Każdy dzień zwłoki w radykalnej reformie oświaty (oświaty, podkreślmy, a nie jej systemu) dobitnie świadczy o intelektualnym stuporze środowiska akademickiego i nauczycielskiego w Polsce. Wszystko zaczęło się w 1999 roku – od feralnej reformy wprowadzającej gimnazja, szaleństwo testów zamkniętych, koszmarną nową maturę i fetyszyzującej kapitalistyczne rozwiązania amerykańskiej edukacji, od których nawet w USA już wtedy odchodzono. Tak się składa, że mój rocznik (1989) miał wątpliwą przyjemność doświadczyć dobrodziejstw nie tylko tej, lecz i każdej kolejnej reformy, których wspólne cechy można sprowadzić do fasadowości. Jest niepojęte, że poniekąd wykształconym ludziom wydawało się, że naukę czytania wspomoże wprowadzenie testów czytania ze zrozumieniem, uczynienie z biologii przyrody sprawi, że nauczyciele będą mówić więcej o ekologii i łączyć wiedzę biologiczną z geograficzną, a nazwanie wychowania seksualnego wychowaniem do życia w rodzinie uspokoi środowisko kościelne, zawsze w Polsce bardziej zainteresowane sprawami ciała niźli ducha. Pomimo szumnych deklaracji o nauczaniu praktycznym, innowacjach i informatyzacjach wynaleziono po prostu pozornie nowy sposób na młócenie tej samej młodopolskiej słomy, jak to kiedyś złośliwie ujmował Artur Sandauer. Język polski w dalszym ciągu był historią (a czasem histerią) literatury, matematyka pozostała ograniczona do arytmetyki, wychowanie fizyczne uczyło nie bezpiecznych ćwiczeń, lecz rywalizacji sportowej, a szkoła czy uniwersytet w dalszym ciągu nie pełniły funkcji integracyjnej dla społeczności osób uczących się – lecz instytucji nadzoru i kary. Lub – w przypadku szkolnictwa nazywanego w Polsce niesłusznie wyższym – ośrodka dystrybucji prestiżu i pogardy.
Czytaj więcej
Jako dziennikarz polityczny mam poczucie, że parę razy w życiu coś ważnego napisałem, ale bez dwóch zdań – teatr telewizji się mniej zdezaktualizuje. Mam wrażenie, że „Praski Reytan” to widowisko nie tylko dla widzów z jednej bańki, że przekraczam tu rozmaite podziały - mówi Piotr Zaremba, publicysta, historyk i pisarz.
Fetysz egzaminów
Największym jednak problemem była i wciąż pozostaje fetyszyzacja pseudoobiektywnych egzaminów. Egzaminuję osoby studiujące na krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej od bodaj pięciu lat i to zarówno z kursów własnych, jak i w toku – szczęśliwie wciąż obecnych – egzaminów na studia drugiego stopnia i wciąż niezlikwidowanych obron prac dyplomowych (oczywiście nie mam złudzeń, że i te zastąpione zostaną testami zamkniętymi, jeśli nic się w mentalności polskich edukatorów nie zmieni). I za każdym razem egzaminuję według ustalonego wzorca. Podczas egzaminu można korzystać ze wszystkich źródeł, każdy ma dostęp do telefonu, laptopa i internetu, wszystkich nagrań moich wykładów, kopii prezentacji, a także chmury ze wszystkimi tekstami naukowymi, z których korzystam nie tylko przy przygotowaniu wykładów, ale i w bieżącej pracy akademickiej. Dlaczego? Bo dzisiaj wiedza przestała być towarem luksusowym. Prawdziwe bogactwo kryje się w narzędziach pozwalających na jej błyskawiczne pozyskiwanie i kategoryzowanie w taki sposób, by zyskać jak najwięcej czasu na własne innowacje i pracę kreatywną, czyli to, co zawsze przesądzało o rozwoju naukowym i osobistym – po prostu ludzi hamowała konieczność zapamiętywania wcześniej morza informacji. Nieprzypadkowo akurat w czasach cyfrowych notujemy tak gigantyczne skoki technologiczne. Zyskanie wiedzy, którą szczycić się mógł 60-letni profesor w latach 30. XX wieku, jest dziś w zasięgu średnio uzdolnionego nastolatka. Warunek jednak jest jeden: edukacja musi być zaprojektowana w taki sposób, by odpowiadać na zapotrzebowania owego nastolatka, a nie 60-letniego profesora z okresu międzywojnia. W przeciwnym wypadku tylko nasili zjawiska, z którymi zmagamy się tak czy siak: niechęć do nauki, zniecierpliwienie, szybka dekoncentracja i postępująca atrofia wyższych funkcji poznawczych i kompetencji kulturowych.
Przypuszczam więc, że gdybym zasugerował reformatorom edukacji zaprowadzenie na maturze czy egzaminie ósmoklasisty analogicznych warunków, jakie ja zapewniam moim studentom i tutorantom, doprowadziłbym do większego ataku paniki, niż gdybym stwierdził, że maturzyści podczas egzaminu powinni móc jeść i pić (mało kto pamięta, że to właśnie reforma z 1999 roku pozbawiła ich tego arystokratycznego przywileju). O wyjściu do toalety nie wspominam, bo penitencjarna mentalność egzaminatorów już od dawna każe w przybytku sanitarnym widzieć zagrożenie scenariuszem, który ja zapewniam jako egzaminator wyjściowo, czyli skorzystania ze źródeł wiedzy. Ostatecznie przecież lepiej odebrać ludziom możliwość realizacji potrzeb fizjologicznych, niż dać im korzystać ze źródeł i wymyślić inteligentniejsze pytania. Dobrze, że pandemie nie pojawiają się w naszej rzeczywistości częściej, bo przy takiej priorytetyzacji higieny w polskim szkolnictwie społeczeństwo polskie zostałoby przetrzebione. Zresztą, problemem jest również higiena intelektualna.
Na kłopoty – rygor
Przytłaczająca bowiem większość Polaków jest święcie przekonana, że kłopoty, z którymi sama się mierzy, rozwiąże po prostu zaprowadzenie w szkołach i na uczelniach większego moresu wraz z surowym powrotem do starych i sprawdzonych metod. Tymczasem to zupełnie tak, jakby w odpowiedzi na wyzwania stojące przed projektantami aut elektrycznych odpowiadać z uporem godnym lepszej sprawy, że przecież lepiej przemieszczać się pieszo, bo przecież nie zużywa się wtedy baterii litowo-jonowych. Egzamin powinien być wyzwaniem dla naszej kreatywności, a nie sprawdzianem wiedzy. I nieprzypadkowo w takiej właśnie postaci funkcjonuje wciąż na bardziej zaawansowanych szkoleniach czy na ostatnich etapach rozmów rekrutacyjnych na wysoko wykwalifikowane stanowiska w korporacjach. Z jakiegoś powodu bowiem dopiero wtedy, gdy w grę wchodzą nasze pieniądze, przestajemy chcieć bawić się w grę, w ramach której dostajemy za nasze działania nie komunikatywną informację zwrotną, lecz śmieszne numerki i procenciki – ważne nie dla nas, lecz dla ludzi chcących uplasować nas w hierarchii i zestawić w toku toksycznej rywalizacji z innymi. Oczywiście, ponieważ sami mają przy tym kwalifikacje mizerne, chcą, by wyręczał ich w tym komputer, który językiem liczb i procentów posługiwać się będzie zawsze naturalniej i szybciej niż organizm białkowy. Ale kogo ja w ogóle chcę przekonać w kraju, gdzie przeciętny profesor potrafi zapłacić kilka tysięcy dolarów za to, by nie dostać honorarium za napisanie artykułu naukowego, ale za to otrzymać 100, 140 czy 200 punkcików, przywodzących na myśl słynne eurogąbki z Naszej Klasy, które uplasują go na szczycie wyimaginowanej hierarchii naukowej. Jak nisko musi upaść naukowiec, by oceniać czyjkolwiek (w tym własny) dorobek po wydumanym prestiżu miejsca publikacji, a nie po treści własnych badań? I jaki wzorzec postępowania daje swoim studentom i przyszłym nauczycielom?