Polska i Ukraina. Zbyt bliscy sobie na salonowe grzeczności

Co pozostaje nam, Polakom, uczynić dziś z krwawą spuścizną rzezi wołyńskiej? Wybaczać „w imieniu ofiar”, domagać się od Ukraińców przeprosin? Tego już nie da się w ten sposób naprawić. Idźmy do przodu – co nie znaczy, że z lekceważeniem dla pamięci o tych, którzy odeszli.

Aktualizacja: 12.07.2023 09:40 Publikacja: 07.07.2023 17:00

Polska i Ukraina. Zbyt bliscy sobie na salonowe grzeczności

Foto: MIROSŁAW OWCZAREK

Proszę was z litości/ Jeśli nie chcecie dać noża/ Ja mu pożyczę tej kości/ I będzie jak ręka boża” – ten wyimek ze „Snu srebrnego Salomei” Juliusza Słowackiego chodzi mi po głowie, gdy piszę o 80. rocznicy rzezi na Wołyniu. Kolejny tekst rocznicowy? Czuję, że ten właśnie moment różni się czymś od obchodzonych w poprzednich dziesięcioleciach rocznic. Czymś, co nie zaistniało dotąd nigdy wcześniej, wojną, która wybuchła 24 lutego poprzedniego roku i trwa do tej pory. Wojną z naszym wspólnym sąsiadem, który niemalże od samych początków polsko-ukraińskich perypetii grał rolę tego trzeciego, siedzącego z boku. Ale to on dotąd rozdawał nam karty.

Tym razem stało się inaczej. Mimo tego, że to Rosja napadła na Ukrainę, to jej – wreszcie po wiekach! – wymyka się z rąk inicjatywa. Co więcej, im bardziej Moskwa stara się tę inicjatywę odzyskać, tym mocniej dźwignia losowych decyzji przesuwa się ze wschodu na zachód, w kierunku Dniepru, ale także Wisły. Może nie dostrzegamy i nie docenimy w porę tego paradoksu, ale tak właśnie się dzieje.

Od momentu wybuchu wojny przezwyciężenie fatalizmu całego zła, z którym kojarzy się hasło „Wołyń 1943”, wiązać się będzie nie tylko z imperatywem pojednania dwóch narodów, jak dotąd bywało. Odtąd kojarzyć ją będziemy także z imperatywem sojuszu, którego zarysy, wbrew wszelkim teraźniejszym i przyszłym „ale”, majaczą nam po drugiej stronie okna historycznych możliwości. Obie te wartości – sojusz i pojednanie – to dwie drogi prowadzące do jednego celu. I marsz pierwszą z wymienionych dróg winien nawet wyprzedzać postęp dokonujący się na tej drugiej.

Czytaj więcej

Końcowe chwile otwockich sztetli

Prawo do nielubienia Ukraińców

Zobłoków wizji Słowackiego zejdźmy na moment na ziemię. My, Polacy i Ukraińcy, od wybuchu tej wojny żyjemy ze sobą na co dzień – w masowej skali. W ciągu kilku ubiegłorocznych tygodni, niemalże niepostrzeżenie, staliśmy się społeczeństwem dwunarodowym, przynajmniej jeśli mowa o dużych miastach. „Rzeczpospolita Obojga Narodów” – hasło, które odmieniają przez wszystkie przypadki wielbiciele skostniałej tradycji – powróciła do nas w całkiem nowej odsłonie. Historia lubi takie niespodzianki. A na co dzień wiadomo jak jest: tak jak w starym małżeństwie, którego kalendarz zajęć nie składa się przecież wyłącznie ze spijania sobie nektaru z dzióbków. I nie będzie inaczej, bo tak działa natura wspólnoty. Codzienność mnoży małe spory, oddalając w stronę niewidocznego tła namiętność miodowego miesiąca. A im będziemy ze sobą więcej i bardziej, tym bardziej jeszcze mnożyć się będą owe małostki. Możemy w ciemno założyć, że tak się stanie, nawet jeśli hipotetycznie wyeliminujemy ryzyko grającej na naszą niezgodę „ruskiej agentury”.

Zresztą już teraz tak się dzieje. Zapytajmy chociażby pierwszego napotkanego taksówkarza albo hydraulika, co myśli o „zwyczajnych” Ukraińcach. Idę o zakład, że nie będą to słowa miłości i przyjaźni, lecz cierpkie uwagi o rzeczywistych lub częściej wyobrażonych wadach naszych nowych współmieszkańców. Możemy z nimi polemizować, ale nie warto się na nie oburzać. Większość z nas po prostu nie przepada za tymi, z którymi mieszka na co dzień. Narodowość jest tu sprawą drugorzędną.

Skoro więc sami ze sobą się kłócimy, trudno od nas wymagać, abyśmy w sytuacji normalnej (bo nie mówię tu o moralnej powinności pomocy uchodźcom) wyjątkowo szczerzyli zęby do Ukraińców.

Ale przecież i Ukraińcy kłócą się całkiem podobnie jak my, chociaż my może tego nie dostrzegamy. Do wybuchu tej wojny uważałem, że polsko-ukraińskie pojednanie nie nastąpi, dopóki nie pogodzą się ze sobą sami Polacy. I dopóki nie pogodzą się ze sobą sami Ukraińcy. Teraz wyraźnie widzę, że jest to utopia. W takiej kolejności doczekalibyśmy się pojednania „na święty nigdy”. Budujmy na tym, co mamy.

Mamy prawo do nielubienia Ukraińców, takie samo jak do nielubienia pisiorów czy też lemingów. Ale niechże choć czasem te naturalne emocje ustąpią przed imperatywem wzajemnej korzyści! Nie możemy ciągle patrzeć na koniec własnego nosa. Strategiczny sojusz z Ukrainą leży w naszym, polskim, interesie i tę podstawową prawdę mogliby, dla naszej wspólnej korzyści, przyswoić sobie nawet ci spośród rodaków, którzy na co dzień za Ukraińcami, mówiąc łagodnie, nie przepadają.

Ale jest to także, na zasadzie lustrzanego odbicia, interes ukraiński. Chodzi w równym stopniu o to, by z Warszawy bliżej było do Kijowa niż do Moskwy, jak i o to, by samemu Kijowowi bliżej było do Warszawy niż do Berlina. Geometria niby prosta, ale jakże trudna do realizacji!

Milczenie ofiar

Powyższe uwagi skreślono z pamięcią o tym, że wszelkie trwałe budowle, nawet zaplanowane według szczytnych idei, buduje się od dołu, nie zaś od góry. Ale nasz wieszcz ma coś do powiedzenia także w kwestii fundamentów. Bo w przypadku tych najtrwalszych podtrzymujące całość słupy zaprawione są krwią. Bez tego komponentu filary szybko się kruszą. To kolejna tajemnica ludzkiej natury. Wracamy do „Snu srebrnego Salomei”.

Większość spośród 100 tysięcy ofiar wołyńskiej rzezi nie doczekała godnego pochówku. Ich ciała użyźniły ukraińską glebę, ich zbiorowe groby porasta bujna trawa i dziki bez. Na niejednej spośród tych bezimiennych mogił pierwsze krzyże pojawiły się dopiero wiosną ubiegłego roku. Postawili je miejscowi, Wołyniacy, poruszeni polską solidarnością okazaną wojennym uchodźcom.

80. rocznica tej zbrodni jest momentem szczególnym z jeszcze jednego powodu. Właśnie teraz odchodzą ostatni świadkowie, ludzie, którzy w 1943 roku byli kilkuletnimi dziećmi. Dziesięć lat temu żyło ich jeszcze całkiem sporo, za kolejne dziesięć nie będzie ich prawie w ogóle. Za dziesięć lat o Wołyniu mówić się będzie tak albo inaczej, na chłodno albo na gorąco, jednak nawet te najgorętsze opinie będą jedynie resentymentami. W tej chwili żyją jeszcze ludzie, dla których wspomnienie Wołynia jest żywą, krwawiącą raną. I jest to dla nich, a także dla nas, chwila ostatnia.

Wołyńskie ofiary to byli w większości prości wieśniacy. Rodziny nauczycieli, wójtów, agronomów lub wojskowych osadników, jeśli w ogóle przeżyły pierwszą falę sowieckich czystek w latach 1939–1941, na czas rzezi przeważnie zdążyły schronić się w miastach (pod ochroną Niemców) lub większych ośrodkach samoobrony (pod ochroną Armii Krajowej). Na miejscu pozostali ci, którzy nie mieli dokąd uciekać: przywiązani do ziemi gospodarze, ich żony oraz potomstwo. To właśnie oni padli w pierwszych szeregach ofiar zagłady.

Mówi się, że nie ma polskiej rodziny, która by podczas II wojny światowej nie ucierpiała od Niemców – i jeśli jest w tym stwierdzeniu retoryczna przesada, to niewielka. Bez przesady można je zastosować wobec milionów Żydów zamieszkujących ongiś nasz region Europy. Natomiast zamordowani Wołyniacy reprezentowali grupę dość izolowaną pod względem ogólnonarodowego obiegu informacji oraz emocji.

Popatrzmy: w 1944 r. mieszkańcy zwyciężonej, lecz niepokonanej Warszawy, wygnani z miasta, rozjechali się po świecie, wszędzie tam, gdzie żyli inni Polacy – w kraju i na uchodźstwie. I wszędzie, gdzie się pojawili, potrafili przekazać innym opowieść, która z czasem stała się częścią polskiego mitu. Rodziny ofiar Wołynia nie miały takiej możliwości. Ci, którzy przeżyli i wyjechali na Ziemie Zachodnie, nie mieli krewnych w miastach. Osiedleni zostali obok osadników z całkiem innych wiosek, zaprzątniętych swoimi sprawami i swoją pamięcią. Własną żywą, zranioną pamięć, a także, z czasem, swój wołyński mit mogli kultywować tylko wewnątrz własnej grupy.

Stąd wziął się swoisty „błąd założycielski” ogólnopolskiego mitu o Wołyniu, który ukształtował się dopiero po latach, po dwóch, a nawet trzech pokoleniach, w momencie krzepnięcia struktur III Rzeczypospolitej. Nie budowały go rodziny ofiar, lecz raczej rachmistrze strat, którzy mnożeniem liczby zabitych do kilku setek tysięcy usiłowali wypełnić duchową pustkę swoich relacji. Bo tego, co opisywali bezduszną literą (choć często w bardzo emocjonalnych słowach), ani oni sami, ani ich bliscy osobiście nie przeżyli. Świadkowie i ich rodziny nadal milczeli. Dla „rachmistrzów” byli tylko materiałem dla statystyk. Ale również dla zawodowych pojednywaczy pozostawali niewygodną niewiadomą układanego ad hoc polsko-ukraińskiego równania.

Owszem, środowiska rodzin ofiar Wołynia to partner do rozmowy trudny, zamknięty w kręgu własnych żalów. Ale czy można się temu dziwić, skoro przez 30 lat wolnej Polski mało kto zapraszał tych ludzi do rozmowy, a jeśli tak, to na zasadzie kompulsywnego odrabiania moralnych strat? A przecież tylko trudne rozmowy mogą poprowadzić do przodu autentyczny dialog.

Co teraz pozostaje z tym zrobić nam wszystkim, Polakom? Wybaczać „w imieniu ofiar” lub też „w imieniu ofiar” domagać się od Ukraińców przeprosin? Za późno, tego już nie da się w ten sposób naprawić. Idźmy do przodu – co nie znaczy, że z lekceważeniem dla pamięci o tych, którzy odeszli.

Czytaj więcej

Jacek Borkowicz: Niekonsekwentne oceny Tomasza Terlikowskiego

Spełnione proroctwo?

Regimentarz Józef Stempkowski przeszedł do historii jako uśmierzyciel ukraińskiego powstania, tak zwanej koliszczyzny. Było to na kilka lat przed pierwszym rozbiorem Polski i skądinąd ta kolejność tragicznych wydarzeń nie jest przypadkowa. Stempkowski utopił bunt we krwi i takim też krwawym mścicielem pozostał w pamięci Ukraińców. Ale nie tylko ich. Jako bohater „Snu srebrnego Salomei” występuje w całej pełni swoich strasznych czynów, chociaż Słowacki łagodzi ich odrażającą wymowę sztafażem romantycznego języka.

I oto w obozie Regimentarza, który „na tym smętnym cmentarzu” chce świętować zwycięstwo, pojawia się Wernyhora. Postać znana z ukraińskiego mitu, ale także z polskiego – by odwołać się chociażby do znanego obrazu Matejki. Można zatem powiedzieć: nasz wspólny bohater.

Wernyhora nie przychodzi świętować, przepełnia go bólem krew zabitych, których widział po drodze do obozu. Zabitych Ukraińców, ale też zabitych Polaków – jednych i drugich w podobnie okrutny sposób. I podobnie niczemu niewinnych. Śmierci tych pierwszych nie potrafi Regimentarzowi wybaczyć, ale też nie rzuca nań, jak i na jego ludzi, przekleństwa. Sam nie wie, dlaczego owego przekleństwa nie rzuca, ale my, choć w niejasny sposób, możemy za niego na to pytanie odpowiedzieć. Sprawiła to krew i kości pomordowanych, które z czasem rozpadną się w proch ziemi. Tej ziemi, po której chodziły pokolenia dwóch bliskich sobie narodów, tworząc wspólnotę trudną, pełną gorzkich momentów, lecz przypieczętowaną wiekami historii. Na razie tylko tyle.

Wernyhora nie widzi dla nas jasnej przyszłości. „Dopiero – mówi, zwracając się do „panów Lachów” – gdy się wasz trup trzy razy/ Pod mogiłą rwąc do sławy/ Znów przewróci na bok krwawy” – dopiero wtedy złe fatum się odwróci i na polsko-ukraińskim horyzoncie pojawi się perspektywa nowej drogi. Dopiero wtedy on, „dziad rzewny”, znowu uderzy w struny swojej liry, śpiewając dumę sławy i błogosławieństwa.

Nie ma co sprawdzać słów wieszcza z aptekarską dokładnością. Ale doskonale wiemy, że od czasu napisania dramatu Słowackiego trup Polski, usuwanej z mapy Europy, już kilka razy zdążył „przewrócić się na bok krwawy”. Czyżby już nadszedł czas zapowiedziany przez Wernyhorę? Że nadszedł, a przynajmniej nadchodzi – co do tego nie ma wątpliwości. Wątpić należy jedynie w to, czy aby na pewno uda nam się ten czas wykorzystać.

Słowacki i Snyder

Patrząc z tej perspektywy, zadajmy sobie pytanie: czego symbolem może być dzisiaj hasło „Wołyń 1943”? Czy tylko symbolem polskiej martyrologii, rokrocznie, przy okazji kolejnych obchodów, przeciwstawianej martyrologii ukraińskiej? Odpowiedź brzmi: nie, już nie czas na to. I to bynajmniej nie z powodu lekceważenia wołyńskiego symbolu. Przeciwnie, krew tamtych ofiar woła do nas głosem zbyt mocnym na to, by pamięć o niej zamknąć w ramach narodowo-martyrologicznych wspomnień.

Odwołajmy się tu raczej do obrazu „skrwawionych ziem”, o których w sposób tak przejmujący i przekonujący pisze, jak również opowiada kolejnym rocznikom studentów Yale, profesor Timothy Snyder. Polska, kraje bałtyckie, Białoruś i Ukraina to przecież obszar dawnej Rzeczypospolitej. To właśnie na tym obszarze w dekadzie 1939–1949 zamordowano i zamęczono najwięcej ludzi w najnowszej historii Europy. Czy nie jest to dla nas przynajmniej zobowiązaniem do solidarności? Nie tylko w Polsce, także w pozostałych z wyżej wymienionych krajów.

Dopiero w tej całej krwawej panoramie „Wołyń 1943” jawi się jako największa – obok Wielkiego Głodu 1933 i Zagłady Żydów – czerwona plama w dwudziestowiecznej historii naszych narodów. Dopiero w tym porównaniu możemy dostrzec zarówno grozę, jak i znaczenie wspominanego przez nas zjawiska.

Skoro doceniliśmy już znaczenie pamięci o wołyńskiej rzezi, pora spojrzeć na „plamy” nieco mniejsze, lecz nie mniej jaskrawo w owej panoramie obecne. I równie drażniące wzrok – zarówno Ukraińców, jak i Polaków.

Równo w rok po mordzie dokonanym na Polakach struktury wewnętrznego bezpieczeństwa UPA dokonały na Wołyniu „czystki” polegającej na rozstrzelaniu kilkuset partyzantów miejscowego, to znaczy ukraińsko-wołyńskiego pochodzenia. Dodajmy dla wyjaśnienia, że upowscy „bezpieczniacy”, podobnie jak większość dowódców tej formacji, przybyli na Wołyń z Galicji Wschodniej. Powód? Wołyniacy byli dla nich „za mało narodowi”. Ten szczegół nie pasuje do polskiej popularnej narracji o wołyńskich realiach.

Idźmy dalej. Przez całą dekadę, jaka nastąpiła po zwycięstwie nad Niemcami w 1945 r., w wojnie, jaką na zachodniej Ukrainie toczyła UPA z oddziałami pacyfikacyjnymi NKWD, zabito również wielu Ukraińców – za to samo, za co w 1944 r. rozstrzelano partyzantów na Wołyniu. I dokonała tego ta sama Służba Bezpieczeństwa UPA pod pretekstem oczyszczania przedpola ze zdrajców oraz elementów prokomunistycznych. W rzeczywistości, jak to zwykle bywa, ofiarami padali przeważnie ludzie inaczej myślący, jakich łatwo jest stygmatyzować, jeśli tylko mieszkają na wsi lub w małym miasteczku. Liczba tych ofiar idzie w dziesiątki tysięcy.

Do ofiar tejże UPA należy też zaliczyć chłopaków z oddziału Maksyma Borowcia, pseudonim Taras Bulba. To on, a nie Bandera, wymyślił nazwę „Ukraińska Powstańcza Armia”. Bandera nie dość, że ukradł mu nazwę, to jeszcze czynnie go zwalczał – także za to, że Boroweć stanowczo potępił mordy na Polakach.

Czytaj więcej

Jacek Borkowicz: Gdy idee stają się idolami

Tych wszystkich ofiar nie chcą dostrzec inżynierowie zbiorowej pamięci zarządzający dziś ukraińskim IPN. Niedobrze, ponieważ niezrozumiałe promowanie kultu UPA Bandery będzie nam teraz, Ukraińcom oraz Polakom, tylko przeszkadzać, a w niczym nie pomoże. I proszę nie powtarzać tu kontrargumentu, że nie wypada Polakowi dobierać Ukraińcom bohaterów. Ten argument był trafny, ale tylko do 24 lutego ubiegłego roku. Teraz już nie działa. Po prostu jesteśmy już zbyt sobie bliscy na to, by bawić się w salonowe grzeczności.

Tym bardziej że to Ukraińcy dobierają dziś bohaterów nam. A raczej czynią to rosyjskie szrapnele. Każdy zabity polski ochotnik to dzisiaj tragedia dla jego matki, żony lub dziewczyny. W przyszłości – przepraszam, że to mówię, ale o tym właśnie jest ten tekst – cegiełka do budowy nowej polskiej legendy. Rozumiem wstrzemięźliwość oficjalnych czynników wobec tych poległych polskich obywateli, bo przecież nie są to „nasi żołnierze”. Ale z czasem upomni się o nich zbiorowa pamięć, jestem tego pewien. Zatem i z tej krwi, z tych kości zrealizuje się przepowiednia Wernyhory.

Unia Europejska zrodziła się na osi sojuszu Niemiec i Francji, a sojusz ten scementowało pojednanie dokonane na grobach Niemców i Francuzów poległych pod Verdun. Dziś przyszła pora na nowy gest pojednania o europejskim wymiarze. W tym geście dla Polski i Ukrainy pozostaje do odegrania rola kluczowa.

Proszę was z litości/ Jeśli nie chcecie dać noża/ Ja mu pożyczę tej kości/ I będzie jak ręka boża” – ten wyimek ze „Snu srebrnego Salomei” Juliusza Słowackiego chodzi mi po głowie, gdy piszę o 80. rocznicy rzezi na Wołyniu. Kolejny tekst rocznicowy? Czuję, że ten właśnie moment różni się czymś od obchodzonych w poprzednich dziesięcioleciach rocznic. Czymś, co nie zaistniało dotąd nigdy wcześniej, wojną, która wybuchła 24 lutego poprzedniego roku i trwa do tej pory. Wojną z naszym wspólnym sąsiadem, który niemalże od samych początków polsko-ukraińskich perypetii grał rolę tego trzeciego, siedzącego z boku. Ale to on dotąd rozdawał nam karty.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka
Materiał Promocyjny
Jak wygląda auto elektryczne