Wakacje z Kmicicem: Pułtusk i Puszcza Biała

Pułtusk w dwójnasób dołożył się do Sienkiewiczowskiego Nobla.

Publikacja: 30.06.2023 10:00

Żołdacy, których Kmicic ujrzał w pułtuskiej kolegiacie, z pewnością zapomnieli o godnym zachowaniu

Żołdacy, których Kmicic ujrzał w pułtuskiej kolegiacie, z pewnością zapomnieli o godnym zachowaniu

Foto: mat. pras.

Równie złym przewodnikiem – powie ktoś – byłby Franc Maurer z „Psów”, niewątpliwie wzorowany na Sienkiewiczowskich bohaterach. Mimo to nie zmieniamy zdania i na wakacje ruszamy z Kmicicem. Tym Kmicicem, Andrzejem, bohaterem „Potopu”. Chorążym orszańskim, który za samo spojrzenie mógł usiec, poszczerbić i zajechać.

To ostatnie budzi niemałe obawy. Jedziemy z czwórką dzieci, tu potrzeba spokoju i opanowania, a taki dodatkowy pasażer mógłby prowokować zajazdy drogowe i podjazdy parkingowe, o co w wakacje szczególnie łatwo. Postaramy się go więc utemperować, ale nie zrezygnujemy z jego towarzystwa, wsłuchani w słowa Aleksandry Piłsudskiej: „Ilekroć mąż [Józef Piłsudski] wybierał się w podróż lub wyruszał w pole, zawsze miał ze sobą medalik Matki Boskiej Ostrobramskiej, »Potop« Sienkiewicza i »Kronikę Stryjkowskiego«”.

Przy czym u nas mężów jest dwóch, nie licząc bohatera „Potopu”, i aż cztery damy. Dodajmy, kawalerowie i niewiasty od lat czterech do czterdziestu czterech, różnych pasji, zainteresowań. Czy Kmicic sprosta rodzinie?

Ale, ale, zagadaliśmy się, a już jesteśmy na przedmieściach pierwszego z celów naszej wyprawy.

Czytaj więcej

Kłajpeda. Jak Niemcy odnaleźli swoje miejsce w ZSRR i na Litwie

I też ze Szwecji

Jadąc wolno, dojechali późnym wieczorem do Pułtuska” – przeczytamy w „Potopie”. I tu niezbędna glosa. Kmicic z towarzyszącymi mu Kiemliczami i wiernym Soroką przybywali z północy, od Przasnysza, my zaś kierujemy się od południa, z Warszawy. I akurat u progu kanikuły nasza podróż, inaczej niż Kmicicowa, nie była zbyt męcząca. Ze stolicy ta niespełna 70-kilometrowa trasa najpierw okala Zalew Zegrzyński, omija bokiem Serock i biegnie prawym brzegiem Narwi. Niestety, w wakacje, zwłaszcza w piątki, postoimy w korkach, które na wysokości Nieporętu czy na rogatkach Pułtuska będą uciążliwe i sześćdziesięcioparominutowa droga łatwo zmienić się może w trzygodzinną.

Choć i teraz doświadczyliśmy części perturbacji, niegdyś spowalniających Kmicica. „Spotykał [on] wszędy […] oddziały szwedzkie eskortujące wozy z żywnością, zbożem, chlebami, piwem, i stada wszelkiego rodzaju bydła”. Niczego takiego w sensie dosłownym nie było, ale zwalnialiśmy przed pojazdami wojskowymi, których szczególnie dużo jechało za Zegrzem oraz już w samym Pułtusku wlekliśmy się za ciężarówkami ciągnącymi na Augustów i dalej via Baltica do krajów bałtyckich. Zabawne, że przyszło nam jechać za przyczepą, na której w rejestracji była eska, a więc oznaczenie Szwecji.

Ale na tym nie koniec. Powiedzmy, spojlerując nieco, że w Pułtusku spotkaliśmy listonosza, pana Andrzeja, który zachęcał, żeby zajrzeć do reportażu z pożaru, jaki zniszczył miasto w lipcu 1875 r. Autorem tekstu opublikowanego w „Gazecie Polskiej” był nie kto inny, jak Sienkiewicz. Wrócimy do tego i przywołajmy na razie jedno z początkowych zdań. „W miarę, jak zbliżaliśmy się do Pułtuska, ruch na szosie zwiększał się coraz bardziej” – pisał późniejszy autor „Potopu”.

