Ziemie Zachodnie były po wojnie miejscem zsyłki wykolejonych księży

Na terenach przejętych od Niemców Kościół cierpiał na taki brak kadr, że biskupi przyjmowali każdego, kto potrafił odprawić mszę i spowiadać. Z tej okazji korzystali księża, którym w innych diecezjach z powodów przestępstw pedofilskich palił się grunt pod nogami, oraz ich przełożeni, którzy przekazując tam kłopotliwych kapłanów, pozbywali się problemu.

Publikacja: 18.08.2023 10:00

Kościół św. Ottona w Słupsku. Do tej parafii w 1945 r. trafił ks. J.P. z diecezji siedleckiej. Na Po

Kościół św. Ottona w Słupsku. Do tej parafii w 1945 r. trafił ks. J.P. z diecezji siedleckiej. Na Pomorzu nikt nie wiedział, że w macierzystej diecezji kapłan miał trzy lata wcześniej seksualnie wykorzystać dziecko

Foto: Władysław Goliński/wikimedia commons/CC BY-SA 4.0

Wśród 41 diecezji Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce jest jedna, którą bez wahania można określić mianem: „ziemia skrzywdzona”. Jej korzenie sięgają roku 1000, gdy po przyjęciu przez Polskę chrztu zaczęto tworzyć pierwsze biskupstwa. Ziemie, które obejmowała swoim zasięgiem, dość szybko odpadły jednak od Korony i stały się lennem cesarstwa niemieckiego, potem rządzili tam Szwedzi i ponownie Niemcy. Po 1945 r. znalazły się w granicach Polski.

Mowa o dzisiejszych terenach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, którymi w przeszłości zarządzali biskupi zajmujący dziś poczesne miejsce w historii polskiego Kościoła. Wśród nich m.in. bp Wilhelm Pluta (w latach 1958–1972), którego rozpoczęty w roku 2002 proces beatyfikacyjny jest dziś na etapie rzymskim, od 1972 r. zaś bp Ignacy Jeż, były więzień Dachau, w roku 2007 przewidziany przez papieża Benedykta XVI do nominacji kardynalskiej (został poinformowany o papieskiej decyzji, ale insygniów kardynalskich nie przyjął, bo zmarł w przededniu oficjalnego ogłoszenia nominacji).

Zasługi obu hierarchów dla Kościoła na tamtym terenie można by wymieniać długo. W katalogu tym znajdzie się i tworzenie struktur kościelnych na tamtych terenach po II wojnie światowej, i licznie wznoszone w trudnym czasie PRL świątynie oraz ciężka praca duszpasterska. Dość powiedzieć, że bp. Jeżowi udało się wynegocjować z komunistycznymi władzami zgodę na utworzenie 100 nowych parafii. Obaj hierarchowie zostali zapamiętani jako ludzie dobrzy, serdeczni, świątobliwi. A jednak to właśnie za ich czasów ziemie, o których mowa, stały się miejscem zsyłki dla sprawiających problemy księży z innych rejonów kraju. Wśród nich także przestępców seksualnych, którzy wykorzystywali dzieci i gwałcili dorosłe kobiety.

Zsyłka po odsiadce

Wyraźnie pokazują to wyniki kwerendy, którą od roku prowadzą w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej dziennikarze „Rzeczpospolitej”. Dotyczy ona przypadków wykorzystywania seksualnego małoletnich w latach 1945–1989, w których podejrzanymi byli księża oraz osoby świeckie blisko związane z Kościołem i którymi w jakiś sposób zajęły się władze komunistycznego państwa. Jej wstępne wyniki omawialiśmy w „Plusie Minusie” już w maju, na stronie internetowej rp.pl zamieszczając jednocześnie listę 130 przypadków, które udało nam się zidentyfikować. Spośród nich aż 74 zakończyły się wyrokami skazującymi – 65 dotyczyło księży (pozostałe braci zakonnych, seminarzystów i organisty).

Ważnym elementem badań było sprawdzenie, co działo się ze skazanymi duchownymi, gdy już opuścili więzienne mury. Jedynie trzech znalazło się poza stanem kapłańskim, pozostałych po rekolekcjach – czasem krótkich – przywrócono do pracy duszpasterskiej i skierowano do pracy w obrębie macierzystej diecezji. Ale aż 12 (20 proc.) wypchnięto w Polskę, a miejscem zsyłki dla 11 z nich stała się ówczesna administracja apostolska w Gorzowie, głównie zaś tereny wchodzące dziś w obręb diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej.

Przykłady? Franciszkanin o. Kazimierz (w zakonie: Aleksander) Żuchowski z Niepokalanowa, skazany w listopadzie 1948 r. za seksualne wykorzystywanie uczniów przyklasztornego gimnazjum na sześć lat więzienia, w latach 50. został proboszczem franciszkańskiej parafii w Kołobrzegu.

Ksiądz J.P. z diecezji opolskiej skazany w roku 1958 za usiłowanie gwałtu na 13-letniej dziewczynce, a potem także za bicie dzieci na religii, gdy usłyszał od bp. Franciszka Jopa, że w jego diecezji pracy nie znajdzie już nigdy, próbował przenieść się do Wrocławia. Gdy tamtejszy biskup, Bolesław Kominek, oświadczył mu, że go nie przyjmie, bo „ma sporo problemów z własnymi księżmi”, pojechał do Gorzowa. Tam zdecydowano się go przyjąć i posłano do pracy w okolice Białogardu.

Ks. C.M. z ówczesnej diecezji sandomiersko-radomskiej, skazany w 1966 r. na trzy lata więzienia (w drugiej instancji wyrok zmniejszono do dwóch lat) za wykorzystanie czterech uczennic klas III i IV szkoły podstawowej, po wyjściu z więzienia znalazł się w okolicach Lęborka. Innego kapłana, H.N. z diecezji gdańskiej, którego w 1969 r. skazano na dziewięć lat więzienia i osiem lat pozbawienia praw publicznych za skrzywdzenie siedmiu dziewcząt, po odbyciu kary wysłano do parafii w okolicach Wałcza.

Żeby zrozumieć, dlaczego miejscem zsyłki tych księży stała się najpierw administracja apostolska z siedzibą w Gorzowie, potem zaś diecezja koszalińsko-kołobrzeska, konieczne jest spojrzenie na historię Kościoła na tych terenach. Po zakończeniu II wojny światowej Polska utraciła sporą część ziem na wschodzie, w zamian dostała terytoria na zachodzie i północy. Do nowych granic państwa swoje struktury musiał dopasować też Kościół. W obrębie Polski znalazły się bowiem prawie cała przedwojenna archidiecezja wrocławska, wolna prałatura pilska, część diecezji berlińskiej, niewielkie terytoria archidiecezji praskiej, ołomunieckiej i miśnieńskiej. Watykan zdecydował, że do czasu ostatecznego unormowania granic między Polską a Niemcami na tych terytoriach będą działały tymczasowe administracje apostolskie. Powstały w Opolu, Wrocławiu oraz Gorzowie Wielkopolskim.

Administrację gorzowską – do 1967 r. ordynariat – tworzyły ziemie należące wcześniej do diecezji berlińskiej i wolnej prałatury pilskiej, ciągnęły się na zachodzie od Zielonej Góry po Szczecin, na północy diecezja obejmowała Koszalin, Kołobrzeg, Słupsk z granicą za Lęborkiem, wcinała się też w głąb kraju i obejmowała m.in. Piłę. W sumie ok. 48 tys. km kw. (ok. 15 proc. terytorium całego kraju). Dla porównania: archidiecezja warszawska zajmowała teren ok. 13 tys. km kw., podobną powierzchnię miała archidiecezja poznańska czy diecezja przemyska (po 14 tys. km kw.).

W okolice Gorzowa, Szczecina, Koszalina i Kołobrzegu tuż po wojnie trafili w ramach repatriacji księża wygnani z dawnej archidiecezji lwowskiej czy pińczowskiej. Do Wrocławia jechali kapłani z Wileńszczyzny. Z kolei na zachód wyjeżdżali niemieccy księża dotąd pracujący na tamtych terenach. Kościół tworzył nową strukturę od podstaw, właściwie nie mając kadr. Duszpasterstwo budowano na zasadach pospolitego ruszenia.

Ks. Jan Zieja, kapłan diecezji pińskiej, później wieloletni duszpasterz niewidomych w Laskach i bliski współpracownik kard. Stefana Wyszyńskiego, w Słupsku zjawił się wiosną 1945 r. Był tam pierwszym polskim księdzem. Wspominał: „Był jeden kościół katolicki – św. Ottona – tam poszedłem. Kościół był zniszczony, poobdzierany, plebania brudna, ale zgłosił się człowiek miejscowy, pan Brzózko. On mi pomagał, informował o wszystkim. Zostałem przy tym kościele. Zgłosiłem się do starostwa, które już działało. Starosta przekazał mi oficjalnie kościół św. Ottona i plebanię”.

Dopiero we wrześniu 1945 r. Zieja napisał list do administratora w Gorzowie: „Od dnia 29 maja b.r. […] osiadłem w Słupsku na Pomorzu Zachodnim i dotąd pełnię tu wszystkie obowiązki duszpasterskie i proboszczowskie zrazu tylko dla ludności polskiej, a teraz i dla ludności katolickiej niemieckiej […]. Oddaję się z radością pod jurysdykcję i pod rękę pasterską Waszej Ekscelencji. Czekam na upoważnienia, rozkazy i wskazówki”. Kilka dni później otrzymał oficjalną nominację na proboszcza i pełnomocnictwa.

W takich okolicznościach na Pomorzu zjawiali się też księża, którzy w przeszłości mieli problemy z prawem. Do Słupska, do parafii ks. Ziei, w której założył Dom Matki i Dziecka, na początku listopada 1945 r. trafił ks. J.P. z diecezji siedleckiej. W 1942 r. w macierzystej diecezji miał seksualnie wykorzystać dziecko. Zwolniono go z pracy, a gdy sprawą zainteresowali się Niemcy, uciekł do rodzinnej wioski na Mazowszu, gdzie ukrywał się do końca wojny.

Po jej zakończeniu nie wrócił do Siedlec, lecz pojechał właśnie na Pomorze, gdzie przyjęto go z otwartymi ramionami. Nikt nie miał pojęcia o tym, co stało się wcześniej na drugim krańcu Polski.

Na Pomorzu ksiądz J.P. też dopuszczał się przestępstw seksualnych. W jednym z miast przeprowadzono śledztwo, postawiono mu zarzuty, ale ostatecznie sprawę umorzono. Duchowny przeniósł się do kolejnej miejscowości, gdzie ponownie wykorzystał małoletnią. Przyznał się na pierwszym przesłuchaniu i w zamian za wyciszenie sprawy podpisał zobowiązanie do współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa.

W podobnych okolicznościach do biskupa diecezji chełmińskiej (dziś pelplińska) zgłosił się ojciec S.B., który będąc kapelanem w zakładzie dla dziewcząt pod Warszawą w latach 1944–1946, miał wykorzystywać podopieczne. W grudniu 1948 r. prokuratura przesłuchała pokrzywdzone, w styczniu kolejnego roku wydano nakaz aresztowania, ale kapłan zniknął. Pod przybranym nazwiskiem zjawił się w kurii w Pelplinie, oświadczył, że jest księdzem, lecz wszystkie jego dokumenty spłonęły w powstaniu warszawskim. Dano mu wiarę i skierowano do pracy duszpasterskiej. Gdy w 1961 r. organa ścigania wpadły ostatecznie na jego trop i został aresztowany, sprawy nie wszczęto, bo zarzuty uległy przedawnieniu.

Także wraz z repatriantami ze Wschodu przyjeżdżali księża, którzy mieli zboczenia seksualne. Z archidiecezji lwowskiej przywędrował np. ks. P.S. W styczniu 1949 r. skazano go na cztery lata za gwałt na dziewięcioletniej dziewczynce. Wyszedł z więzienia prawdopodobnie w 1951 r. – w tym roku odnotowywany jest jako wikariusz w Szczecinie, a potem proboszcz jednej z parafii w ordynariacie gorzowskim.

Skorzystać z wyroku

Z danych statystycznych wynika, że w końcu 1945 r. na terenie całej administracji było maksymalnie 200 księży diecezjalnych. Jeszcze w 1950 r. jeden ksiądz obsługiwał dwie–trzy parafie, w których miał sześć lub więcej kościołów. Nic więc dziwnego, że biskupi przyjmowali każdego, kto potrafił odprawić mszę i spowiadać.

Czy wiedzieli, kogo przyjmują? W pierwszych latach po wojnie zapewne nie. Później raczej tak. Wskazuje na to wspomniany wyżej przypadek ks. J.P., który przywędrował z diecezji opolskiej. Z dokumentów dotyczących jego sprawy wynika bowiem, że gdy biskup opolski Franciszek Jop oświadczył mu, iż go nie zatrudni w żadnej parafii, bo „się go boi”, ten aż cztery razy jeździł do Wrocławia i prosił tam o przyjęcie. Funkcjonariuszowi bezpieki opowiadał, że bp Kominek (ordynariusz we Wrocławiu) rozmawiał o nim z bp. Jopem, konsultował się także ze swoimi biskupami pomocniczymi, którzy byli przeciwni jego przyjęciu, odesłał go jednak do odpowiedzialnego za personalia bp. Andrzeja Wronki i oznajmił, że jeśli on weźmie za niego odpowiedzialność, to wyrazi zgodę na jego pracę w archidiecezji wrocławskiej.

Ks. P. zrelacjonował funkcjonariuszowi bezpieki rozmowę z bp. Wronką: „od razu cały zdenerwowany powiedział, że nie ma mowy, aby mnie przyjęto do ich diecezji i też powiedział, że »my się księdza boimy«”. P. wrócił zatem do Opola i opowiedział o wszystkim bp. Jopowi, który po raz kolejny oświadczył, że pracy mu nie da: „[poradził] jeszcze spróbować, czy by mnie nie przyjęto w diecezji gorzowskiej czy gdańskiej, że on 15 listopada będzie rozmawiał z bp. z Gorzowa i że mnie poleci. Ja mu odpowiedziałem, że jeżeli mi da złą opinię, to mnie nie przyjmie nikt, tak jak bp Kominek. Jop powiedział, że musi powiedzieć prawdę, że rzeczywiście tak jest, że nikt może mnie nie przyjąć”.

Rozmowa ks. J.P. z oficerem bezpieki odbyła się 25 października 1961 r., ksiądz mówił, że 15 listopada bp Jop będzie rozmawiał z ordynariuszem gorzowskim. 13 marca 1962 r. zameldował się w parafii nieopodal Białogardu, gdzie jak zapisała SB, „spełnia funkcję wikarego”.

Na podobnych zasadach przyjęto także ks. S.L., byłego administratora parafii w archidiecezji wrocławskiej. Skazano go w czerwcu 1960 r. na rok i sześć miesięcy więzienia za współżycie z dziewczynką poniżej 15. roku życia (zaszła w ciążę). Rodzice poszkodowanej, zanim zawiadomili milicję, szukali sprawiedliwości w kurii. Po wyjściu z więzienia duchownego przeniesiono do ordynariatu gorzowskiego (dziś terytorium archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej).

Braki kadrowe powodowały, że nie tylko przyjmowano księży z wątpliwą przeszłością, ale nie usuwano własnych, którzy popełnili przestępstwo. Kuriozalny jest wręcz przypadek ks. M.M., administratora parafii z okolic Koszalina, który w 1968 r. zasiadł na ławie oskarżonych. Zarzucono mu wielokrotne gwałty (w latach 1966–1968) oraz pozbawienie wolności niemającej wówczas 15 lat dziewczyny. W trakcie rozprawy duchowny tłumaczył, co skłoniło go do takich czynów. „[…] chciał się sam przed Kurią Biskupią w Gorzowie skompromitować. Wyjaśnił to w ten sposób, że od dłuższego już czasu starał się o uzyskanie przeniesienia z P. do innej parafii. Był w tej sprawie w Kurii u biskupa, który nie chciał się zgodzić na jego przeniesienie […]. Miał też, według wyjaśnień M., biskup powiedzieć mu, że może przeniesienie uzyskać tylko przez więzienie. Dlatego, gdy […] była u niego, doszedł do wniosku, że właśnie ma taką okazję” – zapisał w meldunku do Warszawy zastępca naczelnika Wydziału Śledczego Milicji Obywatelskiej w Koszalinie.

Biskupów w Gorzowie było wtedy trzech. Wilhelm Pluta oraz dwóch pomocniczych: Jerzy Stroba (od 1958 r.) i Ignacy Jeż (od 1960 r.). Który z nich powiedział ks. M., że zmiana parafii jest możliwa tylko „przez więzienie”, trudno dziś ustalić, faktem jednak jest, że M. placówkę zmienił. Sąd I instancji skazał go na cztery lata więzienia z zaliczeniem tymczasowego aresztowania, sąd II instancji zmniejszył wyrok do lat trzech. W 1970 r. duchowny był już na wolności i w tym samym roku… został proboszczem innej parafii w obrębie tej samej diecezji. Odległej od tej, w której dopuścił się przestępstwa, o ok. 75 km.

Podobnie rzecz miała się z ks. C.G., skazanym we wrześniu 1971 r. na trzy lata i sześć miesięcy więzienia za wykorzystanie w latach 1968–1970 ośmiu uczennic z klas I–IV i usiłowanie gwałtu. Przestępstw tych dopuścił się w dwóch parafiach. W pierwszej, w okolicach Słupska, pracował zaledwie cztery miesiące. Z aktu oskarżenia wynika, że poszkodowane o tym, że ksiądz dopuszcza się wobec nich czynów lubieżnych, „opowiedziały proboszczowi parafii i to było najprawdopodobniej przyczyną przeniesienia”.

W nietypowym czasie (koniec roku) C.G. został przeniesiony na placówkę odległą o ponad 200 km – ciągle w obrębie administracji gorzowskiej. W tej parafii także dopuszczał się przestępstw. W 1972 r. sąd II instancji utrzymał wyrok, po wyjściu z więzienia ksiądz trafił do parafii oddalonej o 100 km od poprzedniej, w której pracował. Potem został także proboszczem.

Czytaj więcej

Pedofil, któremu zaufał kardynał Wyszyński

Brak kontroli i wiara w poprawę

Dlaczego biskupi pozwalali księżom, którzy popełnili ciężki przestępstwo, na dalszą pracę w duszpasterstwie? Wydaje się, że przyczyną były teoretycznie surowe, lecz ułomne przepisy kościelne. Obowiązujący do 1983 r. Kodeks prawa kanonicznego (KPK) z 1917 r. na czele listy przestępstw przeciw szóstemu przykazaniu Dekalogu wymieniał czyn popełniony z małoletnim poniżej 16. roku życia. Duchowny, który dopuścił się takiego występku, miał zostać karnie zawieszony w obowiązkach, należało wobec niego zadeklarować infamię, pozbawić wszelkich urzędów, beneficjów, godności i zadań, a w cięższych przypadkach także zdeponować (kan. 2359 § 2 KPK, 1917). Oznaczało to jednoczesną suspensę (zawieszenie), utratę wszystkich urzędów oraz wynagrodzenia, a także zakaz noszenia stroju duchownego. Ukaranego tak kapłana można było jednak po jakimś czasie przywrócić do pracy.

Wydalenie ze stanu kapłańskiego ówczesny kodeks nazywał degradacją. W ten sposób można było ukarać księdza, który: przystąpił do jakiejś sekty i mimo upomnień w niej trwał; czynnie znieważył osobę papieża; popełnił zabójstwo; dopuścił się solicytacji przy spowiedzi (nakłanianie spowiadającego się do czynności seksualnych); usiłował zawrzeć małżeństwo, a upomniany nie zerwał związku. Katalog przestępstw był zamknięty, a kara dożywotnia. Za żadne inne przestępstwo – choćby obiektywnie cięższe od tych wymienionych – nie można było księdza z kapłaństwa wyrzucić. Poza jednym przypadkiem: gdy deponowany przez rok od uprawomocnienia się kary nie okazał poprawy.

Poza tym KPK dopuszczał także wstrzymanie się od nałożenia kary kościelnej w sytuacji, gdy winnego ukarała już władza świecka lub prawdopodobne było, że to uczyni (kan. 2223 § 3 pkt 2 KPK, 1917). Taka sytuacja miała miejsce w odniesieniu do ks. Józefa Loranca, którego przypadek opisywaliśmy w „Plusie Minusie” w grudniu 2022 r. kard. Karol Wojtyła tłumaczył mu w liście, że oddał jego sprawę pod osąd Trybunału Metropolitalnego w Krakowie, a ten skorzystał z przysługującego mu prawa łaski i powstrzymał się od wymierzenia kary. Wojtyła wyjaśniał: „Zaniechanie wymiaru kary przez trybunał kościelny ani nie przekreśla przestępstwa, ani nie zmazuje winy. Każde przestępstwo winno być ukarane. Jeżeli więc w wypadku Księdza do wymiaru kary nie doszło, to ze względu na specjalne okoliczności, przewidziane przez Ustawodawcę kościelnego w kan. 2223 par. 3 n. 2. Okolicznością specjalną, która skłoniła sędziów Trybunału Metropolitalnego w Krakowie do zaniechania kary, był wyrok trybunału państwowego, a więc ukaranie Księdza przez władzę świecką”.

Wojtyła pozostawił duchownego w diecezji. Zdjął z niego karę suspensy, wysłał do klasztoru w Zakopanem, gdzie ten przepisywał księgi liturgiczne. Decyzję o powierzaniu mu kolejnych funkcji kapłańskich zostawił do decyzji proboszcza zakopiańskiej parafii, ale nie przywrócił księdzu „misji kanonicznej do katechizacji dzieci i młodzieży” oraz jurysdykcji do spowiadania. Tę miał otrzymać „w terminie późniejszym”. Wydaje się zatem, że zachował nad nim jakąś kontrolę. Nie da się tego, niestety, powiedzieć o biskupach, którzy wysyłali kłopotliwych księży na Pomorze. Co prawda duchowni ci nie byli z automatu inkardynowani do nowej diecezji i pozostawali we władzy dotychczasowego biskupa, ale w praktyce było to po prostu pozbycie się problemu.

Inna rzecz, że ówczesne przepisy kościelne wskazywały jednoznacznie, iż celem kary jest: poprawa przestępcy, naprawienie powstałego zgorszenia i przywrócenie należytej sprawiedliwości. W praktyce skupiano się na wskazaniu sprawcy drogi do nawrócenia oraz usunięciu zgorszenia. Zakładano, że da się je naprawić tylko poprzez usunięcie sprawcy ze środowiska, w którym był przyczyną owego zgorszenia. Przenoszono go zatem na inną parafię, z diecezji do diecezji. Na drugim krańcu Polski o czynach danego księdza nikt nie wiedział, a rozpoznanie go w nowym miejscu pracy przez kogoś, kto był jego ofiarą w przeszłości lub wiedział o jego przestępczej działalności, było mało prawdopodobne.

Pozbyć się problemu

W 1970 r. PRL i RFN podpisały porozumienie dotyczące regulacji granic. Dwa lata później z ogromnego terytorium administracji gorzowskiej wykrojono trzy diecezje: gorzowską, szczecińsko-kamieńską oraz koszalińsko-kołobrzeską. Architektami tej reformy był bp Wilhelm Pluta (został w Gorzowie) i dwaj biskupi pomocniczy – Jerzy Stroba (objął diecezję w Szczecinie) oraz Ignacy Jeż (został ordynariuszem w Koszalinie). Diecezja gorzowska zajmowała powierzchnię ok. 15,5 tys. km kw., szczecińsko-kamieńska – 13 tys., a koszalińsko-kołobrzeska – 19,3 tys. km kw. Na terenie tej ostatniej mieszkało 872 tys. osób. W chwili utworzenia pracowało w niej łącznie 347 duchownych (w tym 132 zakonników). Pięć lat później (dane z końca 1978 r.) było ich tylko o 11 więcej – w sumie 358 księży diecezjalnych i zakonnych. W tym samym czasie w dużo mniejszej archidiecezji poznańskiej było 1100 duchownych (256 zakonników), w warszawskiej – ponad 1400 (496 zakonników), a w krakowskiej – 1562 (679 zakonników).

Problem braku księży jeszcze mocniej unaocznia inna statystyka. Wśród 358 duchownych, którzy w końcówce 1978 r. pracowali w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, było tylko 36, dla których była ona diecezją ich urodzenia! Tamtejszy ordynariusz apelował zatem do innych hierarchów o to, by przysyłali mu księży do pracy. Przysyłali, i podobnie jak w poprzednich latach przyjmowano ich z otwartymi rękoma. Wielu hierarchów przy okazji pozbyło się problemów. Nie tylko księży, którzy dopuścili się przestępstw seksualnych na szkodę małoletnich, ale także tych, którzy mieli kłopoty z zachowaniem celibatu, alkoholem, bili dzieci na lekcjach religii – także z takimi przypadkami spotkaliśmy się w trakcie kwerendy.

Osobliwy jest przypadek ks. J.Ż., kamilianina, który przez wiele lat krążył po Polsce i pracował w rożnych diecezjach, m.in. w szczecińsko-kamieńskiej, płockiej, łomżyńskiej – w 1979 r. ordynariusz łomżyński bp Mikołaj Sasinowski nie pozwolił mu na dalszą pracę u siebie, zwolnił go, podejrzewając chorobę psychiczną. Ksiądz znalazł pracę w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Zwolniono go stamtąd w 1982 r., gdy został oskarżony o seksualne wykorzystanie ponad 70-letniego mężczyzny. Sprawę umorzono.

Diecezja częstochowska do Koszalina wysłała np. ks. B.M. skazanego w 1970 r. na trzy lata więzienia i trzy lata pozbawienia praw obywatelskich za gwałt na 27-letniej kobiecie. Archidiecezja lubaczowska chętnie oddała ks. Eugeniusza Surgenta (jego przypadek opisywaliśmy w „Plusie Minusie” w listopadzie 2022 r.). Wcześniej wydalony z archidiecezji krakowskiej w 1973 r. trafił za kraty za skrzywdzenie kilku małoletnich chłopców. Po odbyciu kary, w roku 1978 odnalazł się w Człuchowie. Potem pracował jeszcze w kilku parafiach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, w których też krzywdził małoletnich. O jego przeszłości – jak zapewniał nas w listopadzie 2022 roku rzecznik diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej – w roku 1978 nikt w tamtejszej kurii nie wiedział.

Diecezja siedlecka pozbyła się wspomnianego już ks. J.P., który tuż po wojnie zjawił się w Słupsku w parafii ks. Ziei. W latach 50. duchowny wrócił do macierzystej diecezji, a w 1968 r. skazano go na cztery lata więzienia za wykorzystanie 13-letniej dziewczynki, która zaszła z nim w ciążę. Gdy w 1972 r. wyszedł na wolność, odizolowano go w klasztorze, by jesienią 1976 r. posłać do pracy w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Pracował w niej ledwie dwa lata i przeniósł się na Opolszczyznę. Nie wiadomo, co było powodem przeprowadzki.

Z diecezji płockiej do Koszalina w 1981 r. wysłano ks. J.K., który w roku 1980 „ze względu na wynikłe trudności musiał opuścić parafię w B. i przez jakiś czas nie spełniał żadnych posług kapłańskich”. W styczniu 1984 r. duchowny został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat oraz 70 tys. zł grzywny za wykorzystanie chłopca. Po wyroku dalej pracował w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej.

W tym samym czasie na Pomorze trafił z diecezji częstochowskiej ks. M.K. W listopadzie 1985 r. za wykorzystanie ośmiu dziewczynek został skazany na rok i osiem miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata oraz 30 tys. zł grzywny. Biskup koszalińsko-kołobrzeski zwolnił go wtedy z pracy, a on sam porzucił Kościół katolicki, ożenił się i wstąpił w szeregi duchowieństwa Kościoła polskokatolickiego.

Czytaj więcej

Polski Kościół ukarał księdza za pedofilię po 37 latach

Skomplikowana powojenna historia, otwarta wojna komunistów z Kościołem, brak księży, niedoskonałe prawo kanoniczne, źle pojmowane przez biskupów „dobro Kościoła” i ochrona jego zewnętrznego wizerunku, przedkładanie interesów wspólnoty ponad dobro jednostki, ślepa wiara i ufność w drugiego człowieka, brak wiedzy na temat konsekwencji wykorzystania seksualnego – to zapewne niewielka liczba przyczyn, które składają się na to, że diecezję koszalińską można nazwać dziś „ziemią skrzywdzoną”.

Trudno winić za wszystko biskupów, którzy tamtymi terenami zarządzali w przeszłości. Odpowiedzialni bowiem są za to także ci, którzy po prostu pozbywali się problemów. Dbając o dobro swojego Kościoła diecezjalnego, w istocie bowiem krzywdzili Kościół, który potrzebował pomocy. A przede wszystkim, przenosząc księży-przestępców, narażali na krzywdę najbardziej bezbronnych – dzieci z parafii, do których byli kierowani pedofile. Doskonale zdiagnozował to równo pięć lat temu papież Franciszek w  „Liście do Ludu Bożego”, który napisał po ujawnieniu raportu z Pensylwanii: „[…] rany nigdy nie znikają i zmuszają nas do zdecydowanego potępienia tych potworności, jak również do skoncentrowania wysiłków, aby wykorzenić tę kulturę śmierci; rany nie »przedawniają się«. Cierpienie tych ofiar to skarga, która wznosi się do nieba, dotykająca duszy, a która przez długi czas była ignorowana, ukrywana lub wyciszana. Ale ich wołanie było silniejsze niż wszystkie środki, które próbowały je uciszyć, a jednocześnie udawały, że je rozwiązują decyzjami, które jeszcze powiększyły ich powagę, popadając we współudział. [...] nie potrafiliśmy być tam, gdzie powinniśmy być, że nie działaliśmy w porę, rozpoznając rozmiary i powagę szkody spowodowanej w tak wielu ludzkich istnieniach. Zlekceważyliśmy i opuściliśmy maluczkich”. Diecezja koszalińsko-kołobrzeska jest tego doskonałym przykładem.

Wśród 41 diecezji Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce jest jedna, którą bez wahania można określić mianem: „ziemia skrzywdzona”. Jej korzenie sięgają roku 1000, gdy po przyjęciu przez Polskę chrztu zaczęto tworzyć pierwsze biskupstwa. Ziemie, które obejmowała swoim zasięgiem, dość szybko odpadły jednak od Korony i stały się lennem cesarstwa niemieckiego, potem rządzili tam Szwedzi i ponownie Niemcy. Po 1945 r. znalazły się w granicach Polski.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi