Bo moje dzieciństwo i lata nastoletnie to Gierek i Jaruzel. Dzisiejsi czterdziestolatkowie, młodsi ledwie o dekadę, opowiadają sobie o innym świecie, o grach komputerowych, perłach z kablówki i MTV oglądanym do nocy, o zagranicznych wakacjach i oryginalnych dżinsach. I choć z perspektywy moich dzieci jesteśmy równie starzy, to gdzieś tam, między nami przebiegła wyraźna granica pokoleń.
I teraz czas na wyzwanie dla szacownych redaktorów, a przede wszystkim PT Czytelników, bo padnie pierwsze brzydkie słowo, na razie na „z”. Dla mnie, reprezentanta średniego dziadocenu, słowo jednoznacznie wulgarne, dla młodszych o dekadę po prostu neutralny opis. Proszę więc nie kropkować, to cytat z mojego kolegi redakcyjnego, pana J., reprezentanta pokolenia boomu stanu wojennego: „Jestem pracowity, ale mam w głębokiej pogardzie tę całą kulturę zapierdolu”.
Czytaj więcej
Pierwsze wrażenie z Afryki? Czerwona ziemia. Jest wszędzie, ale nie tam, bo w Swartlandzie tylko wina są czerwone. Są też i białe, i różowe, i pomarańczowe, ale ziemia czarna.
A więc tak, kultura zapierdolu.
Niegdyś był etos pracy, o którym święty papież encykliki pisał, o którym debatowali katoliccy intelektualiści, mówili opozycyjni jajogłowi. Była pracowitość, dla babci Heleny, jak mniemam, najważniejsza z cnót. Tak, cnót, bo takie słowa też wtedy padały. Babcia, rodzice, wszyscy wokół mówili, jakie to ważne, by być pracowitym, dawali mi przykład Arka – rówieśnika, który całe wakacje spędzał na wsi, pomagając krewnym, innym przykładem był mój własny dziadek, biorący na siebie pracę ponad siły. Bo pracowitość, bo odpowiedzialność za rodzinę, za innych, no i bez pracy nie ma kołaczy, a choć za komuny wysiłek nieprzesadnie się monetyzował, to jednak wzorzec był oczywisty. Poza tym jaka była alternatywa? Lenistwo? A fuj, tak nie można.