Liberalizm padnie pod naporem migrantów. Koniec Europy, jaką znamy

Kraje Zachodu, które wyprzedzają Polskę prawie o dwa pokolenia pod względem imigracji, są obecnie w zdecydowanie trudniejszej sytuacji niż my. Nie oznacza to jednak, że mamy czas i możemy pozwolić sobie na kopiowanie ich błędów.

Publikacja: 25.08.2023 10:00

Liberalizm padnie pod naporem migrantów. Koniec Europy, jaką znamy

Foto: AFP

Linton-on-Ouse jest małą wsią leżącą na północ od Yorku, którą zamieszkuje około 700 osób. W 2022 roku mieszkańców zelektryzowała wiadomość o tym, że rząd zadecydował o budowie „azylu dla uchodźców” w znajdującej się we wsi bazie RAF. Azyl miałby pomieścić 1,5 tys. osób. Rząd brytyjski od kilku lat w bardzo ekstrawagancki sposób podchodzi do kwestii rozlokowania osób, które przeprawiają się nielegalnie każdego dnia przez kanał La Manche na łodziach, tratwach i w ciężarówkach, fundując im pobyty w nieraz ekskluzywnych nadmorskich hotelach. Jednak próba przeniesienia do Linton-on-Ouse aż 1,5 tys. z nich pobiła zdecydowanie wszelkie rekordy groteski, ponieważ w spokojnej dotąd, niewielkiej wsi przybyszów stałoby się nagle ponad dwa razy więcej niż dotychczasowych mieszkańców. Plan ostatecznie upadł wobec zdecydowanych protestów mieszkańców i nagłośnienia sprawy. Jednak przykład Linton-on-Ouse warto przywołać, ponieważ jest niejako miniaturą globalnego problemu z migracją, dotykającego powoli wszystkie kraje europejskie – w tym również Polskę.

Czytaj więcej

Czy da się zatrzymać wygaśnięcie ludzkości?

Demokracja albo liberalizm

W 1992 roku Francis Fukuyama obwieścił światu, że wraz z upadkiem komunizmu zakończył się proces ewolucji ustroju politycznego, z liberalną demokracją jako jego szczytową formą. Problemów z tą tezą było kilka, ale tutaj warto się skupić na samym pojęciu liberalnej demokracji. Bo to właśnie pomiędzy liberalizmem i demokracją istnieje fundamentalne napięcie, które nie pozwala na to, żeby ich małżeństwo było stabilną formą rządu, a co dopiero „końcem historii”.

Aby znaleźć przyczyny tego napięcia, nie trzeba szukać długo ani zbyt daleko. Wystarczy sięgnąć po pisma prominentnych liberałów z wieków XIX i XX, którzy nieraz bardzo dosadnie przestrzegali przed „tyranią większości”, „rządami motłochu” i innymi możliwymi konsekwencjami wprowadzenia woli większości jako zasady. Ale najważniejsze źródło napięcia scharakteryzował nie liberał, ale liberalizmu zdecydowany przeciwnik: niemiecki teoretyk prawa Carl Schmitt. Wskazywał on na sprzeczność pomiędzy ideami liberalizmu i demokracji pod jednym, bardzo istotnym względem: polityczności.

Polityczność oparta jest na rozróżnieniu, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. A jeszcze bardziej ogólnie: kto jest wewnątrz wspólnoty, a kto jest poza nią. Na przykład demokracja ateńska była tzw. izonomią – równością praw – oraz izegorią – równością głosu. Była to jednak „równość pomiędzy równymi”, wykluczająca nie tylko obcych, ale również mieszkańców republiki, którzy… nie byli równi.

Według Schmitta jest to fundament demokracji, która jest zawsze wspólnotą równych sobie, a więc ma też granice obowiązywania. Inaczej mówiąc: w praktyce nie jest możliwa demokracja absolutna, która przyjmowałaby pod swoje skrzydła wszystkich, bo w ten sposób przestałaby być polityczna. I taki jest właśnie liberalizm.

Liberalizm nie jest polityczny, bo nigdzie w podstawach tej filozofii nie ma przesłanek do wykluczenia kogokolwiek i zdefiniowania wroga, przeciwnika czy obcego. W liberalizmie pewne prawa przysługują człowiekowi z urodzenia, są więc absolutne. Natomiast prawa polityczne są darowane przez wspólnotę. W państwie demokratycznym zależne są one od tego, jak definiujemy lud i jakie kryteria trzeba spełnić, aby do tego ludu być zakwalifikowanym. Choćby te prawa były jak najszersze, to zawsze muszą kogoś wykluczać – w innym wypadku nie można byłoby mówić o jakiejkolwiek wspólnocie.

Główne napięcie w demokracji liberalnej obecnie dotyczy więc kwestii wykluczenia, a przypadków spornych jest coraz więcej. Dyskusje dotyczące związków jednopłciowych, tożsamości seksualnej czy właśnie imigracji nie są niczym innym, jak właśnie tarciem pomiędzy inkluzywnością instytucji liberalnych a ekskluzywizmem demokracji. I wbrew tezie Fukuyamy tarcia te nie tylko nie wyglądają na gasnące, ale z każdym rokiem przybierają na sile wraz z pojawianiem się coraz większej liczby mniejszości.

Kłamstwo populizmu

W napięciu pomiędzy liberalizmem a demokracją niebagatelną rolę gra pojęcie populizmu, którym poszczególne partie polityczne okładają się w debatach jak pałką. Mało kto dziś już zastanawia się nad paradoksem, który polega na tym, że odwoływanie się do woli ludu, jego nadziei i obaw – a tym właśnie jest populizm – uznawane jest za antydemokratyczne, chociaż demokracja nie oznacza nic innego jak wolę ludu.

Populizmem może być dziś promowanie programów socjalnych i redystrybucji, ale może też nim być postulat wolności gospodarczej i niskich podatków. Objawem populizmu może być niechęć do rządzących, ale może nim być również sprzyjanie obozowi władzy. Populizm jest jak grecki Proteusz, ciągle zmieniający kształt w zależności od tego, kto tego pojęcia chce użyć i do czego.

Krytyka czy sprzeciw wobec migracji są jednak zawsze populistyczne, ponieważ odwołują się do pewnej istniejącej wspólnoty politycznej – ludu – w opozycji do osób, które do niej nie należą. Przykłady działań rządów polskiego czy włoskiego – które zdobyły władzę, m.in. posługując się właśnie retoryką antyimigracyjną, ale w praktyce nie mają żadnego problemu z legalnym wpuszczaniem setek tysięcy migrantów – pokazują, że oficjalne przepychanki na temat populizmu są raczej teatralne. Ale to właśnie poparcie dla takich populistycznych haseł wskazuje, że temat imigracji w najbardziej wyraźny sposób dotyka żywotnych interesów wyborców.

Tak bowiem – jak to było w Linton-on-Ouse – masowa migracja, niezależnie, skąd by pochodziła, prowadzi do istotnych zmian w codziennym funkcjonowaniu lokalnych wspólnot, do których trafiają migranci. I to właśnie do tych wspólnot powinna należeć decyzja o przyjęciu lub nie nowych grup. Bo to rodzi nie tylko problemy infrastrukturalne i administracyjne: jeżeli dana miejscowość przystosowana jest do utrzymania tysiąca ludzi, to oznacza, że wywóz śmieci, kanalizacja, wydajność sieci energetycznej czy ochrona policyjna są w stanie obsłużyć tysiąc ludzi, a nie więcej. Ważniejszy jednak jest problem ze zmianami otoczenia kulturowego – i to jest to, z czym liberalizm ma największy problem.

Czytaj więcej

Sztuczna inteligencja zmieni społeczeństwo

Niemoc liberalnej demokracji

Liberalizm jest ideą opartą na pewnej ogólnej procedurze: z urodzenia mamy własność prywatną i prawo do niepodlegania nikomu, więc instytucje publiczne muszą wszystkich traktować równo, ponieważ są „koniecznym złem”. Wszystko, co znajduje się wewnątrz tej proceduralnej ramy, jest właściwie obojętne. Możemy wyznawać jaką chcemy religię, możemy mieć swoje opinie na temat innych ludzi i w ciągu dnia możemy robić właściwie, co tylko chcemy, jeśli tylko nie powoduje to fizycznego konfliktu z innymi. Jest to więc sielska wizja, w której muzułmanin, chrześcijanin, żyd i ateista mogą ze sobą spokojnie sąsiadować, dopóki swoje różnice pozostawiają w zaciszu prywatnych domostw, a w przestrzeni publicznej traktują się nawzajem jako równych sobie.

Oczywiście w praktyce nie działa to w ten sposób nigdzie, nawet w „tyglu kulturowym”, jakim stały się w XIX wieku Stany Zjednoczone, chociaż tam projekt liberalny miał największe szanse powodzenia. Społeczna natura człowieka implikuje konieczność wzajemnego rozumienia się, a to nie ogranicza się tylko do języka. Znaczna część naszego współżycia społecznego regulowana jest przez to, co niewypowiedziane: zwyczaje, obyczaje, przyjęte wzorce etyczne i estetyczne, które realizują się w działaniu. To właśnie ta kulturowa wspólnota warunkuje porozumienie i dlatego przybyłe społeczności religijne czy etniczne wszędzie tworzą raczej monokulturowe getta, niż asymilują się z istniejącymi na tym terytorium wspólnotami.

Obojętność liberalizmu na tę sferę przekłada się w praktyce na niemoc instytucji liberalno-demokratycznych wobec jakiegokolwiek naruszenia tego kulturowego spoiwa demokracji. A właściwie na poczucie, że takie kulturowe spoiwo nie istnieje.

Brytyjski dziennikarz Douglas Murray tak właśnie charakteryzuje główny problem z migracją w książce „Przedziwna śmierć Europy”. Według Murraya w europejskiej polityce panuje dziwny konsensus dotyczący tego, że nie ma w europejskiej tożsamości czy europejskiej cywilizacji niczego, co warto byłoby bronić. Zachodnie uniwersytety – zarówno amerykańskie, jak i europejskie – od dawna kształcą młodzież w duchu celebracji różnorodności, ale jednocześnie poczucia winy za europejską kolonizację całego świata. Różnorodność dopuszcza więc wszystkie punkty widzenia, poza „białym”, europejskim. W dobrym tonie jest dziś twierdzić, że „biali ludzie nie mają swojej kultury”, a gdyby nawet mieli, to i tak jest ona mniej warta niż „rdzenne” (indigenous) kultury.

Co ciekawe, twierdzenie o braku europejskiej tożsamości nie przeszkadza w promowaniu winy białego człowieka za okrucieństwa kolonizacji, tak jakby kolonizacja była dziełem dokładnie wszystkich europejskich nacji. Ma to tyle samo sensu, co obarczanie współczesnych mieszkańców Nepalu albo Kambodży o zbrodnie Czyngis-chana, tylko ze względu na to, że żyją na tym samym kontynencie. Ale przecież nie o prawdę historyczną chodzi, bo historię zawsze piszą zwycięzcy – można więc powiedzieć, że to, kto jest przegranym, już zostało rozstrzygnięte. Pozostaje pytanie o to, jak z przegranymi postąpią zwycięzcy.

Uchodźcy czy imigranci

W 2014 roku, po powstaniu tzw. państwa islamskiego na terytorium Syrii i Iraku, do Europy ruszyła fala uchodźców uciekających przed terrorem ISIS. Uchodźcy przedostawali się na łodziach przez Morze Śródziemne do Grecji i Włoch, a media epatowały informacjami o tych, którzy w drodze ginęli, zwłaszcza o śmierci dzieci. Nad tym było trudno przejść do porządku dziennego. Organizowano demonstracje pod hasłem „refugees welcome”, z takimi też hasłami obnoszono się w mediach społecznościowych. Podnoszono, że uchodźcy zasługują na gościnę, tak jak gościnę otrzymali polscy uchodźcy z okresu II wojny światowej w Iranie czy Indiach.

Od tamtej pory pojęcie uchodźców przywarło do każdej grupy z Afryki i Bliskiego Wschodu, chociaż duża część ówczesnej migracji z Afryki Północnej do Francji czy Niemiec nie pochodziła wcale z obszarów objętych wojną. Jednak pytania o to kwitowane były oskarżeniami o ksenofobię, podobnie jak pytania, jaki związek z falami migracji ma polityka tureckiego prezydenta Erdogana, albo o to, dlaczego wśród „wojennych uchodźców” trudno dostrzec kobiety i dzieci. Sytuacja powtórzyła się zresztą kilka lat później, kiedy białoruski prezydent próbował pójść śladem Erdogana i za pomocą migrantów zdestabilizować sytuację na granicy z naszym krajem. Polska Straż Graniczna stała się obiektem obelg i zniewag ze strony komentatorów i celebrytów, a zadawanie jakichkolwiek pytań dotyczących osób chcących sforsować polską granicę było uznawane za co najmniej nietakt. Bo kto ma czelność dyskutować z nieszczęściem „uciekających przed wojną”?

W wyniku rosyjskiej agresji na Ukrainę dezynwoltura w posługiwaniu się łatką uchodźcy została nieco utemperowana przez obrazki z polsko-ukraińskiej granicy. Tam rzeczywiście widać było uchodźców, osoby uciekające przed wojną, przede wszystkim więc kobiety i dzieci. Był to trudny do zignorowania kontrast z widokiem łodzi przybijających do włoskich i greckich plaż, z których wysiadają 20- i 30-latkowie krzyczący, że wybierają się do Niemiec. Stało się oczywiste, że ta druga grupa to imigranci ekonomiczni, a nie uchodźcy. Ale w tym wypadku imigracja ekonomiczna niekoniecznie oznacza poszukiwanie pracy.

Czytaj więcej

Rasizm to pretekst? Ameryka płonie z powodu nierówności

Muzułmańska radykalizacja

Tożsamość białego człowieka czy cywilizacja europejska to pojęcia, których można używać tylko w kontekście winy za przeszłe zbrodnie, natomiast użycie ich w kontekście migracji i spójności społecznej jest więcej niż ryzykowne. Dlatego temat imigrantów jest ujmowany w taki sposób, jakby nie było żadnej różnicy pomiędzy poszczególnymi ich grupami, co zresztą jest objawem swoistego liberalno-lewicowego rasizmu. Ważne, że nie są to Europejczycy, więc kto by się wdawał w niuanse – mniej więcej taki paradoksalny wynik „antyrasizmu” wybrzmiewa z retoryki proimigranckiej.

Brytyjski filozof John Gray określił liberalizm mianem chrześcijaństwa, ale z apokatastazą. W wierze chrześcijańskiej, podobnie jak w liberalizmie, wszyscy ludzie są równi wobec Boga i status ten otrzymują z urodzenia. Dla chrześcijaństwa nie ma znaczenia ziemska pozycja człowieka – może być chłopem, szlachcicem lub królem – a dla liberalizmu nie ma teoretycznie znaczenia status obywatela przed prawem. Chrześcijaństwo ma liniową koncepcję czasu, z początkiem i końcem, podobnie jak liberalizm – jednak na końcu czasu w chrześcijaństwie odbywa się sąd ostateczny, na którym następuje podział na tych, którzy wchodzą do wieczności, oraz tych, którzy zostają na wieczność potępieni.

Apokatastaza to herezja, która mówi o powrocie całego stworzenia do Boga i powszechnym zbawieniu, co oznacza ni mniej, ni więcej to, że na końcu czasów piekło będzie puste. Według Graya liberalizm jest właśnie wiarą w apokatastazę, to znaczy zapanowanie powszechnego oświecenia co do właściwych zasad ustroju, które reprezentuje – jak u Fukuyamy – liberalna demokracja.

Ludy i narody mają zatem ewoluować od mniej rozwiniętych do bardziej rozwiniętych. Wielu zwolenników imigracji w latach 80. i 90. miało właśnie taką nadzieję: kiedy imigranci zostaną włączeni w system liberalnych, bezstronnych instytucji, rządów prawa i równości praw, to koniecznie zobaczą w tym coś lepszego od „prymitywnych” ustrojów krajów swojego pochodzenia. Dokona się w ten sposób asymilacja, więc tygiel kulturowy będzie mógł w spokoju funkcjonować.

Jak wskazywał amerykański historyk Walter Laqueur w swoich „Ostatnich dniach Europy”, udało się to jedynie połowicznie. Hindusi, Sikhowie czy Wietnamczycy nie mieli właściwie żadnych problemów z integracją, skupiając się na pracy i z rzadka angażując się w działalność polityczną. Zupełnie inaczej wyglądał efekt migracji z krajów islamskich. Imigranci muzułmańscy pochodzili zazwyczaj z zacofanych regionów swoich krajów, nie posiadali kwalifikacji zawodowych przydatnych na zachodnim rynku pracy i z trudem odnajdywali się w świeckim ustroju państwowym.

O ile więc odsetek osób pozostających bez pracy w społecznościach muzułmańskich we Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii był wyższy niż w przypadku Hindusów czy Sikhów, o tyle muzułmanie – zauważa Laqueur – w dużo większym stopniu angażowali się w działalność polityczną i publiczną, posługując się pojęciem „islamofobii” jako wytrychem, który stopniowo zamykał usta krytykom takiego stanu rzeczy.

Asymilacja muzułmanów nie tylko się nie powiodła, ale w drugim pokoleniu wręcz się cofnęła. To właśnie drugie pokolenie imigrantów muzułmańskich, urodzonych i dorastających już w krajach Zachodu, stało się bardziej radykalne i jeszcze bardziej zaangażowane politycznie. Tacy ludzie, jak youtuber Mohammed Hijab, to urodzeni Brytyjczycy, świetnie wykształceni na zachodnich uniwersytetach i znacznie lepiej niż pokolenie ich rodziców znający słabości obecnego ustroju politycznego. To właśnie oni rozpowszechniają radykalne interpretacje Koranu, według których muzułmaninowi nie wolno żyć pod prawem innym niż islamskie, i walczą o to, aby muzułmańskie społeczności otrzymały co najmniej autonomię i mogły rządzić się same. I nie ma przesady w stwierdzeniu, że to wychowani na Zachodzie muzułmanie stanowili intelektualne filary ISIS.

Czy praca imigrantów nas ocali

W tym kontekście pytanie o to, dlaczego muzułmanie nie emigrują do bogatych krajów muzułmańskich, jak Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Katar, przestaje mieć sens. Cele są tutaj bardzo jasne. Wspomniani już Hindusi czy Sikhowie, poza emigracją do Europy, licznie wyjeżdżają również do naftowych królestw w celach zarobkowych, natomiast muzułmanie wybierają wyłącznie Zachód, bo ich celem nie jest praca, ale walka o światową dominację islamu.

Co jednak z typową emigracją zarobkową, promowaną obecnie również przez polski rząd, licznie sprowadzający migrantów z Indii i Bangladeszu? W ostatnich prasowych publikacjach na ten temat utrzymuje się narracja o konieczności migracji ze względu na potężne luki na polskim rynku pracy i w systemie emerytalnym. Takie jest również stanowisko rządu.

Zapotrzebowanie na rynku pracy, którego nie pokrywają krajowe zasoby, teoretycznie eliminuje stary argument o zabieraniu pracy Polakom przez imigrantów, jednak prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Masowe sprowadzanie imigrantów eliminuje presję płacową, co jest krótkookresowo bardzo korzystne dla pracodawców, a niekorzystne dla krajowej siły roboczej. Największe zapotrzebowanie występuje przecież w pracach stosunkowo prostych: na liniach montażowych i w produkcji rolniczej. Praca ta nie buduje żadnego kapitału na przyszłość.

Polacy już od kilku lat nie zgłaszają się do tego typu prac właśnie ze względu na oferowane stawki, co jest normalną konsekwencją przeistaczania się Polski w państwo dobrobytu i występowało wcześniej we wszystkich krajach Zachodu. Brak imigrantów spowodowałby konieczność podwyższenia płac albo prowadzenia kapitałochłonnych inwestycji, związanych na przykład z automatyzacją, co stanowiłoby bardziej stabilne wprowadzenie w przyszłość.

Tak się jednak nie stanie, co w obecnej sytuacji zawirowań związanych z przemianami rynkowymi jest bardzo niebezpieczne. Gdyby płace w sektorach, w których nadal jest zapotrzebowanie, rosły w tempie proporcjonalnym do powiększania się luki, to osoby tracące pracę w wyniku cyfrowej transformacji mogłyby przynajmniej rozważać zmianę ścieżki zawodowej. Zablokowanie tej autoregulacji krajowego rynku przez napływ imigrantów tworzy znacznie mniej stabilną sytuację ekonomiczną.

Czytaj więcej

Twitter nie umiera. Czyżby Musk miał rację (i szczere intencje)?

Kultura ma znaczenie

W świetle tego, w jaki sposób napływ imigrantów oddziałuje na sytuację polskich pracowników, może zastanawiać stanowisko lewicy, której socjaldemokratyczne korzenie powinny raczej skłaniać do ochrony interesów klasy robotniczej, a nie zysków przedsiębiorców. Tym bardziej że zatrudnianie imigrantów przy najprostszych i najcięższych pracach mogłoby, przy odrobinie dobrej woli, zostać zinterpretowane jako kontynuacja kolonializmu i eksploatacji społeczeństw Trzeciego Świata. Ale to niejedyny paradoks z tym związany.

Najważniejszy problem dotyczy norm kulturowych. Lewica, walcząc dziś dzielnie ze wszelkimi objawami patriarchatu, zdaje się wypierać myśl o tym, że napływ imigrantów oznacza również skokowy wzrost liczby mężczyzn wychowanych w najbardziej patriarchalnych z istniejących społeczeństw. To, że osoby z Bliskiego Wschodu czy Azji Południowej emigrują zarobkowo, nie zmienia faktu, że będą na co dzień żyły w konkretnym otoczeniu społecznym – a co za tym idzie, będą realizowały wzorce dotyczące na przykład traktowania kobiet, zaczerpnięte z rodzimych kultur. W jaki sposób przełoży się to na sytuację kobiet w Polsce, nie jest trudno sobie wyobrazić.

Kraje Zachodu, które wyprzedzają Polskę prawie o dwa pokolenia pod względem imigracji, są obecnie w zdecydowanie trudniejszej sytuacji niż my. Nie oznacza to jednak, że mamy czas i możemy pozwolić sobie na kopiowanie ich błędów.

Olgierd Sroczyński jest analitykiem z branży big data i sztucznej inteligencji; filozof z wykształcenia.

Linton-on-Ouse jest małą wsią leżącą na północ od Yorku, którą zamieszkuje około 700 osób. W 2022 roku mieszkańców zelektryzowała wiadomość o tym, że rząd zadecydował o budowie „azylu dla uchodźców” w znajdującej się we wsi bazie RAF. Azyl miałby pomieścić 1,5 tys. osób. Rząd brytyjski od kilku lat w bardzo ekstrawagancki sposób podchodzi do kwestii rozlokowania osób, które przeprawiają się nielegalnie każdego dnia przez kanał La Manche na łodziach, tratwach i w ciężarówkach, fundując im pobyty w nieraz ekskluzywnych nadmorskich hotelach. Jednak próba przeniesienia do Linton-on-Ouse aż 1,5 tys. z nich pobiła zdecydowanie wszelkie rekordy groteski, ponieważ w spokojnej dotąd, niewielkiej wsi przybyszów stałoby się nagle ponad dwa razy więcej niż dotychczasowych mieszkańców. Plan ostatecznie upadł wobec zdecydowanych protestów mieszkańców i nagłośnienia sprawy. Jednak przykład Linton-on-Ouse warto przywołać, ponieważ jest niejako miniaturą globalnego problemu z migracją, dotykającego powoli wszystkie kraje europejskie – w tym również Polskę.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi