formalnie demokrację, wybory odbywają się periodycznie. Z drugiej, jeżeli przyjrzymy się bliżej, to jest to struktura fasadowa, świetnie to widać na przykładzie Parlamentu Europejskiego. Od dziesięcioleci rządzi w nim jeden blok polityczny, z partiami o historycznie różnych nazwach obecnie bez znaczenia. Ma charakter de facto kartelu politycznego. Jest to sojusz niezagrożony, bo nikt się tam o nic nie spiera, zgodnie wszyscy wdrażają program federacji unijnej i liberalny program „nowego humanizmu", a protesty są marginalizowane.

Co się stało, że nagle model obowiązujący na Zachodzie od dziesięcioleci zaczyna być kwestionowany?

Wydawało się, że nie naruszy on struktury społecznej i ekonomicznej państwa opiekuńczego, powojennego solidarnościowego kompromisu społecznego, opartego na zasadach zrównoważonego rządu mieszanego: elit władzy, ludu i czynnika „królewskiego", który obecnie oznacza rządy konstytucyjnoprawne. Bogaci się bogacili, ale większość społeczeństwa też. Państwo opiekuńcze gwarantowało poczucie solidarności bogatych z biednymi na poziomie ekonomicznym, ale i szacunku dla wspólnej kultury. Ten model równowagi w pewnym momencie zaczął się załamywać, a otwarcie granic na niekontrolowaną imigrację stało się detonatorem buntu.

A jak to wyglądało w Stanach Zjednoczonych? Załamanie konsensusu liberalnego nie nastąpiło chyba z dnia na dzień, to był długi proces.

Wybór Donalda Trumpa podważył porządek powojenny. Załamały się pewniki: przekonanie, że zasobność i bezpieczeństwo przedstawicieli klas niższych i średniej oraz ich dzieci będą rosły z poszanowaniem klasycznego amerykańskiego etosu równych szans, mit hegemonii Ameryki i wolnego rynku globalnego działającego na korzyść wszystkich grup społecznych.

Fiasko poniosła nowa etyka solidarności tworzonej na bazie liberalizmu, wielokulturowości, różnorodności i politycznej poprawności zakazującej wszelkiego wartościowania, mającej zastąpić etykę białych anglosaskich protestantów, kod kulturowy Ameryki od XVIII w. Motorem tej nowej etyki było wyzwolenie z wszelkiej dyskryminacji i opresji. Lecz etyki solidarności nie udało się zbudować na rozpadzie więzi międzyklasowych, międzyrasowych i między płciami, zjawisku widocznym też w Europie Zachodniej, lecz jeszcze nie Środkowo-Wschodniej.

I właśnie to zrozumiał Trump.

Tak. Elity liberalne i prawicowe przespały ten moment. Logika globalizacji faworyzowała amerykańskie elity globalne kosztem dużych warstw społecznych, stąd atrakcyjność wyborczego hasła Trumpa „America First" (Przede wszystkim Ameryka). „Przestańmy się czuć zbawcami świata, zacznijmy zajmować się własnymi problemami" – powiedział wyborcom Trump. Rozbił język politycznej poprawności i, mając wyczucie rynku medialnego, wygrał.

Plus Minus: „Populizm osiągnął swój szczyt", „populiści przejmują władzę". W tak alarmistycznym tonie określano dojście do władzy Donalda Trumpa i ugrupowań prawicowych w Europie. Pełna oskarżeń o populizm była też ostatnia kampania wyborcza w Polsce. Trzeba bać się populistów?

Populizm ciągle poszukuje swojej definicji. Dla wielu ma znaczenie negatywne jako niebezpieczna demagogia. Zagrożenie dla liberalnej demokracji. Etykietka populisty ma deprecjonować politycznie, moralnie, wykluczać z debaty politycznej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich