Mistrzostwa świata w rugby. Wyjątkowo udany projekt

Mistrzostwa świata w rugby zaczęły się od meczów na antypodach w 1987 r. Dziś nadal towarzyszy im XIX-wieczny mit założycielski dyscypliny oraz przekonanie, że to jedno z najbardziej udanych i dochodowych wydarzeń współczesnego sportu.

Publikacja: 27.10.2023 17:00

Nie brakuje głosów, że rugby jest brutalnym sportem dla dżentelmenów, a bogata historia dodaje dyscy

Nie brakuje głosów, że rugby jest brutalnym sportem dla dżentelmenów, a bogata historia dodaje dyscyplinie szlachetności

Foto: AFP

Wielu wierzy, że rugby narodziło się jesienią 1823 roku, kiedy niejaki William Webb Ellis – jak piszą historycy – „z lekkim lekceważeniem zasad futbolu po raz pierwszy wziął piłkę w dłonie i pobiegł z nią, tworząc w ten sposób charakterystyczną cechę gry w rugby”.

Można więc napisać, że w tym roku obchodzimy 200-lecie tego wyczynu i chociaż niektórzy badacze uznają historię za apokryf, obecność pomnika Webba Ellisa przed elitarną szkołą prywatną z internatem w miejscowości Rugby we wschodniej części hrabstwa Warwickshire wydaje się sugerować, że większość ludzi – zwłaszcza gracze oraz kibice – z radością przyjmuje powszechnie znaną relację za prawdę.

O głównym bohaterze opowieści wiadomo co nieco. Urodził się w Salford w hrabstwie Lancashire w 1806 roku jako najmłodszy z trzech synów Jamesa Ellisa, korneta 7. Pułku Dragonów. Najstarszy, James junior, zmarł w wieku trzech lat. Drugi syn, Thomas, został chirurgiem w pobliskim Dunchurch. Wielka Brytania była w tym czasie zaangażowana w walkę w Hiszpanii i Portugalii przeciwko rewolucyjnej Francji. Ponieważ ojciec Williama zginął podczas ataku kawalerii przeciwko Francuzom w pobliżu Albuera w Hiszpanii w 1812 roku, wdowa otrzymała emeryturę wojskową i przeniosła się do Rugby, aby William i Thomas mogli bezpłatnie uczyć się w Rugby School – zgodnie z regułami edukacyjnymi dającymi takie prawo młodzieży mieszkającej w promieniu 16 mil od wieży zegarowej miasteczka.

Wiadomo też, że William uczęszczał do rzeczonej szkoły w Town House od 1816 do 1825 roku. Po zakończeniu edukacji liczący 20 lat młodzieniec udał się na studia do Brasenose College w Oksfordzie. Po ukończeniu uniwersytetu został duchownym Kościoła anglikańskiego. Zaczął posługę jako kapelan w kaplicy św. Jerzego przy Albemarle Street w Londynie, następnie był rektorem kościoła St. Clemens Danes na Strandzie. Od 1855 roku pracował w miejscowości Magdalen Laver w Essex. Nigdy się nie ożenił.

Czytaj więcej

Przypadek Simony Halep pokazuje, że w walce z dopingiem nie zawsze wygrywa prawda

Pokusa rzucania

Czy incydent ze szkolnego boiska w środkowej Anglii z drugiej połowy 1823 roku naprawdę zmienił sport? Nieprzesadnie trzeba w to wierzyć. Przed latami 60. i 70. XIX wieku różnice między piłką nożną a rugby nie były zbyt wyraźne, a właściwie wcale ich nie było, bo gry ludowe polegające na kopaniu albo rzucaniu obleczonych w skórę pęcherzy były obecne w wielorakich formach od setek lat w wielu miejscach Wysp Brytyjskich – i nie tylko tam – więc inspiracje można było czerpać wedle woli, nawet z obyczajów sportowych wikingów lub Eskimosów. Prawdopodobnie odkąd człowiek nauczył się chodzić na dwóch nogach, to odczuwał przyjemną pokusę kopania, rzucania i łapania przedmiotów.

Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zaczęto ustalać w kilku miejscach Wielkiej Brytanii bardziej precyzyjne reguły gry, dając powód do tworzenia lokalnych związków sportowych. Z nich wyodrębnił się związek futbolowy (bliski piłce nożnej w dzisiejszym pojmowaniu) i, parę lat później, związek „piłki nożnej rugby”, jak chcieli definiować się ci, którym bardziej podobało się bieganie z piłką w ręku – wtedy dozwolone, choć raczej źle widziane.

To prawdopodobnie angielscy ojcowie założyciele (Old Rugbeians powołali swój związek w 1871 roku) chcieli wykazać, że ich gra ma długą tradycję i nie jest prymitywna, więc wszczęli dochodzenie historyczne. Znaleźli list z 1876 roku napisany przez byłego ucznia Rugby School Matthew Bloxhama – to jedyne źródło całej historii – który odnotowuje zdarzenie, jakie miało miejsce 53 lata wcześniej, z udziałem Webba Ellisa. Pan Bloxam był uczniem szkoły w tym samym czasie co młody Webb Ellis, ale opuścił ją kilka lat przed nim i nie widział zdarzenia z 1823 roku. Jego relacja opiera się na słowach innego świadka, którym prawdopodobnie był jego brat.

Nie ma co się upierać, bo skoro rugby potrzebowało takiego mitu, to go ma, a to w sumie dobra opowieść. We wrześniu 1997 roku przed Rugby School odsłonięto pomnik z brązu (odlany techniką wosku traconego) autorstwa Grahama Ibbesona. Przedstawia wzorowaną na synu rzeźbiarza postać chłopca w koszuli i długich spodniach, biegnącego z owalną piłką pod pachą. Na pomniku widnieje napis: „Miejscowy chłopiec, który zainspirował grę w rugby w Rugby School w 1823 roku”. Pomnik kosztował 40 tys. funtów, stoi na skrzyżowaniu Lawrence Sheriff Street i Dunchurch Road – obok szkoły, naprzeciwko miejsca, które nazywa się muzeum Webba Ellisa.

Misjonarze gry

Nawet jeśli wynalezienie rugby polegało w istocie na czym innym, czyli wydarzeniach, które doprowadziły po prostu do kodyfikacji reguł gry, to ciąg dalszy – podobnie jak w przypadku wielu innych sportów wywodzących się z wiktoriańskiej Anglii – był przewidywalny. Rywalizacja oraz wynikająca z niej potrzeba wprowadzenia zasad i praw w duchu fair play pozwoliły rugby rozwijać się na skalę globalną, zwłaszcza tam, gdzie dotarli dzielni i pełni chęci do rozrywek sportowych żołnierze Imperium Brytyjskiego, którzy byli wręcz misjonarzami gry.

Ten rozwój, rozpoczęty od założenia do 1880 roku związków rugby także w Szkocji, Irlandii i Walii, nie przebiegał harmonijnie, bo przeszkadzały wojny światowe oraz temperament działaczy z różnych stron świata, którzy chcieli widzieć rugby we własnym wydaniu – stąd wykluły się przeróżne odmiany w postaci futbolu amerykańskiego czy australijskiego. Schizma nastąpiła szybko także w ojczyźnie dyscypliny, a doszło do niej na tle różnic poglądów w kwestii amatorstwa i dopuszczalnych form rywalizacji – stąd wziął się podział na „rugby union” i „rugby league”. Istota sprawy, czyli popularność dyscypliny (w jakiejkolwiek formie), jednak nie malała, a wręcz przeciwnie – imperium straciło znaczenie, ale postimperialne mecze rozgrywane jajowatą piłką w dawnych koloniach brytyjskich – nie.

Do zorganizowania mistrzostw świata w rugby, nazywanych wedle tradycji Pucharem Świata, trzeba było jeszcze wielu lat oraz tysięcy słów, bo w wielu krajach, gdzie ceniono grę, ukształtowały się prężne rozgrywki ligowe, których zakłócanie nie wszystkim się podobało, a najmocniejsze reprezentacje toczyły już ze sobą mecze towarzyskie lub organizowały zamknięte turnieje o satysfakcjonującym prestiżu i ze znaczną publicznością. Takie wydarzenie groziło ponadto złamaniem świętych reguł amatorstwa, słowem – propozycje regularnych turniejów Pucharu Świata, nawet jeśli krążyły już w latach 50. XX wieku, były odrzucane.

Międzynarodowa Rada Piłki Nożnej Rugby (IRFB) jeszcze w 1958 r. zalecała politykę „powolności” w odniesieniu do „zagranicznych meczów”, obawiając się niekorzystnego wpływu takich wydarzeń na przyszłość dyscypliny. W ówczesnej Radzie rządziła przeszłość. Utworzona w końcu XIX wieku przez związki rugby Anglii, Szkocji, Irlandii i Walii organizacja dodała kraje półkuli południowej: Nową Zelandię, Australię oraz Republikę Południowej Afryki w 1949 roku, Francję przyjęła dopiero w 1978 roku i miała władzę – choć bez dochodów, wydatków oraz sekretariatu.

Wezwania do organizacji mistrzostw świata jednak nie znikały, bo w latach 60. zgłaszali je Australijczycy, a dekadę później – Francuzi. Wreszcie w 1983 roku IRFB złagodziła stanowisko i zgodziła się przeprowadzić studium wykonalności Pucharu Świata. Dwa lata później pojawiło się zielone światło (choć do dziś tajemnicą pozostaje, jak udało się wygrać głosowanie) i można było zacząć rozgrywać co cztery lata – w szlachetnych olimpijskich odstępach – mistrzostwa globu.

Czytaj więcej

Tenisowe matki wracają na kort. Ciąża to nie kontuzja

Zmierzch spotkań dżentelmenów

Początek dał w 1987 roku Puchar Świata współorganizowany przez Nową Zelandię i Australię. Ku zaskoczeniu niektórych, kameralna impreza z udziałem 16 krajów bardzo się udała, a w finale w Auckland Nowa Zelandia pokonała Francję 29:9 i odebrała za ten sukces, rzecz oczywista, „Trofeum Williama Webba Ellisa”. Całkowita frekwencja wyniosła ponad 600 tys. widzów (średnio 14 tys. na spotkanie). Pierwszy Puchar Świata w rugby dał też ponad 1 mln dolarów australijskich dochodu i pokazał światu, że można wspaniale bawić się oglądaniem rugby w wykonaniu drużyn Kanady, Tonga lub Fidżi, a nie tylko wielkiej ósemki.

Pierwsza edycja imprezy pokazała ponadto, że obrona amatorstwa w rugby się nie uda, a rola władz światowych tego sportu (po IRFB było IRB, dziś to zaś World Rugby) musi się zmienić i nie będzie już polegać na miłych spotkaniach w dżentelmeńskim klubie raz do roku w celu omówienia paru spraw bieżących.

To, że mistrzostwa świata zaczęły promować dyscyplinę, nie było wyłącznie kwestią dostarczania sportowych emocji, choć te na pewno dały ku temu podstawę. W każdym z kolejnych Pucharów Świata można bowiem odnaleźć zarówno fascynujące historie zwycięstw maluczkich oraz porażek gigantów, jak i opowieści wokół, które znakomicie dopełniały narrację.

W 1991 roku stworzyli taką rugbyści Samoa Zachodniego, pokonując na stadionie w Cardiff Walię. Wyspiarska drużyna debiutantów („biedni kuzyni Nowozelandczyków” – jak o sobie mówili) miała pewne atuty, ale nikt nie przypuszczał, że wygra 16:13 z twardymi Walijczykami i będzie pierwszą ekipą nierozstawioną, która zwycięży rozstawionych, co w rugby, czyli sporcie mocno przywiązanym do hierarchii, było niemałym szokiem. Wtedy właśnie ktoś szyderczo powiedział o pokonanych: „Dzięki niebiosom, że nie grali z całym Samoa”. Samoańczycy odpadli w ćwierćfinale ze Szkocją, wielu rodaków ich meczów nie oglądało (z banalnego powodu – braku telewizji), ale i tak szatnię zalała fala papierowych podziękowań przesyłanych wedle ówczesnego stanu techniki – faksem.

Cztery lata później nie pierwszy i nie ostatni raz wielki sport połączył się nierozerwalnie z polityką, bo Puchar Świata odbył się Republice Południowej Afryki. Stadiony w RPA długo nie były scenami międzynarodowych meczów rugby z powodu apartheidu. Tamten turniej spełnił więc rolę, która była ważniejsza od przyłożeń i kopnięć – zjednoczył kraj za pośrednictwem ważnej imprezy sportowej. Wiele wydarzeń z tamtego czasu przeszło do historii, ale najważniejszym symbolem Pucharu Świata w 1995 roku pozostaje zdjęcie prezydenta Nelsona Mandeli, który w koszulce Springboksów (męskiej reprezentacji RPA w rugby) wręczał puchar za zwycięstwo kapitanowi swej drużyny Francoisowi Pienaarowi. W finale „piętnastka” RPA pokonała Nową Zelandię 15:12, po dogrywce, w której gospodarzom nie dał rady nawet słynny człowiek-góra Jonah Lomu.

Lomu również został bohaterem tamtych mistrzostw, bo kogoś takiego w rugby jeszcze nie widziano. 21-letni gigant biegał jak sarna i był nie do zatrzymania dla potężnych obrońców większości drużyn. To, co wyprawiał w półfinale przeciwko Anglii, gdy zdobył cztery przyłożenia, niemal rozdeptując po drodze rywali, trudno było zapomnieć. Mówiono, że jest połączeniem buldożera z rakietą – nie bez racji.

Cztery lata później bohaterem RPA został kopacz Jannie De Beer, którego trafienia ponownie wyrzuciły z turnieju Anglię (44:21) – tym razem w ćwierćfinale. Rola bezbłędnych kopaczy została zauważona również w innych okolicznościach, ale wtedy rzeczywiście doceniono ich wyjątkowość. W tym samym roku Francja pokonała All Blacks, co samo w sobie już było dużą niespodzianką, ale liczył się także styl. Nowa Zelandia prowadziła 24:10, finał miała na wyciągnięcie ręki, lecz Francuzi zdobyli wówczas 33 punkty bez odpowiedzi. Ten oszałamiający powrót pozostaje jednym z najpiękniejszych w kronikach PŚ. Końcowy wynik 43:31. Jako że historia lubi się powtarzać, to w 2007 roku Francuzi zrobili to jeszcze raz, przegrywali 3:13, by wygrać z All Blacks 20:18.

Z 2003 roku warte zapamiętania stało się znów piękne zdjęcie – gdy drużyny Samoa i Republiki Południowej Afryki pomodliły się razem po meczu grupowym we wspólnym kręgu, prosząc publiczność o krótką chwilę szacunku i refleksji. Dla Anglii najważniejszym wspomnieniem był jednak wygrywający drop-goal, czyli kopnięcie Jonny’ego Wilkinsona w finale z Australią (20:17). Takie uderzenia przechodzą do historii także dlatego, że czasu było mało, więc Wilkinson uderzył piłkę słabszą nogą. Tej nodze Anglicy zawdzięczają pierwszy – i na razie ostatni – tytuł mistrzów świata.

Kopacz Nowej Zelandii Stephen „Beaver” Donald okazał się najważniejszym graczem finału w 2011 roku. Nie był zawodnikiem pierwszego wyboru, ale kontuzje innych spowodowały, że wstał z ławki w 34. minucie finału z Francją, wszedł na boisko i w 46. minucie wykonał prawidłowo rzut karny zwiększający prowadzenie All Blacks do stanu 8:0. Francuzi zerwali się, zdołali wywalczyć przyłożenie z podwyższeniem, czyli niemal doszli rywali, ale wynik 8:7 utrzymał się do końca meczu. W ten sposób rezerwowy stał się bohaterem narodowym, a jego rodzimy klub w miejscowości Waiuku zmienił nazwę stadionu na Beaver Park.

Japonia pokochała rugby

Następne mistrzostwa świata – te w 2015 roku – przyniosły kolejną sensację. Reprezentacja Japonii, czyli kraju, w którym rugby miało pewną siłę, ale na pewno nie taką, jak w RPA, pokonała Springboksów. Każdy lubi historie o sportowych kopciuszkach, ale ta była jednym z największych wstrząsów w sporcie – także we władzach federacji.

Japończycy zostali gospodarzami kolejnego Pucharu Świata i w nim też dowiedli, że są drużyną, która potrafi zagrozić tradycyjnym mocarzom. Gdy znaleźli się w grupie eliminacyjnej z Irlandią oraz Szkocją, wydawało się, że nie można oczekiwać, by awansowali go fazy pucharowej. A oni nie tylko awansowali, ale pokonali obie wielkie drużyny europejskie i zwłaszcza zwycięstwo nad Szkocją było fetowane, bo mecz był zagrożony z powodu tajfunu Hagibis nękającego wówczas Japonię. Ta wygrana, która w szczególny sposób zjednoczyła kraj, została oczywiście dedykowana ofiarom klęski spowodowanej przez nawałnicę.

Cała Japonia w 2019 roku pokochała rugby, ale wciąż na szczycie dominowali giganci. Po półfinałach uważano, że drugi raz Puchar Williama Webba Ellisa wróci do ojczyzny patrona trofeum, zwłaszcza gdy Anglicy rozbili Nową Zelandię 19:7. Pojechał on jednak ponownie do Republiki Południowej Afryki.

Znów oglądano sceny niezwykłe, a zwłaszcza tę, gdy trofeum odebrał Siya Kolisi, pierwszy czarnoskóry kapitan reprezentacji RPA. – Mamy tak wiele problemów w naszym kraju, ale taki zespół jak ten, z różnych środowisk, różnych ras, zjednoczył się w jednym celu. Kochamy cię, RPA, i możemy osiągnąć wszystko, jeśli będziemy pracować w jedności – mówił kapitan i przynajmniej przez chwilę ten trudny temat stał się ważny dla każdej strony politycznej w jego ojczyźnie.

Dobiegające właśnie końca mistrzostwa we Francji zapewne także umocnią legendę dyscypliny, skoro już mecze grupowe oglądały tłumy – tysiące na trybunach i miliony przed ekranami telewizorów i komputerów. World Rugby mogło z dumą ogłosić, że w 40 spotkaniach fazy grupowej wzięło udział 1,84 mln widzów, co oznacza wzrost o 8 proc. w porównaniu z 2019 rokiem, że 1,16 mln osób odwiedziło strefy kibica w miastach całej Francji, że spotkania tej fazy obejrzało łącznie 164,5 mln telewidzów (np. mecz Nowa Zelandia – Włochy w Lyonie widziało 5,3 mln, o 30 proc. więcej niż ostatni finał piłkarskiej Ligi Mistrzów Manchester City – Inter Mediolan).

Przyszłość dyscypliny wydaje się dobra, choć parę problemów nadal zostaje do rozwiązania, a zwłaszcza ten, jak sprawić, by więcej mniejszych krajów dorównało sile tradycyjnych potęg, oraz żeby zniknęły barykady dostępu do wielkiej gry, bo dziś to szansa dla wybranych raz na cztery lata. Zamknięty Turniej Sześciu Narodów lub Mistrzostwa Narodów dla 12 drużyn to dużo za mało na potrzeby tych nieco słabszych. Trwające mistrzostwa we Francji też wydają się nieco za długie – zaczęły się 8 września, a triumfatorów poznamy 28 października, trwa faza pucharowa.

Czytaj więcej

Adrian Meronk: Jestem we właściwym miejscu

Prawdziwie przywiązani do opowieści o dzielnym angielskim młodzieńcu, który pobiegł dawno temu z piłką pod pachą w kierunku bramki rywali, chyba jednak nie muszą się przejmować, że atrakcyjność ich rozrywki zmaleje. Nie muszą się też martwić o trwałość legendy o Webbie Ellisie. Tak się składa, że sam wielebny w latach 60. XIX wieku zaczął chorować na płuca i w celu poprawy zdrowia udał się – wzorem wielu innych zamożnych osób z Wysp – na dłuższy pobyt na południe Europy. Zamieszkał w Mentonie, ostatnim mieście na Lazurowym Wybrzeżu w południowo-wschodniej Francji, tuż przed granicą włoską.

Zmarł tam w 1872 roku, 49 lat po swym prawdziwym czy nie, ale powszechnie utrwalonym w przekazach chłopięcym wyczynie. Spoczywa zatem na Riwierze Francuskiej, w cieniu cyprysów, za ciężką bramą pięknego cmentarza Vieux-Château na wzgórzach nad Mentoną. Widok stamtąd jest wspaniały: na wprost błękitne wody Morza Śródziemnego, na wschodzie włoskie miasteczko Ventimiglia, na zachodzie księstwo Monako. Wielu miłośników rugby zwłaszcza teraz, gdy mistrzostwa trafiły do Francji, pojechało na jego grób złożyć kwiaty albo powiesić na ogrodzeniu klubowy krawat, wierząc, że oddaje hołd wynalazcy ich ukochanej dyscypliny.

Wielu wierzy, że rugby narodziło się jesienią 1823 roku, kiedy niejaki William Webb Ellis – jak piszą historycy – „z lekkim lekceważeniem zasad futbolu po raz pierwszy wziął piłkę w dłonie i pobiegł z nią, tworząc w ten sposób charakterystyczną cechę gry w rugby”.

Można więc napisać, że w tym roku obchodzimy 200-lecie tego wyczynu i chociaż niektórzy badacze uznają historię za apokryf, obecność pomnika Webba Ellisa przed elitarną szkołą prywatną z internatem w miejscowości Rugby we wschodniej części hrabstwa Warwickshire wydaje się sugerować, że większość ludzi – zwłaszcza gracze oraz kibice – z radością przyjmuje powszechnie znaną relację za prawdę.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi