Piotr Zaremba: Czasów stalinizmu nie można oceniać według kryteriów nawet z późniejszego PRL

Jako dziennikarz polityczny mam poczucie, że parę razy w życiu coś ważnego napisałem, ale bez dwóch zdań – teatr telewizji się mniej zdezaktualizuje. Mam wrażenie, że „Praski Reytan” to widowisko nie tylko dla widzów z jednej bańki, że przekraczam tu rozmaite podziały - mówi Piotr Zaremba, publicysta, historyk i pisarz.

Publikacja: 01.09.2023 17:00

Ciekawym wymiarem historii Bolka Chmielarza (Chmielewskiego) jest kontekst klasowy – to byli chłopcy

Ciekawym wymiarem historii Bolka Chmielarza (Chmielewskiego) jest kontekst klasowy – to byli chłopcy z rodzin robotniczych, synowie kolejarzy, szoferów, piekarzy. Od lewej: Mariusz Urbaniec (Mietek), Mikołaj Kubacki (Bolek), Maciej Marcin Tomaszewski (Artur)

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Napisałeś wcześniej słuchowisko radiowe, a teraz teatr telewizji – kim jest tytułowy „Praski Reytan”?

To Bolek Chmielewski, choć w moich przedstawieniach nazywa się Chmielarz, bo jednak część opowiedzianej przeze mnie historii jest fikcyjna – ale naprawdę niewielka. To był ostatni człowiek w Polsce, który na warszawskim zjeździe PSL w grudniu 1947 roku wystąpił w obronie Stanisława Mikołajczyka – dwa miesiące po jego ucieczce z kraju. Gdy wszyscy peeselowcy, już wcześniej osaczeni, gnębieni, mający poczucie narastającego terroru, wypierali się byłego lidera, potępiali go, to na mównicę wszedł nagle 24-letni chłopak z warszawskiej Pragi, który powiedział, że wcześniej przecież wszyscy go gorąco popieraliśmy, więc nie powinniśmy teraz wieszać na nim psów.

Za co dostał duże oklaski.

Tak, jednak nic więcej z tego nie wynikło, zaraz potem został aresztowany i dalszy ciąg jego losów był niesłychanie dramatyczny. Natknąłem się na jego historię podczas zbierania materiału do powieści „Zgliszcza”, w której historia Bolka była jednym z wątków pobocznych. Ale wydawało mi się, że to za mało, z kilku powodów. Historia tych młodych ludzi – nie tylko Bolka, ale i jego kolegów, których losy potem się bardzo różnie potoczyły – jest typowa dla tego pokolenia. W „Praskim Reytanie” jest taki dialog, gdy Mikołajczyk trochę sobie kpi z podziemnego pseudonimu Bolka, na co ten mu odpowiada: „Mój brat był Hektorem i zginął w powstaniu, a ja byłem Pingwinem i tylko zostałem wywieziony do obozu”. I to „tylko” jest dla mnie wstrząsającym świadectwem horroru, jaki przeżyła ta generacja.

Polityczny wymiar losów Bolka jest świetnie udokumentowany, w jego teczce w IPN znalazłem właściwie wszystko: całą działalność w PSL przed zjazdem w 1947, donosy na niego, ale też historię wojenną. Już w 1939 był zwiadowcą kolejowym, bo był synem kolejarza, a w 1943 wstąpił, wraz z dwoma braćmi, do Batalionu „Zośka”, po czym wpadł w łapance, trafił do obozu koncentracyjnego i wrócił do Warszawy w 1945 r. W międzyczasie zginął jego ojciec, jak i jeden z jego braci – w powstaniu. A drugi brat, wywieziony po powstaniu, pozostał na Zachodzie.

Na Pradze został więc sam z matką.

Właśnie ten kontekst praski to drugi ciekawy wymiar tej historii – to byli chłopcy z rodzin robotniczych, synowie kolejarzy, szoferów, piekarzy. Choć Bolek miał oczywiście też kolegów z inteligencji, z „Zośki”. Ale to właśnie jest fascynujące, że te dwa światy się jakoś skleiły, młodzież robotnicza wyznawała te same wartości i poszła tą samą drogą – patriotyczną, drogą pewnego etosu rycerskiego. Bo piękni ludzie byli nie tylko w ziemiańskich dworkach – jak to często wynika z polskich filmów – ale też na nizinach społecznych. Syn kolejarza to i tak nie były najgłębsze niziny, choć Bolek i takie środowiska oczywiście znał. W przedstawieniu pada uwaga, że przyniósł flaszkę od Grubego Józka.

Czytaj więcej

„Wracając”: Nienachalne arcydzieło

To postać z piosenki Grzesiuka „Bal na Gnojnej”.

Oczywiście, Gruby Josek z ulicy Gnojnej, ale w ubeckich papierach wyczytałem, że Bolek miał konszachty z podejrzanymi praskimi postaciami i wspomniany był tam m.in. Gruby Józek ze Stalowej. W ten sposób literacka figura Grzesiuka się zmaterializowała. Bolek żył na pograniczu wielu światów: z jednej strony inteligenccy koledzy, aspiracje, także miłosne, a z drugiej strony był zakorzeniony na praskich podwórkach, gdzie wszyscy go znali. Tego nie ma w spektaklu, ale nazywano go tam „Junior”, jako że był najmłodszym z braci. Nie chciałem, żeby to było tylko o walce z komuną. To także o podziałach społecznych, klasowych, ba, w tle jest nawet mezalians. Ale zarazem to historia również o tym, że istnieli ludzie, którzy nie lubili burżujów, a jednak nienawidzili nadchodzącego komunizmu.

Chyba najuważniej przyglądasz się jednak ubeckiej presji, jakiej Bolek został poddany po 1947 r.

Bo czytając papiery z jego przesłuchań i inne ubeckie raporty, ja naprawdę wyczułem cierpienie Bolka. I prawie to odchorowałem. Nie zdradzając za dużo, powiem tylko, że został w końcu złamany, więc według dzisiejszych quasi- -lustracyjnych stereotypów powinien zostać przez nas potępiony, bo zaprzecza stereotypowi bohatera. A ja chciałem pokazać, że stalinizm nie jest okresem, który możemy oceniać według kryteriów nawet z późniejszej Polski Ludowej. W ubeckich papierach jest dokładnie zapisane, jak go rozmaitymi metodami straszono, miażdżono. To wszystko fakty. Myślę na przykład, że ważnym motywem Bolka była troska o matkę – wspaniale zagraną w „Praskim Reytanie” przez Lidię Sadową.

W 1949 r. Bolek był już złamany, gotów we wszystkim przyznać rację komunistom.

Ale jednego nie chciał: donosić. To właśnie ten etos rycerski: donoszenie jest całkowicie wbrew wszystkiemu, w co wierzy. I czytając jego papiery, miałem wrażenie, że ubek, który go łamał, był nie tyle zainteresowany tym, co Bolek może mu opowiedzieć, ile samym złamaniem go, upokorzeniem. To miało być dla niego karą – by stał się taki jak oni, jak ubecy.

Ale na ile te zmagania młodych ludzi z lat 40. mogą być zrozumiałe dla dzisiejszej młodzieży?

To jest opowieść w dużej mierze o oporze, buncie, ale może najlepiej odpowiem ci przykładem. W słuchowisku w postać Bolka wcielał się Krzysztof Godlewski, świeży absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Tak się złożyło, że niedługo po nagraniach ruszył z kolegami do Ukrainy, przewozić uchodźców do Polski. Swoją postawą udowodnił, że ideały, w które wierzyli Bolek i jego koledzy, są ciągle żywe. Powiem więcej: dziś tematy przemocy, presji z nią związanej, reakcji na zagrożenia są bardziej aktualne niż jeszcze parę lat temu. Ale oczywiście to historia też o wielu innych rzeczach. Np. o tym, że w różnych momentach człowiek zachowuje się różnie. Raz staje na wysokości zadania, a raz nie. Łamie się, przewraca, a potem się podnosi. Nawet Korn, chłopak, który donosi na Bolka praktycznie przez cały czas, świetnie zagrany przez Wojtka Wereśniaka, jest tragiczny, niejednoznaczny.

Pytam o młodzież, bo widać, że chcecie, aby ten spektakl do niej trafił, choćby po tym – i z tej strony cię nie znałem – że pojawiają się w nim piosenki hip-hopowe.

Nie będę tu sobie przypisywał zasługi, bo to wymyślił reżyser Tomasz Drozdowicz, którego rolę chciałbym mocno podkreślić, bo jest on istotnym współautorem tego spektaklu. Zadał on sobie pytanie, czego dzisiaj słuchałaby tamta młodzież z Pragi. I odpowiedź była oczywista – hip-hopu. Tomek postanowił jednak wymieszać ten hip-hop z typową muzyką warszawską, budując pewne napięcie dwóch różnych stylistyk muzycznych, nawet w ramach jednego utworu.

Ale jest i rzecz inna – prawie wszystkie młode postaci męskie mają dłuższe włosy, takie jakie dziś się nosi. Można powiedzieć, że to nieścisłość historyczna, bo jednak w latach 40. chłopcy z Pragi wyglądali inaczej, ale okazało się, że młodzi aktorzy nie mogli się przystrzyc. Z naszymi zdjęciami stykały się im inne spektakle, w których musieli mieć długie włosy. To więc był przypadek, ale efekt jest taki, że mamy do czynienia z ludźmi trochę z tamtych czasów, a trochę nie. I mnie taki kolaż się podoba, takie sprzeczności zresztą do tych bohaterów pod różnymi względami pasują. Bo zobacz, że Bolek był harcerzem…

…który chlał.

No więc właśnie: tęgo popijał i sprowadzał dziewczyny do domu. Chciałem to wiernie przedstawić, bo dzięki temu jest postacią z krwi i kości. I oczywiście może gdyby nie wojna, to jego życie inaczej by się ułożyło, ale myślę, że to były też pewnie trochę środowiskowe uwarunkowania, bo skoro oni byli zakumplowani z tymi wszystkimi Grubymi Józkami, to trudno, by byli świętoszkami. I pewnie wielu dzisiejszych młodych ludzi będzie mogło się z takim hulaką i samochwałą utożsamić. O ile młodzież dotrze do tego spektaklu, bo wiem, że przestała sięgać po teatr telewizji.

Ale pod tym względem, takiej niejednoznaczności bohaterów, rzeczywiście to spektakl jak najbardziej współczesny, bo takie są też seriale, które młodzi nałogowo pochłaniają – na pewno nie czarno-białe.

I tu wychodzi też moja wizja historii: uważam, że ludzi, którzy byli od początku do końca niezłomni, w tamtych czasach prawie nie było. Znajdą się oczywiście tacy, którzy wyciągną z tego wniosek, że wszyscy Polacy to sk...syny, ale to zupełnie nie o to chodzi. Oni naprawdę byli poddani tak wielkiej wieloletniej presji, pod butem kolejno dwóch totalitaryzmów, że nie powinniśmy się dziwić ich cholernie trudnym wyborom. Nie ma co ukrywać, że wielu z ówczesnych bohaterów sypało w śledztwach, a czasem po wyjściu z więzienia zostawało tajnymi współpracownikami. Ale czy mamy dziś prawo wymagać od nich totalnie konsekwentnego trzymania się etosu rycerskiego, który oni, skądinąd, naprawdę wyznawali? Ja uważam, że nie.

Czytaj więcej

Paweł Konzal: Nie bądźmy Teksasem Europy

A jak, jako człowiek jednak słowa pisanego, odnalazłeś się w świecie sztuki wizualnej?

Dobrze, acz wymagało to pewnego samoograniczenia się, bo jednak na planie musi być jeden kapitan. I choć zdarzało mi się bywać w telewizji podczas zdjęć, to zostawałem na korytarzu, nie wchodziłem na plan. To jest zbyt skomplikowane przedsięwzięcie, by podczas kręcenia pozwalać sobie na spory. Na nie był czas wcześniej – bardzo dużo dyskutowaliśmy o różnych aspektach z Tomkiem Drozdowiczem, doprecyzowaliśmy różne wątki. A przyznam się, że zdarzało mi się podsyłać młodym aktorom teksty na temat Bolka i jego kolegów, by lepiej zrozumieli ich motywacje. Nawet reportaż, który napisałem o nim – notabene w „Rzeczpospolitej” – zanim jeszcze jego historia pojawiła się w „Zgliszczach”.

Czyli spektakl zobaczyłeś dopiero po montażu?

Tak, i byłem zachwycony tym, co zobaczyłem. Jeśli chodzi o Mikołaja Kubackiego, który grał Bolka, to nie miałem wątpliwości, że się sprawdzi, bo znałem go z wcześniejszych ról, przede wszystkim z filmu „Apokawixa”. Jest cudowny w swoich sprzecznościach – w każdej scenie inny, raz uciekający, raz straceńczo odważny, a przy tym dający się pokochać. Ale i reszta młodej ekipy aktorskiej wypadła znakomicie, fenomenalny jest Konrad Żygadło jako prześladujący Bolka ubek – oni wbrew stereotypom byli równie młodzi jak ich ofiary. Widzimy więc, że ci aktorzy, którzy dziś wychodzą ze szkół teatralnych, nie są gorsi niż ich poprzednicy.

A z drugiej strony genialnie odnalazł się też dojrzały aktor, czyli Adam Woronowicz, grający Mikołajczyka. Miałem okazję porozmawiać z nim na temat tej postaci i okazało się, że przyszedł znakomicie przygotowany historycznie, rozumiejący, dlaczego Mikołajczyk był tak fascynującym człowiekiem. Bo to naprawdę była postać niesamowicie charyzmatyczna, mimo że fizycznie to taki niepozorny „łysol”. I Woronowicz nie dość, że potrafił to świetnie oddać przed kamerą, to nawet zręcznie zaingerował w tekst, zauważając, że Mikołajczyk na wielu zdjęciach występował z kwiatami w dłoniach, które ciągle dostawał od Polaków – w końcu jego powrót do kraju budził ogromne nadzieje – i podsunął pomysł, by i jego tak powitano w pierwszej scenie.

To więc dzieło zbiorowe.

I to też było dla mnie ciekawym doświadczeniem, przekonać się, jaką wagę mają świetne pomysły reżysera, ale też aktorów. Jest taka cudowna scena, jak widzimy Bolka od tyłu, gdy podchodzi do swojej miłości i nagle się okazuje, że na twarzy ma maskę. I to kapitalny pomysł samego Mikołaja Kubackiego – pokazuje on człowieka, który aspiruje, gra, jest na pograniczu wielu światów. Jak się ma inteligentnych aktorów, są efekty. Do tego dochodzi obecność i głos Justyny Fabisiak, aktorki fantastycznie śpiewającej. To jej osobowość sprawiła, że jest to spektakl jeszcze o czymś – o miłości zderzającej się z historią.

To dzieło twojego życia?

Napisałem kilka powieści, cztery słuchowiska, ale czegoś takiego nigdy nie przeżyłem: 20 aktorów, wielu znanych i wybitnych, wspaniale odegrało ważną dla mnie historię. A do tego dochodzi przecież cała teatralna maszyneria, wspaniała scenografia Klaudii Solarz, zaskakująca muzyka, z rapującą Karoliną Czarnecką i pięknie grającymi Nicponiami. Wszystko to pracowało na mój tekst. I mam już pierwsze zwrotne informacje, że wielu ludziom to się spodobało, więc, no tak: to jest dzieło życia. Jako dziennikarz polityczny mam poczucie, że parę razy w życiu coś ważnego napisałem, ale bez dwóch zdań – to się mniej zdezaktualizuje niż teksty polityczne.

I mam do tego wrażenie, że jest to widowisko nie tylko dla widzów z jednej bańki, że trochę tu przekraczam rozmaite podziały. Nie starałem się tego robić na siłę, nie podjąłem żadnych symetrystycznych zabiegów, po prostu chciałem opowiedzieć historię, którą uważam za wartą opowiedzenia. A mam sygnały, że trafia ona do bardzo różnych ludzi, co – nie ukrywam – mnie cieszy. Bo to nie jest opowieść, którą łatwo zakwalifikować jako taką czy inną narrację ideologiczną. Nawet sam Bolek wymyka się stereotypowym podziałom.

Ale może być ona interpretowana przez pryzmat tego, gdzie ten spektakl się pojawi – to jest w końcu Teatr Telewizji, TVP.

Nie odcinam się od Telewizji Polskiej, bo gdyby nie jej decyzje, ten spektakl by nie powstał, ale zwrócę uwagę, że nie ma w innych stacjach tego typu zjawiska jak teatr telewizji. To już jest więc kwestia mądrości odbiorców, czy do tego spektaklu dotrą, czy będą się kierować urazami politycznymi. Ale choćby przykład aktorów, którzy mają bardzo różne poglądy, a jednak zdecydowali się w przedstawieniu zagrać, pokazuje, że przekracza ono doraźność. Na szczęście Teatr Telewizji, a także Teatr Polskiego Radia, w którym Michał Zdunik po raz pierwszy ożywił Bolka, jest ciągle ponadpolityczny i ponadpartyjny. W „Praskim Reytanie” mamy po prostu ciekawą historię, w której starałem się przekazać swoje najgłębsze emocje. I wierzę, że ta opowieść o młodych ludziach stawianych w krańcowych sytuacjach naprawdę może dziś kogoś poruszyć, a nawet wzruszyć.

Premiera „Praskiego Reytana” 11 września (poniedziałek) o godz. 21.10 w TVP 1 oraz TVP Kultura

Piotr Zaremba (ur. 1963)

Publicysta polityczny i teatralny, historyk, amerykanista i pisarz.

Foto: KRZYSZTOF SKŁODOWSKI

Plus Minus: Napisałeś wcześniej słuchowisko radiowe, a teraz teatr telewizji – kim jest tytułowy „Praski Reytan”?

To Bolek Chmielewski, choć w moich przedstawieniach nazywa się Chmielarz, bo jednak część opowiedzianej przeze mnie historii jest fikcyjna – ale naprawdę niewielka. To był ostatni człowiek w Polsce, który na warszawskim zjeździe PSL w grudniu 1947 roku wystąpił w obronie Stanisława Mikołajczyka – dwa miesiące po jego ucieczce z kraju. Gdy wszyscy peeselowcy, już wcześniej osaczeni, gnębieni, mający poczucie narastającego terroru, wypierali się byłego lidera, potępiali go, to na mównicę wszedł nagle 24-letni chłopak z warszawskiej Pragi, który powiedział, że wcześniej przecież wszyscy go gorąco popieraliśmy, więc nie powinniśmy teraz wieszać na nim psów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich