„Znachor” poprawiony politycznie

Jerzy Hoffman próbował odkłamać stereotypowy obraz wschodnich terenów Rzeczypospolitej z powieści Dołęgi-Mostowicza i filmowe Radoliszki zasiedlił żydowskimi kupcami. W 1981 r. więcej zrobić chyba nie mógł. Czy nowa ekranizacja prawdziwie odmalowuje kresowy tygiel?

Aktualizacja: 29.09.2023 09:47 Publikacja: 22.09.2023 10:00

„Znachor” poprawiony politycznie

Foto: mat.pras.

To profesor Wilczur!”, oznajmia Fronczewski, obsadzony w roli Dobranieckiego, a nam od 41 lat płyną łzy, którykolwiek raz oglądamy tę scenę. Według Wojciecha Fiedorczuka, cenionego komika rodem z Bielska Podlaskiego, w tych słowach odzwierciedla się chwila, gdy człowiek „odkrywa w samym sobie jakąś prawdę”. „Znachor” będzie więc z jednej strony „paralelą dojrzewania”, z drugiej – głosem na rzecz przypadkowości naszego życia. Choć to dalece nie wszystkie treści, jakie udało się Hoffmanowi upakować w jednym filmie.

A jak zostanie odebrana najnowsza ekranizacja? Premierę „Znachora” w wydaniu netflixowym przewidziano na 27 września, ale z tekstów prasowych wiemy już, że główny bohater uwikłany jest w romans. W książce Dołęgi-Mostowicza i we wcześniejszych ekranizacjach wątek ten jest nieobecny. Pewnie dlatego angielski tytuł nowego filmu to „Forgotten love” (Zapomniana miłość).

Czytaj więcej

Tajemnica przenoszonych mostów

Bińczyckiego nie przeskoczą?

Zajrzyjmy też do artykułów w wersjach elektronicznych, bo tam są wiele mówiące komentarze. Jak zwykle bardziej prześmiewcze niż merytoryczne, ale przy okazji zdradzają emocjonalną prawdę: zżyliśmy się z wyobrażeniem o „Znachorze” stworzonym w 1981 r. przez Hoffmana i jego fantastycznych aktorów. Główna rola – wybitny Jerzy Bińczycki, córka znachora, a zarazem Marysia zza kontuaru – Anna Dymna, młynarz Prokop – najbardziej charakterystyczny polski bas-baryton Bernard Ładysz, młody amant z wyższych sfer Leszek Czyński – Tomasz Stockinger, a także Barciś, Dykiel, wspomniany Fronczewski, Trela oraz grono świetnych naturszczyków.

Nie dziwi więc specjalnie, że ktoś pisze w komentarzu, nie obejrzawszy jeszcze filmu: „No i już widać, że wersji z 1981 nawet do pięt nie sięgnie”. Inny a priori stwierdza „Bińczyckiego nie przeskoczą”, sugerując, że Leszek Lichota, który teraz wcielił się w znachora, nie stworzy postaci tak plastycznej, a przy tym równie ujmującej, jak przed laty Jerzy Bińczycki.

Z tym wiążą się i uwagi dotyczące samego Netflixa. Od dobrych kilku lat seriale i filmy, proponowane przez ten serwis, charakteryzują się wyśmiewaną, zwłaszcza przez konserwatystów, poprawnością polityczną. I pod artykułami aż huczy. „Najbardziej wpieniające i bezsensowne u Netflixa jest to doklejanie na siłę nowych wątków i postaci. Z Wiedźmina przez to zrobili niestrawny cyrk”, twierdzi czytelnik, który sili się jeszcze na obiektywizm. Ale najczęściej same kpiny-drwiny: czy znachor „będzie niebinarnym Afroamerykaninem? ;)”, czy pojawi się „wątek LGBT”, a może zagra „czarna królowa brytyjska”? Cytowalibyśmy dalej, choć i tego wystarczy, aby paradoksalnie dostrzec w tym wszystkim nadzieję na coś więcej niż historię profesora, który traci pamięć i na prowincji w przedwojennych realiach odkrywa swoje umiejętności medyczne. Jakiś głos szepcze, „a nuż tej jesieni otrzymamy dzieło”. Najszybciej posłyszą to wołanie mieszkańcy Bielska Podlaskiego. Dlaczego? Już tłumaczymy.

Radoliszki to Szypliszki?

Radoliszki – to centrum znachorowego świata. I choć profesor medycyny Rafał Wilczur działał w Warszawie, to Antoni Kosiba, włóczęga, jakim stał się po amnezji, znalazł dom w młynie, w połowie drogi między fikcyjnymi Radoliszkami a Nieskupą.

W książce niewiele więcej dowiemy się o tamtejszej topografii. Młyn chłopa Prokopa był kiedyś własnością „ojców bazylianów z klasztoru w Wickunach”. Nie ma takiego punktu na mapie, ale wzmianka o grekokatolickich zakonnikach może odsyłać do Wilna, bo od wieków mieli tam klasztor. Samo Wilno również pojawia się w „Znachorze” jako domyślna metropolia, gdzie w wyjątkowych sytuacjach jedzie się do szpitala albo z tamtejszymi kupcami ubija duże interesy.

Bliskość historycznego Wielkiego Księstwa Litewskiego jest i inaczej zasugerowana. Pięć kilometrów od domu Prokopa kolejny młyn znajduje się w „litewskiej wiosce Bierwinta”. Jej też nie znajdziemy w świecie pozaliterackim, ale tu warto spojrzeć na mozaikę narodowościową ułożoną przez Dołęgę-Mostowicza. O jej złudnym realizmie przyjdzie nam powiedzieć na koniec, na razie skonstatujmy, że oprócz białoruskich i litewskich chłopów są tam „Moskale staroobrzędowcy” oraz Żydzi. Może więc Szypliszki, Trakiszki czy Burbiszki na Suwalszczyźnie odpowiadałyby powieściowemu miejscu akcji. W okolicy są i staroobrzędowcy, którzy przed wiekami znaleźli schronienie przed carem, i Litwini, i klasztor, co prawda pokamedulski, w Wigrach. No i nazwy brzmią podobnie.

Z drugiej strony nie ma za wielu Białorusinów czy też prawosławnych, a ci w powieści są więcej niż tłem. Może więc należałoby ulokować Radoliszki bardziej na wschód, na styku międzywojennych województw nowogrodzkiego i wileńskiego. W literackiej kontynuacji „Znachora”, „Doktorze Wilczurze”, znajdziemy dodatkowe wskazówki:

„Jest na kresach takie małe miasteczko. Nazywa się Radoliszki. Kilka uliczek, kościółek, drewniana cerkiewka i coś tysiąc czy dwa tysiące mieszkańców. Przez Radoliszki idzie trakt szeroki, wysadzany starymi brzozami”.

W wykreowanym świecie był też dworzec, a pociągi kursowały nie tylko do Wilna i Warszawy, ale i do Lwowa. Więc strzelalibyśmy, że Radoliszki należałoby umiejscowić na trasie drogowej i kolejowej Wilno–Lida. A dokładniej, ze względu na obecność wspólnot staroobrzędowców, między znajdującymi się dziś przy granicy z Białorusią litewskimi Jaszunami i Solecznikami. W obu są też pałace, które mogłyby stać się inspiracją dla powieściowej siedziby hrabiostwa Czyńskich.

Jajecznica dla aktorów

Dla osób odpowiadających za trzy kolejne ekranizacje „Znachora” ważniejsza od topografii Radoliszek okazała się jednak pragmatyka. Pierwszy film z 1937 r. nakręcono w plenerach ziemi łęczyńskiej i na północnych krańcach Mazowsza, gdzie w pałacu w Sikorzu bywał sam Dołęga-Mostowicz i tam znalazł miłość życia. Dodajmy, że tę udaną i popularną ekranizację wyreżyserował niezwykle twórczy Michał Waszyński, scenariusz przysposobił Anatol Stern, muzykę napisał Henryk Wars.

Drugą, Hoffmanowską wersję, kręcono w kilku lokalizacjach, m.in. w Domu Pracy Twórczej w Radziejowicach nieopodal Żyrardowa; przez tamtejszy park płynie rzeka o bajecznej nazwie Pisia-Gągolina. Żona Bińczyckiego, Elżbieta, która towarzyszyła wtedy mężowi, wspomina, że atmosfera była wyjątkowa, rodzinna, a sam Hoffman wielokrotnie przygotowywał jajecznicę dla aktorów, aby mieć pewność, że nie będą głodni; zaczynał się czas pustych półek i mięso podawano dwa razy w tygodniu.

Widzom „Znachora” najbardziej jednak zapadły w pamięć plenery ryneczku w Bielsku Podlaskim. Po latach filmowiec z tego miasta Marek Włodzimirow pytał Hoffmana, dlaczego wybrał taką właśnie lokalizację. „Produkcyjno-logistycznie miejsce było po prostu optymalne”, miał odpowiedzieć reżyser, ale może byłby i inny powód. Autor zdjęć do tamtej ekranizacji, nieżyjący już Jerzy Gościk, pochodził z Bielewicz koło Gródka, znał walory filmowe Podlasia i to on mógł wskazać Bielsk Podlaski, do którego z jego rodzinnej wsi jest 60 km.

Dla porządku dopowiedzmy, że najnowszą ekranizację, w reżyserii Michała Gazdy, kręcono m.in. w Muzeum Wsi Lubelskiej. Wbrew nazwie nie są to przestrzenie wyłącznie rustykalne i niedawno odtworzono tam uliczkę dawnego miasteczka. Bez wątpienia zrobiono to pieczołowicie i ze znawstwem, ale można powątpiewać, czy są tam ślady etnosów białoruskiego i zwłaszcza litewskiego, bo co robiłyby one na Lubelszczyźnie. W żadnym wypadku nie dyskredytuje to filmu. Przedwojenną ekranizację kręcono w plenerach w ogóle niezwiązanych z Kresami, a wyszło niewątpliwie intrygująco.

Czytaj więcej

Kłajpeda. Jak Niemcy odnaleźli swoje miejsce w ZSRR i na Litwie

Hoffman pociąga za spust

Wybór Hoffmana okazał się więcej niż trafiony i dla bielszczan film stał się czymś w rodzaju doświadczenia pokoleniowego. Można by powiedzieć, „Znachor” to spust wspomnień.

Ale bynajmniej nie wszystko odnosi się do lat 80. W bielskim muzeum, z siedzibą w dawnym ratuszu, skojarzenia ze „Znachorem” traktuje się szeroko i np. w 2021 r. zorganizowano wystawę „Przyszedł znachor do apteki…” prezentującą placówki farmaceutyczne z początku XX w. A już całkiem niedawno muzeum podało, że pozyskano środki na renowacje pobliskiego domu, zwanego od mieszkającej tam niegdyś tlenionej blondyny Domem Cytrynki. Kobieta ta zaintrygowała filmowców i jako statystka, jedząca jabłko, została uwieczniona w filmie. Jej budynek, który uda się najprawdopodobniej uratować – jak czytamy na stronie muzeum – „wraz z sąsiadującym sklepem »Znachor« [również] pojawił się w filmie Jerzego Hoffmana”. A więc nomenklatura związana z obrazem sprzed czterech dekad przeniknęła i do instytucjonalnych komunikatów.

Zaznaczmy, że sam „sklep »Znachor«” to jeden z kilku ocalałych z wyburzeń bielskich domów mieszczańskich i to w nim Hoffman ulokował „Galanterię, pasmanterię”, a za kontuar wysłał Annę Dymną alias Marysię Wilczurównę. Zachodził tam hrabia Leszek flirtować, bywał Antoni Kosiba po jedwabne nici do ran pooperacyjnych.

Dziś jest tam obuwniczy z sentymentalną nutką. W środku nad regałami wiszą oprawione kadry z filmu, a przed wejściem na szerokiej desce, służącej kiedyś za burtę w przyczepie do zwożenia kukurydzy, wypisano „Znachor”.

Zdjęcia w Bielsku trwały nieco ponad miesiąc i tamtej jesieni na placu wokół ratusza powstały jatki i zbudowano knajpę, gdzie kelnerował Zenek alias Piotr Grabowski. Statyści, rekrutowani spośród mieszkańców, pili piwo i grali w szachy, o czym usłyszymy i dziś od niejednego z bielszczan. Lokalnego taksówkarza obsadzono zaś w roli woźnicy, a do bryczki zaprzężono bielskiego konia. Tuż obok ratusza jest uliczka Sienkiewicza i trudno sobie wyobrazić przechodnia, który nie wskazałby, jak od tej strony nadjeżdżał Leszek Czyński na motorze, skręcał w lewo, wymijając dziury i rozbiegane gęsi.

Filmowcy nocowali 15 km za Bielskiem w zajeździe Zagłoba nad Narwią; dla Hoffmana, który zekranizował Sienkiewiczowską Trylogię, nazwa ta musiała brzmieć szczególnie swojsko. Mieszkańcy pobliskiej wsi Ploski podglądali aktorów zza drzew i pamiętają, że w chwilach wolnych od zdjęć spacerowali po lesie, zbierali grzyby, a grasujące w zajeździe myszy podgryzały im ponoć te zbiory.

Ciąg dalszy we wnykach

Krzysztof Prorok, historyk z bielskiego liceum, nie wątpi, że kluczowy był sposób, w jaki Hoffman wykonał swoją pracę. Nasz rozmówca w 1981 r. był nastolatkiem i mieszkał przy Sienkiewicza właśnie. Na odcinku, gdzie uliczka łączy się z rynkiem, w parterowych domkach zakłady miało dwóch fryzjerów, krawiec i kuśnierz i tam reżyser umiejscowił żydowskie kramy będące tłem dla przejeżdżającego na motocyklu Stockingera.

Do odgrywania epizodycznych ról zatrudniono ucharakteryzowanych statystów. – Mój znajomy został takim przedwojennym sklepikarzem, a później zaczął zbierać judaika i ostatecznie utożsamił się z kulturą żydowską – mówi Prorok.

Doroteusz Fionik, historyk i działacz na rzecz społeczności białoruskiej, jako 14-latek ze zdziwieniem patrzył na kopułę cerkwi, która na potrzeby filmu pojawiła się nad północną ścianą rynku. – Hoffmanowi zależało, by w kadrach zaistniały akcenty oddające charakter miasteczka na pograniczu Białorusi i Litwy – wspomina. Odtwarzanie atrybutów dawnego świata dawało do myślenia i bielska premiera „Znachora” w 1982 r. stała się dla Fionika „jednym z kilku impulsów do świadomego odkrywania tożsamości i powrotu do języka przodków”. I dziś może on poszczycić się stworzonym przez siebie na obrzeżach miasta Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach odwzorowującym życie białoruskiej ludności.

Zapewne nie bez znaczenia był też kontekst społeczno-polityczny, niebawem ogłoszono stan wojenny i Podlasie po dynamicznych latach 70. pogrążyło się w marazmie. Wiele miasteczek i wsi wokół nie otrząsnęło się z tego i po krótkim ożywieniu, jakie dawał handel ze Wschodem w początkach lat 90., wpadło w zapaść demograficzną. Może dlatego młodsze pokolenia, niepamiętające już Hoffmanowskiej ekipy, także i dziś podejmują tę tematykę.

– 90 proc. licealistów oglądało film (z 1981 r. – red.), są dumni, że kręcono go u nas i wiedzą, że będzie serial Netflixa – konstatuje Prorok, który wypytał o to swoich uczniów. Przywoływany już Włodzimirow uważa zaś, że „»Znachor« jest opowieścią o sile rodziny i o tym, że dobro finalnie triumfuje”. Jego zdaniem historia stworzona na potrzeby kina „wrosła w bielskie DNA” do takiego stopnia, że lokalni filmowcy pokusili się o stworzenie kontynuacji i w 2016 r. powstał film „Wnyki”. Ale to już osobna historia.

Czytaj więcej

Jak pani Larsson urzekła Ikeę

Poza stereotypy

Nowy „Znachor” skazany byłby na przegraną? Nie musi tak być, a emocje, które wyczuwamy i w rozmowach, i w komentarzach pod artykułami w sieci, to coś więcej niż Schadenfreude. Tym bardziej że książka, będąca odniesieniem dla filmów, obarczona jest grzechem pierworodnym gumkowania. Dołęga-Mostowicz obracał się w kręgach narodowych i nacjonalistycznych, a jego twórczość, abstrahując od faktycznej popularności, wychwalano po prawej stronie sceny politycznej, a krytykowano – od lewicy po sanację.

I w rzeczy samej „Znachor” to powieść, z której autor nie tylko usuwał Żydów, ale i pozwolił sobie na zawoalowany antysemityzm. Znamienne, że w całej książce wspomina o nich ledwie pięć razy, w tym raz jako o „Żydkach”, a przecież mniejszość ta była w niejednym kresowym miasteczku większością. Z Białorusinów literat nie drwi, choć narodowość tę przywołuje raptem cztery razy, mimo że w środowisku wiejskim ziemi bielskiej, Grodzieńszczyzny czy historycznej Rusi Czarnej byli oni najliczniejszą grupą etniczną.

O Polakach Dołęga-Mostowicz nie wspomina, ale odbiorca nie wątpi, że to Rzeczpospolita nie tylko poprzez policjanta, sędziego, księdza, lekarza i ziemianina tu rządzi. Sposobem formatowania tego świata jest też dominująca polszczyzna, choć na Kresach była ona tylko jednym z języków.

Hoffman próbował odkłamać tę perspektywę, wyszedł poza powieściowe, krzywdzące stereotypy i Radoliszki zasiedlił żydowskimi kupcami – niekiedy ujawniają się oni w sposób genialny, np. w odbiciu w szybie – a młynarzowi nakazał mówić gwarą, choć w wykonaniu Ładysza usłyszymy raczej wileński zaśpiew, a nie melodię „biełaruskaj mowy”.

Jak się zdaje, w 1981 r. więcej zrobić się nie dało, ale dziś kolejny krok niech postawi Netflix. Przestrzeń dla mniejszości, pominiętych przez Dołęgę-Mostowicza, wciąż nie została zapełniona. Przedstawić w nowym „Znachorze” tygiel kresowy z krwi i kości to dopiero poprawność polityczna!

Znachor z 1981 r. – Jerzy Bińczycki (z lewej Bernard Ładysz jako młynarz Prokop)

Znachor z 1981 r. – Jerzy Bińczycki (z lewej Bernard Ładysz jako młynarz Prokop)

FINA

Znachor z 2023 r. – Leszek Lichota (zdjęcie z planu)

Znachor z 2023 r. – Leszek Lichota (zdjęcie z planu)

mat. prasowe

To profesor Wilczur!”, oznajmia Fronczewski, obsadzony w roli Dobranieckiego, a nam od 41 lat płyną łzy, którykolwiek raz oglądamy tę scenę. Według Wojciecha Fiedorczuka, cenionego komika rodem z Bielska Podlaskiego, w tych słowach odzwierciedla się chwila, gdy człowiek „odkrywa w samym sobie jakąś prawdę”. „Znachor” będzie więc z jednej strony „paralelą dojrzewania”, z drugiej – głosem na rzecz przypadkowości naszego życia. Choć to dalece nie wszystkie treści, jakie udało się Hoffmanowi upakować w jednym filmie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi