Chinom przez dekady bardzo dobrze szło. Rosły jak na drożdżach. Już pod koniec lat 90. minionego wieku zamieniły się w światową taśmę produkcyjną, a pod koniec 2001 r. weszły jako pełnoprawny członek do Światowej Organizacji Handlu (WTO), mimo że w kraju nadal rządziła twardą ręką Komunistyczna Partia Chin (KPCh).
Ta sprytnie otworzyła tamtejszy ogromny i chłonny rynek dla obcych kapitałów, które – kierując się żądzą łatwego zysku – wdzierały się do Państwa Środka drzwiami i oknami – bo był to nowy, tani i chłonny rynek. Kapitał szedł ze wszech stron, począwszy od krajów najbogatszych – USA, Japonii, Niemiec, zachodniej Europy. To wtedy też przeniesiono do biednych wówczas Chin produkcję, co się teraz odbija czkawką.
Albowiem, owszem, obcy korzystał z taniej siły roboczej, ale jeszcze bardziej korzystali na tym Chińczycy. Kraj, który wszedł w XXI stulecie jako szósta gospodarka świata, jeszcze za Włochami, rósł w tempie dwucyfrowym rocznie i na koniec pierwszej dekady obecnego wieku był już na pozycji drugiej, za USA.
Czytaj więcej
Rosyjska agresja na Ukrainę uruchomiła niemal wszystkie globalne potęgi, które chcą być beneficjentem nowego ładu, jaki się wyłoni po wojnie. Indie liczą, że będą w tych zmaganiach jednym z rozgrywających.
Chińskie sny, amerykańska trwoga
Chińczycy wyprzedzili wtedy Japonię, a to dla ich psyche było mniej więcej tak, jakby nasi rodacy pokonali gospodarczo Niemcy. Nic dziwnego, że kiedy do władzy w Pekinie, pod koniec 2012 r., przyszła tzw. piąta generacja przywódców spod znaku KPCh (pierwszą był Mao Zedong i jego akolici) z Xi Jinpingiem na czele, natychmiast zerwała z poprzednią strategią zaordynowaną przez „ojca” chińskiej transformacji i reform Deng Xiaopinga, by odbudowywać własną potęgę po cichu i bez zwracania niczyjej uwagi.