Robert Mazurek: Brzydkie słowo na „d”

Najbardziej lubiłem stać w kolejce. Kiedy rodzina pogrążona była w szale przedświątecznego sprzątania, brałem kartki na mięso, książkę i znikałem na kilka godzin poczytać. Oni tam zasuwali, ale myśleli, że ja i tak mam gorzej. Nie mówcie im, że się opieprzałem.

Publikacja: 16.06.2023 17:00

Robert Mazurek: Brzydkie słowo na „d”

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Bo moje dzieciństwo i lata nastoletnie to Gierek i Jaruzel. Dzisiejsi czterdziestolatkowie, młodsi ledwie o dekadę, opowiadają sobie o innym świecie, o grach komputerowych, perłach z kablówki i MTV oglądanym do nocy, o zagranicznych wakacjach i oryginalnych dżinsach. I choć z perspektywy moich dzieci jesteśmy równie starzy, to gdzieś tam, między nami przebiegła wyraźna granica pokoleń.

I teraz czas na wyzwanie dla szacownych redaktorów, a przede wszystkim PT Czytelników, bo padnie pierwsze brzydkie słowo, na razie na „z”. Dla mnie, reprezentanta średniego dziadocenu, słowo jednoznacznie wulgarne, dla młodszych o dekadę po prostu neutralny opis. Proszę więc nie kropkować, to cytat z mojego kolegi redakcyjnego, pana J., reprezentanta pokolenia boomu stanu wojennego: „Jestem pracowity, ale mam w głębokiej pogardzie tę całą kulturę zapierdolu”.

Czytaj więcej

Wina Mazurka: Pomarańcze z czarnoziemu

A więc tak, kultura zapierdolu.

Niegdyś był etos pracy, o którym święty papież encykliki pisał, o którym debatowali katoliccy intelektualiści, mówili opozycyjni jajogłowi. Była pracowitość, dla babci Heleny, jak mniemam, najważniejsza z cnót. Tak, cnót, bo takie słowa też wtedy padały. Babcia, rodzice, wszyscy wokół mówili, jakie to ważne, by być pracowitym, dawali mi przykład Arka – rówieśnika, który całe wakacje spędzał na wsi, pomagając krewnym, innym przykładem był mój własny dziadek, biorący na siebie pracę ponad siły. Bo pracowitość, bo odpowiedzialność za rodzinę, za innych, no i bez pracy nie ma kołaczy, a choć za komuny wysiłek nieprzesadnie się monetyzował, to jednak wzorzec był oczywisty. Poza tym jaka była alternatywa? Lenistwo? A fuj, tak nie można.

Bo pracowitość, bo odpowiedzialność za rodzinę, za innych, no i bez pracy nie ma kołaczy, a choć za komuny wysiłek nieprzesadnie się monetyzował, to jednak wzorzec był oczywisty.

Kiedy więc pracowitość i etos pracy zamieniły się w kulturę zapierdolu? Kiedy nastąpiło to całkowite odwrócenie pojęć, to przecięcie? Musiał to być początek obecnego stulecia, gdy w dorosłość wkroczyli poczęci w noc stanu wojennego, wychowani w relatywnym dobrobycie przez rodziców, którzy rekompensowali na nich niedostatki swego dzieciństwa. Ja nie miałem, ale moje dziecko musi mieć. Tak, to banalna konstatacja, że gdy człowiekowi nic nie brak, to trudniej mu zmusić się do wysiłku. Spójrzcie na żyjących na kartę rowerową bezdzietnych trzydziesto-, czterdziestolatków. Jeśli mają gdzie mieszkać, to nie muszą nawet dużo zarabiać, bo zawsze znajdą tanie bilety lotnicze i wyskoczą raz w miesiącu na weekend za granicę. Po co brać drugi etat, skoro można w tym czasie pograć w kosza, iść do knajpy, obejrzeć serial? I teraz padnie drugie, brzydkie słowo, tym razem na „d”: dobrostan. Kiedy usłyszałem je po raz pierwszy, chodziło o świnie, oni mówią o dobrostanie własnym. Cóż, każdy się porównuje, do kogo zechce.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: Druga strona morza

Ale to wszystko to tylko część prawdy, weźmy ich w obronę. Rodzice naciskali, zdobyli więc swe dyplomy magistrów marketingu i zarządzania w wyższej szkole płukania wiśni, za które starzy musieli słono zapłacić. I co? Jedyne, czym mogli zarządzać, to zmywak w Londynie. Dobre i to, bo wielu tam zaczęło, a potem znaleźli sobie lepsze miejsce, a reszta? Boleśnie odczuła zderzenie ze szklanym sufitem w kraju. Korporacje prawnicze zablokowane na dobre, co lepsze stanowiska zajęli ci starsi o dziesięć, piętnaście lat, którzy ani teraz, ani tym bardziej wtedy nie zamierzali umierać, mowy nie było o posunięciu się trochę. Po co więc harować jak osioł, skoro nic z tego mieć nie będę?

Do szału doprowadzają ich słowa Matczaka seniora wspominającego 16-godzinny dzień pracy, słowa, które – wyznam – nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Przecież to oczywiste, wszyscy tak pracowaliśmy! Ba, byliśmy i chyba wciąż jesteśmy przekonani, że to jedyny sposób, by cokolwiek osiągnąć, do czegoś dojść. Matczak, jak tysiące mu podobnych chłopaków z prowincji szturmujących stolicę, nie miał zamożnych rodziców, którzy kupiliby mu mieszkanie i jednym, dwoma telefonami znaleźli świetną posadę. Wy już ich macie, wam łatwiej. Wybaczcie więc, młodsi przyjaciele, ale nie moglibyście dziś przy sojowym latte pielęgnować swego narcyzmu i narzekać na kulturę zapierdolu, gdyby dziadocen na to nie zapracował.

Bo moje dzieciństwo i lata nastoletnie to Gierek i Jaruzel. Dzisiejsi czterdziestolatkowie, młodsi ledwie o dekadę, opowiadają sobie o innym świecie, o grach komputerowych, perłach z kablówki i MTV oglądanym do nocy, o zagranicznych wakacjach i oryginalnych dżinsach. I choć z perspektywy moich dzieci jesteśmy równie starzy, to gdzieś tam, między nami przebiegła wyraźna granica pokoleń.

I teraz czas na wyzwanie dla szacownych redaktorów, a przede wszystkim PT Czytelników, bo padnie pierwsze brzydkie słowo, na razie na „z”. Dla mnie, reprezentanta średniego dziadocenu, słowo jednoznacznie wulgarne, dla młodszych o dekadę po prostu neutralny opis. Proszę więc nie kropkować, to cytat z mojego kolegi redakcyjnego, pana J., reprezentanta pokolenia boomu stanu wojennego: „Jestem pracowity, ale mam w głębokiej pogardzie tę całą kulturę zapierdolu”.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi