Proszę was z litości/ Jeśli nie chcecie dać noża/ Ja mu pożyczę tej kości/ I będzie jak ręka boża” – ten wyimek ze „Snu srebrnego Salomei” Juliusza Słowackiego chodzi mi po głowie, gdy piszę o 80. rocznicy rzezi na Wołyniu. Kolejny tekst rocznicowy? Czuję, że ten właśnie moment różni się czymś od obchodzonych w poprzednich dziesięcioleciach rocznic. Czymś, co nie zaistniało dotąd nigdy wcześniej, wojną, która wybuchła 24 lutego poprzedniego roku i trwa do tej pory. Wojną z naszym wspólnym sąsiadem, który niemalże od samych początków polsko-ukraińskich perypetii grał rolę tego trzeciego, siedzącego z boku. Ale to on dotąd rozdawał nam karty.
Tym razem stało się inaczej. Mimo tego, że to Rosja napadła na Ukrainę, to jej – wreszcie po wiekach! – wymyka się z rąk inicjatywa. Co więcej, im bardziej Moskwa stara się tę inicjatywę odzyskać, tym mocniej dźwignia losowych decyzji przesuwa się ze wschodu na zachód, w kierunku Dniepru, ale także Wisły. Może nie dostrzegamy i nie docenimy w porę tego paradoksu, ale tak właśnie się dzieje.
Od momentu wybuchu wojny przezwyciężenie fatalizmu całego zła, z którym kojarzy się hasło „Wołyń 1943”, wiązać się będzie nie tylko z imperatywem pojednania dwóch narodów, jak dotąd bywało. Odtąd kojarzyć ją będziemy także z imperatywem sojuszu, którego zarysy, wbrew wszelkim teraźniejszym i przyszłym „ale”, majaczą nam po drugiej stronie okna historycznych możliwości. Obie te wartości – sojusz i pojednanie – to dwie drogi prowadzące do jednego celu. I marsz pierwszą z wymienionych dróg winien nawet wyprzedzać postęp dokonujący się na tej drugiej.
Czytaj więcej
Dla żydowskich mieszkańców zatłoczonych dzielnic Warszawy letni pobyt w Falenicy czy Otwocku stanowił namiastkę egzotycznych wakacji. Ci młodsi często traktowali go jako przymiarkę do podróży na piaski Palestyny. O ile zdążyli wyjechać.
Prawo do nielubienia Ukraińców
Zobłoków wizji Słowackiego zejdźmy na moment na ziemię. My, Polacy i Ukraińcy, od wybuchu tej wojny żyjemy ze sobą na co dzień – w masowej skali. W ciągu kilku ubiegłorocznych tygodni, niemalże niepostrzeżenie, staliśmy się społeczeństwem dwunarodowym, przynajmniej jeśli mowa o dużych miastach. „Rzeczpospolita Obojga Narodów” – hasło, które odmieniają przez wszystkie przypadki wielbiciele skostniałej tradycji – powróciła do nas w całkiem nowej odsłonie. Historia lubi takie niespodzianki. A na co dzień wiadomo jak jest: tak jak w starym małżeństwie, którego kalendarz zajęć nie składa się przecież wyłącznie ze spijania sobie nektaru z dzióbków. I nie będzie inaczej, bo tak działa natura wspólnoty. Codzienność mnoży małe spory, oddalając w stronę niewidocznego tła namiętność miodowego miesiąca. A im będziemy ze sobą więcej i bardziej, tym bardziej jeszcze mnożyć się będą owe małostki. Możemy w ciemno założyć, że tak się stanie, nawet jeśli hipotetycznie wyeliminujemy ryzyko grającej na naszą niezgodę „ruskiej agentury”.