W czasie peregrynacji po Afryce Południowej odwiedziłem kilkadziesiąt winnic i próbowałem setek win, poznałem wielu świetnych winiarzy, ale serce skradło mi dwóch. Obaj są ze Swartlandu i obaj są kompletnymi wariatami. O jednym, potężnym, niedźwiedziowatym, brodatym Adi Badenhorście pisałem niedawno. To od niego zaczęła się Swartland Revolution, w której to rebelii pierwsze skrzypce gra dziś młody, szczupły i zakręcony Johan Meyer. Cóż to za rewolucja?
Czytaj więcej
Zabawny jest ten winiarski język – apelacja nie ma w nim nic wspólnego z sądami, a denominacja z wyznaniem. O co tu chodzi?
Swartland był przez 300 lat żyzną krainą rolniczą. Zaczynała się ona kilkadziesiąt kilometrów na północ od Kapsztadu, a więc od skraju Afryki. Turystów tam nie uświadczysz, bo i po co mieliby jeździć, oglądać farmy, pola pszenicy, uprawy czerwonej herbaty roiboos? Ale dziesięć lat temu tamtejszymi marnymi winnicami zawładnęli ludzie, którzy wina robią bezkompromisowo, naturalnie i stawiają nie na ilość, a na fantastyczną jakość. Jednym z nich jest Stompie – bo tak na niego mówią – Meyer, cudowne dziecko południowoafrykańskiego winiarstwa.
Pierwsze wrażenie z Afryki? Czerwona ziemia. Jest wszędzie, ale nie tam, bo w Swartlandzie tylko wina są czerwone. Są też i białe, i różowe, i pomarańczowe, ale ziemia czarna.
Praktykował u najlepszych w świecie, aż poszedł na swoje. Zaczął w okolicach Kapsztadu i wciąż jeszcze robi tam JH Meyer Signature Wines. To pinot noir oraz chardonnay, precyzyjne, eleganckie, pełne, ale wpisujące się w stylistykę nowoczesnego afrykańskiego winiarstwa, słowem normalne.