Gdybyśmy znali ten reportaż wcześniej, może w duszy zrodziłyby się złe przeczucia, ale przeczytaliśmy go dopiero w Pułtusku i sine ira et studio powiedzmy, że wjazd Kmicica nie został zmyślony, choć Sienkiewicz, jak i my, kierował się od Warszawy. Ponadto na dzisiejszych drogach, na szczęście!, nie ma wrogich wojsk ani pogorzelców, ale samych pojazdów jest zdecydowania za dużo.

Romantycznym śladem

W Pułtusku „wezwano Kmicica do biskupiego pałacu, alias zamku, żeby się komendantowi opowiedział”. Nasze drogi mogłyby się więc skrzyżować przy obecnej ulicy Daszyńskiego, na wysokości baszty, która, przekonywał jeden z mieszkańców, nazywa się Rusałka i została zrekonstruowana w latach 50. XX w. Tuż obok, przy placu Teatralnym, nad dwupiętrowymi kamieniczkami góruje ponadstuletni Dom Kultury, choć same tradycje teatralne w miasteczku są znacznie dłuższe i już w połowie XVI stulecia działała tam scena, określana mianem jednej z najstarszych w Polsce.

Gdybyśmy więc spotkali Kmicicowy orszak w tym ważnym nie tylko komunikacyjnie, ale i historycznie, i kulturowo miejscu, to dalej już razem ruszylibyśmy Świętojańską i wyjechali na rynek. A tam – rynek to czy ulica? Spoglądamy w lewo i 200 metrów dalej przestrzeń ogranicza biały kościół, do którego jeszcze zajdziemy. Na prawo ratusz, ceglana wieża i za kolejne metrów 200 ściana zieleni, domykająca ten wyciągnięty prostokąt. Więc rynek to jednak, który ze względu na swoją rozciągłość uznany został za najdłuższy w Europie.

Ruszamy w prawo po historycznym bruku, w stronę jednej z odnóg Narwi rozlewającej się po okolicy. Na wzgórzu już od XIV w. wznosiła się twierdza strzegąca przeprawy. Z czasem stała się ona prawdziwym zamkiem. Była wielokrotnie niszczona, odbudowywana i przebudowywana. Ostateczny wygląd przyjęła w latach 70. zeszłego stulecia, gdy wyszykowano ją na hotel i siedzibę organizacji polonijnej. Ale w czasach Kmicica była jeszcze warownią, choć słabo wyposażoną, przynajmniej w meble, bo znajdowało się tam, czytamy w źródłach, ledwie „20 stołów, 13 zydlów, nieokreślona liczba zydelków oraz 4 ławy”. Nie ulega jednak wątpliwości, że w zamku stacjonowało szwedzkie dowództwo i pan Andrzej, zatrzymany na rogatkach, do tamtejszego komendanta został skierowany.

My nie musimy się spieszyć i zamiast przez arkadowy most i główne wierzeje postanawiamy dostać się bardziej kameralnie, bocznym wejściem, w cieniu drzew, aby romantycznymi schodami wspiąć się na wewnętrzny dziedziniec. Bingo! Koniecznie pójdźcie naszym śladem.

Czytaj więcej

Sienkiewicz, Venclova, Mann. Litwa szlakiem literackim

Historia to oszukaństwo

Antoni, czarny kot z białą łapą, jakby był w stroju arlekina, zastygł przy armatach, zza których wyłania się billboard z Paderewskim. Wchodzimy i cykamy zdjęcia, ale już na dziedzińcu rysuje się o ileż ciekawszy plan. Pośrodku klomby z fantastycznymi różami, po obwodzie rabaty także pełne róż. Wiaterek dmucha i zapachy się mieszają. Nasz zachwyt dostrzega ogrodniczka, pani Maria. – Morelowa to Gloria Dei – wyjaśnia – a ta kremowobiała, z żółtym środkiem, to Chopin.

Zachęca, abyśmy powąchali czerwoną Ingrid Bergman i w rzeczy samej róża wonieje fiołkami. – Wszystko jest opóźnione o dwa tygodnie – przekonuje ogrodniczka – w lipcu to dopiero będzie tu pełno kwiatów.

Zwierzamy się, że idziemy śladem Kmicica, i pani Maria wskazuje wykusz, gdzie miał stać Napoleon po wielkiej bitwie, jaka rozegrała się nieopodal; do tego także wrócimy i powiedzmy tylko, że w zamku jest stosowna tablica pamiątkowa. Sama ogrodniczka historii jednak nie lubi.

– Przyjechałam znad Wisły, z Wyszogrodu – opowiada – 50 lat temu, ale wciąż jest mi trudno się przyzwyczaić.

– Czy jest ktoś taki, jak typowy pułtuszczanin? – dociekamy, ale nasza rozmówczyni nie potrafi wskazać konkretnych cech. Dawniej istniała więź z ludową tradycją, sugeruje i nieoczekiwanie wychodzi z niej belfer, nauczyciel biologii. – Tu są Kurpie Białe czy Zielone? – pyta i mamy wrażenie, że przeniesiono nas pod tablicę. Jeśli nieopodal jest Puszcza Biała, to może i Kurpie od lasów zapożyczyły nazwę. Pani Maria chwali i oznajmia nieoczekiwanie: – Historia to oszukaństwo, każdy opowiada po swojemu i jak chce.

Zapewniamy, że wrócimy jeszcze, i ruszamy do zamku. Traf chce, że przy wejściu spod parasoli dobiega głos mężczyzny, tłumaczącego komuś, jakie były losy kobiet w „dawnych czasach”. Ciekawe, co by pomyślał ten znawca dziejów, gdyby wiedział, że tuż obok ogrodniczka powtórzyła tezy Haydena White’a, filozofa, który twierdził, że historii jako takiej nie ma, jest tylko i aż literatura.

Bitwa pod Wyrwi-Zębem

Z „Potopu” wiemy, że w zamku wyśmiał Kmicica niejaki pułkownik Izrael. Nasz bohater ukrywał się pod nazwiskiem Babinicz i pewnie sobie pomyślał – drwij z Babinicza, a Kmicic ciebie usiecze. Możemy jednak zgadywać, w jakim nastroju wychodził. Dajmy mu więc ochłonąć i zwiedzajmy chwilę sami.

Od razu za zamkowym mostem przy ulicy Rynek 31 jest dom, gdzie w dzieciństwie mieszkał Wiktor Gomulicki, pozytywistyczny literat, znany najbardziej ze „Wspomnień niebieskiego mundurka”, których akcja rozgrywa się właśnie w Pułtusku. Ci, którzy pamiętają tę książkę, mogliby dziś podjąć opisane tam wyzwania i późnym wieczorem zajrzeć na cmentarz albo – z bojką asekuracyjną przy pasie – przepłynąć Narew.

Tuż po drugiej stronie obok fontanny jest ławeczka-pomnik, na której spoczął Krzysztof Klenczon, kolejny wybitny pułtuszczanin. Dom, gdzie się urodził w 1942 r., znajduje się nieco dalej, pod numerem 21. My jednak przysiądziemy obok rzeźby.

O Lennonie z Pułtuska można snuć dwie równoległe opowieści. Jedna dotyczyłaby obranej przez niego ścieżki artystycznej, wiodącej ku hardrockowym rewirom. Druga, mniej oczywista, sięgałaby biografii ojca, Czesława, który jako żołnierz AK ukrywał się przez lata, czego ślady odnajdziemy w „Białym krzyżu”, do którego Klenczon napisał muzykę.

Ale najdłużej zatrzymamy się pod numerem 29. Zgodnie z informacją na tablicy w tym niepozornym domu stacjonował Napoleon po bitwie stoczonej tu 26 grudnia 1806 r. Doszło wtedy do wydarzenia niebywałego, bo Rosjanom udało się na chwilę powstrzymać niezwyciężonych Francuzów. I pewnie dlatego po trzech dniach na miejsce przybył sam Bonaparte; wbrew legendzie pod Pułtuskiem nie dowodził ani Napoleon, ani Murat, lecz Jean Lannes. Rosyjski sukces, a de facto pat, był dziełem przypadku i stał za nim carski oficer von Bennigsen. Nie podporządkował się rozkazom i zamiast wiać, gdzie pieprz rośnie, z furią uderzył na Francuzów.

Napoleon rozumiał, że taki precedens może mieć daleko idące konsekwencje, i nie tylko ogłosił wielkie zwycięstwo, ale i kazał wyryć na paryskim Łuku Triumfalnym wśród innych miejsc chwały „Pultusk”. Jednak przeciwnicy małego kaprala nie próżnowali i na angielskich karykaturach nazwę tę zapisywano jako Pul-Tusk, co było odwołaniem do słów „pull” (ciągnij, rwij) i „tusk” (kieł). A więc Wyrwi-Ząb, miejsce, gdzie Bonaparte stracił kieł.

Czytaj więcej

Jak pani Larsson urzekła Ikeę

Książki strażnikami pamięci

I pod napoleońską kwaterą spotykamy pana Andrzeja, listonosza. – Tu był Bonaparte, a pani Walewska w zamku – śmieje się. Także i jemu zdradzamy, za jakim bohaterem jedziemy, i wtedy słyszymy pierwszy raz o reportażu z pożaru. – Miasto się spaliło – poważnieje pan Andrzej – a Sienkiewicz to relacjonował, a po latach wykorzystał jeszcze do opisu pożaru Rzymu w „Quo vadis”.

– A Pułtusk… – zmieniamy temat, bo w końcu naszym rozmówcą jest listonosz, osoba znająca tutejszych – czy ludzie lubią to miasto? Lubią, choć jak wszędzie, młodzi jadą do Warszawy albo za granicę. Miasto ostatnio trochę podupadło, bo i działająca tu Akademia Humanistyczna im. Aleksandra Gieysztora ma dziś już mniej studentów. – Nie ma też większych zakładów – dodaje pan Andrzej – ale mnie najbardziej boli, że koszary poszły w ruinę.

Mają tam powstać mieszkania, ale droga do tego daleka. – Przetrwały rozbiory, dwie wojny, komunę, a demokracji nie przetrwały – gorzko konstatuje.

Okazuje się, że listonosz, choć urodził się w Pułtusku, od strony mamy związany jest z Siemiatyczami i Podlasiem. Pan Andrzej, podobnie jak i Andrzej Kmicic, jeździł tam nie raz, choć cele odwiedzin były oczywiście różne. My jednak dostrzegamy tu znak, swoistą pinezkę, którą w myślach wbijamy na mapie naszej marszruty.

I zachęceni przez rozmówcę, wsiadamy do samochodu i przez trzy kwadranse objeżdżamy Pułtusk. Mijamy m.in. budynki akademii, wciąż bezprecedensowej szkoły wyższej w niespełna 20-tysięcznej miejscowości, i na bibliotece dostrzegamy wielki łaciński napis „Książki strażnikami pamięci”. Bez trudu odnajdujemy też koszary, rozległy, charakterystyczny dla carskiego militarnego budownictwa, kompleks. Od strony ulicy okna są zabezpieczone deskami, ale w głębi dwupiętrowe korpusy połyka już bujna zieleń.

Nietzsche pisał, że uwierzyłby tylko w takiego boga, który mieszkałby w przeżartym przez przyrodę kościele. Pewnie zaakceptowałby też żołnierza z takich jak tu koszar, ale pułtuszczanie mają na ten temat inne zdanie.

Wąsate twarze żołdaków

Pułtusk w dwójnasób dołożył się do Sienkiewiczowskiego Nobla – myślimy, idąc do kościoła, w którym odnajdziemy Kmicica. Po pierwsze, na co wskazał pan Andrzej, to pożoga z 21 lipca 1875 r., opisana w reportażu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Winicjusz, który spogląda w „Quo vadis” na płonący Rzym, to Sienkiewicz w Pułtusku. Emocje, ale i kolory, wonie czy gra świateł, wszystko łączy obie relacje.

29-letni Sienkiewicz przechadzał się wtedy między zgliszczami i wstąpił do kolegiaty:

„Wnętrze kościoła mroczne było i ciemne, w głębi tylko świeciły jeszcze rozżarzone węgle, niby oczy jakichś nadprzyrodzonych istot, patrzących z pośrodka ciemności. Straszne było to wysokie, czarne wnętrze. […] Zdawało się, że tam jest pełno duchów, które wyszły z podziemi kościelnych, zdziwione, że ktoś zakłócił im sen odwieczny”.

Otwieramy „Potop” i zaglądamy do tej samej „wspaniałej gotyckiej [kolegiaty]” Anno Domini 1655: „Wnętrze świątyni płonęło światłem jak w czasie rezurekcji, bo na kamiennej posadzce płonęły porozpalane ognie” i oczami Kmicica „przez dymy wśród czerwonych płomieni” widzimy „czerwone, porozpalane trunkiem, wąsate twarze żołdaków siedzących na beczkach i pijących piwo”.

A teraz sami zajrzyjmy. Piękny, odrestaurowany z zewnątrz i wewnątrz. Ostateczny wizerunek sprawia, że należałoby całość nazwać zabytkiem renesansowym, z elementami gotyckimi i barokową dominantą na ołtarzu głównym i ołtarzach bocznych. Wzrok sam wędruje do góry, 18 metrów nad posadzkę. Jakby mięciutkie purpurowe poduszeczki w środku wypełnione kompozycjami kwiatowymi, portretami i rozetami ciągną się przez całą długość 60-metrowego sklepienia. To rzadka, bodaj jedyna taka w Polsce, renesansowa polichromia. Odkryto ją w 1994 r. i spod nawet dziewięciu warstw farby i zanieczyszczeń, w tym kopciu po pożarach, wydobyto na światło dzienne.

Duch narodu

Wątek kolegiaty byłby więc dla „Potopu” jednym z kluczowych. Bez niego nie byłoby obrony Jasnej Góry, potrzebny był też, aby uprawdopodobnić psychologiczną przemianę Kmicica. I właśnie w tym odnajdujemy drugą przysługę, jaką Pułtusk oddał Sienkiewiczowi. W werdykcie sztokholmskiej kapituły mówi się przecież o jego „wybitnych osiągnięciach w dziedzinie epiki i rzadko spotykanym geniuszu, który wcielił w siebie ducha narodu”. Może jeszcze nie do końca to rozumiemy, ale czujemy, że słowa te odnoszą się do miejsca, gdzie się znaleźliśmy, i zwłaszcza mieszkańców.

Tymczasem musimy gonić Kmicica, który na widok niegdysiejszych bezeceństw w kolegiacie „porwał się za włosy i wybiegł”. Oto pędzi nadnarwiańskimi bulwarami, niemal ginie nam z oczu. Ruszamy w pogoń i nagle dociera do nas, o co tu chodzi. Przecież właśnie tutaj, dwa i pół roku temu znany opozycjonista, działacz na rzecz praw człowieka i polityk, Jan Lityński rzucił się do lodowatej wody, aby ratować psa. Zginął w jej nurcie.

Ta myśl dzięki Pułtuskowi, pułtuszczanom i za sprawą porywczego Kmicica pozostanie już z nami. Duch naszego narodu to nie tylko wywar z szowinizmu czy dziadocentryzmu. W recepturze znajdą się też prawa zwierząt, refleksje nad przyrodą czy sztuką. I na tym bynajmniej nie koniec.

Ale Kmicic mądrości te zdaje się mieć w głębokim poważaniu. Macha, na coś wskazuje i znów biegnie.

Za tydzień: na trójstyku Ełk–Szczuczyn–Wąsosz.

Równie złym przewodnikiem – powie ktoś – byłby Franc Maurer z „Psów”, niewątpliwie wzorowany na Sienkiewiczowskich bohaterach. Mimo to nie zmieniamy zdania i na wakacje ruszamy z Kmicicem. Tym Kmicicem, Andrzejem, bohaterem „Potopu”. Chorążym orszańskim, który za samo spojrzenie mógł usiec, poszczerbić i zajechać.

To ostatnie budzi niemałe obawy. Jedziemy z czwórką dzieci, tu potrzeba spokoju i opanowania, a taki dodatkowy pasażer mógłby prowokować zajazdy drogowe i podjazdy parkingowe, o co w wakacje szczególnie łatwo. Postaramy się go więc utemperować, ale nie zrezygnujemy z jego towarzystwa, wsłuchani w słowa Aleksandry Piłsudskiej: „Ilekroć mąż [Józef Piłsudski] wybierał się w podróż lub wyruszał w pole, zawsze miał ze sobą medalik Matki Boskiej Ostrobramskiej, »Potop« Sienkiewicza i »Kronikę Stryjkowskiego«”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi