„Nie jedź tam. Od Czarnobyla po Koreę Północną”: Poczuć surowe życie

Na pozór książka „Nie jedź tam” Adama Fletchera to antyprzewodnik po miejscach, w których pobyt ma więcej minusów niż plusów. Ale tylko na pozór.

Publikacja: 23.06.2023 17:00

„Nie jedź tam. Od Czarnobyla po Koreę Północną”, Adam Fletcher, przeł. Anna Dorota Kamińska, wyd. Zn

„Nie jedź tam. Od Czarnobyla po Koreę Północną”, Adam Fletcher, przeł. Anna Dorota Kamińska, wyd. Znak Koncept

Foto: mat.pras.

Kiedy książka powstawała, autor zaliczał się do pokolenia 30-latków, był Anglikiem, który wybrał spokojne i wygodne, pozbawione trosk materialnych życie w Berlinie. Według oceny swojej dziewczyny Annett „siedział tylko w domu, oglądał filmy dokumentalne i jadł czekoladę”. I nie rozumiał, „dlaczego bycie w domu zawsze jest uważane za coś złego?”.

A jednak razem z Annett podjął się wyprawy, by wyjść z koleiny, w której zaległ. Tak pojawiły się wyjazdy: do Stambułu, Chin, Ghany, Izraela, Argentyny, Czarnobyla, Naddniestrza, Korei Północnej. Jednak o tamtejszych zabytkach, godnych uwagi trasach zwiedzania Fletcher nie pisze nic. I wcale nie mamy o to do niego pretensji, bo kapitalnie, dowcipnie i z dystansem relacjonuje stan swego ducha i ciała (oraz towarzyszki) poddawanych kolejnym doświadczeniom, które składają się na proces jego spóźnionego dojrzewania.

Czytaj więcej

„Całe to piękno i krew”. Wielka sztuka jako pralnia brudnych pieniędzy

Ze spotkań z miejscowymi potrafi wyciągać wnioski: „Turcja to miejsce, gdzie polityki nie trzeba szukać – sama cię znajdzie”. Miał tam bowiem okazję przyglądać się zamieszkom „przeciw coraz większej islamizacji kraju i rosnącej autokracji”. Robił to z tak bliskiej odległości, że oglądając późniejsze wiadomości w telewizji, skonstatował: „to bardzo dziwne uczucie – dla odmiany być wiadomościami”. Równocześnie ocenia: „był to znakomity wyjazd dzięki energii protestujących”, i zauważa: „na tej wycieczce, zamiast jakichś idealnych, sterylnych, turystycznych wrażeń, zobaczyliśmy coś surowego, widzieliśmy, jak coś się buduje albo niszczy”.

W Chinach na dalszy plan zeszło podziwianie słynnej Terakotowej Armii wobec uczącej pokory podróży. Zamiast 14-godzinnego nocnego przejazdu autobusem były 44 godziny z półlitrową butelką wody mineralnej i dwoma croissantami na parę. W autobusie oni i Chińczycy – plujący do papierowych torebek i pozbywający się ustrojowych zaległości zgodnie z zasadą, że to, co zbędne – powinno znaleźć się na zewnątrz. „Taka wycieczka przypomina, że jesteśmy znacznie bardziej elastyczni, niż sobie wyobrażamy. Teraz wiedziałem, że potrafię spać w miejscu niewiele większym od pudełka zapałek, że potrafię żyć na połowie croissanta dziennie, że potrafię sikać do otwartej jamy”. I nawet spontaniczny płacz wywołany bezradnością, której doświadczył autor, opisuje jako doświadczenie unikalne – „kompletną obecność”.

Każda wyprawa coś odsłania: „Obcość przebywania w nie swoim miejscu uwalnia od wszelkich oczekiwań wobec tego, jak wszystko powinno działać i jak należy na to reagować. Pozycję oczekiwań zajmuje dziecięca naiwność. Bardzo mi się to uczucie podobało”.

Czytaj więcej

Krakowski Festiwal Filmowy. Magowie bywają i wielcy, i okrutni

W skonfliktowanych Izraelu i Palestynie zrozumiał, że „pozornie wszyscy mówiliśmy jednym językiem i używaliśmy tych samych słów – a jednak w rzeczywistości były między nami różnice nie do przeskoczenia w naszym pochodzeniu, doświadczeniu i rozumieniu znaczenia tych słów”. Wreszcie Fletcher zwierza się: „chciałbym poczuć więź z czymś większym ode mnie”. Niespełnione okazują się oczekiwania wobec Aśramu Hare Kryszna w Argentynie („obóz sprawiał wrażenie bardziej ekologicznej farmy niż miejsca kultu”).

Im więcej pokonywanych schematów myślenia, „uwalniania się z więzienia rutyny”, tym bardziej okazuje się, że od siebie, swojej historii uciec nie sposób. I tak Fletcher jedzie do rodzinnego Thetford, które opuścił, wyjeżdżając na studia, i o którym pisał: „robiłem wszystko, co mogłem, by zapomnieć o Thetford”.

Niebłahy przyczynek do przemyśleń o własnych podróżach.

Kiedy książka powstawała, autor zaliczał się do pokolenia 30-latków, był Anglikiem, który wybrał spokojne i wygodne, pozbawione trosk materialnych życie w Berlinie. Według oceny swojej dziewczyny Annett „siedział tylko w domu, oglądał filmy dokumentalne i jadł czekoladę”. I nie rozumiał, „dlaczego bycie w domu zawsze jest uważane za coś złego?”.

A jednak razem z Annett podjął się wyprawy, by wyjść z koleiny, w której zaległ. Tak pojawiły się wyjazdy: do Stambułu, Chin, Ghany, Izraela, Argentyny, Czarnobyla, Naddniestrza, Korei Północnej. Jednak o tamtejszych zabytkach, godnych uwagi trasach zwiedzania Fletcher nie pisze nic. I wcale nie mamy o to do niego pretensji, bo kapitalnie, dowcipnie i z dystansem relacjonuje stan swego ducha i ciała (oraz towarzyszki) poddawanych kolejnym doświadczeniom, które składają się na proces jego spóźnionego dojrzewania.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi