Polacy w sondażach od lat wykazują poparcie dla obecności w UE powyżej unijnej średniej. Za czasów rządów PiS wskaźnik poparcia członkostwa w UE nawet wzrósł. Według CBOS zwolenników obecności w Unii w czerwcu 2016 roku było 83 proc., a w czerwcu 2022 r. już 92 proc. Skąd ta jednoznaczna, w zasadzie ponadpartyjna postawa? Przede wszystkim Polacy dostrzegają w członkostwie w UE wymierne korzyści. Cenią sobie swobodę podróżowania bez paszportów, możliwość pracy za granicą, a przede wszystkim unijne środki, które często w narracji medialnej są wskazywane jako główny motor napędowy naszej gospodarki. Dużo większe znaczenie w rozwoju ma dla Polski dostęp do unijnego rynku, gdzie polskie produkty w wielu sektorach zdobyły mocną pozycję, ale ten aspekt członkostwa medialnie nie przebił unijnych kwot, którymi po każdych negocjacjach kolejni premierzy chwalą się przed wyborcami.
Od czasu akcesji wskaźnik poparcia dla UE wzrósł znacząco, bo nie sprawdziło się wiele obaw, jakie Polacy mieli przed wejściem do Wspólnoty. Grupą, która była mocno podzielona w kwestii członkostwa w Unii, byli m.in. rolnicy, którzy obecnie doceniają silne wsparcie, jakie wiąże się z dopłatami do produkcji rolnej. Szybki wzrost gospodarczy w Polsce i idący za nim wzrost płac jest powszechnie utożsamiany z integracją europejską. W efekcie poparcie dla UE jest dziś dominującą postawą niezależnie od wykształcenia, wieku, miejsca zamieszkania i w dużej mierze poglądów politycznych.
Ale ci, którzy wyciągają z tego wniosek, że Polacy są najbardziej prounijnym narodem w UE, dokonują daleko idącej nadinterpretacji. Dlaczego? Poparcie dla samego obecności nie pociąga bowiem za sobą automatycznej akceptacji dla poszczególnych działań unijnych instytucji czy szerzej akceptacji dla założeń „głównego nurtu” integracji europejskiej. Fundamentalnym sporem dzielącym polskie społeczeństwo jest to, czy integracja europejska wymaga dalszego pogłębienia. Z jednej strony mamy euroentuzjastów, zwolenników zacieśniania więzi wewnątrz Wspólnoty, którzy widzą w tym procesie naturalną kontynuację dotychczasowej trajektorii rozwojowej UE. Z drugiej mamy tych, którzy kolejne transfery władzy z Warszawy do Brukseli postrzegają w kategoriach zagrożenia polskiej suwerenności. Wśród nich są eurorealiści, którzy uważają, że osiągnęliśmy satysfakcjonujący poziom integracji i kolejne ruchy nie są uzasadnione, a wręcz groźne dla polskich interesów. Są także eurosceptycy, którzy uważają, że zaszliśmy za daleko i najchętniej wrzuciliby wsteczny bieg, przenosząc wiele kompetencji z Brukseli do Polski, a najlepiej, abyśmy opuścili Unię.
Spór o UE był dla prawicy bardzo niewygodny, bo konsolidował elektorat liberalno-lewicowy, który jednoznacznie chciał głębszej integracji, i jednocześnie dzielił wyborców prawicy na tych, którzy chcieli polexitu (mniejszość), tych, którzy chcieli cofnąć integrację, tych chcących zachować stan obecny oraz tych, którzy nie mieli nic przeciwko pogłębieniu integracji, albo uważali, że korzyści z członkostwa w UE są warte daleko idących ustępstw. Podział elektoratu uzasadniał wielogłos PiS w sprawach polityki europejskiej, gdzie koncyliacyjne, miękkie tony przeplatały się z twardą suwerennościową retoryką. Znamiennym w tym kontekście szpagatem była uchwalona w 2021 r. przez PiS uchwała „w sprawie przynależności do UE oraz suwerenności Rzeczypospolitej”.
Wspomniany podział od wielu lat jest dość statyczny, ale pod pozorami status quo ma miejsce proces, w którym kryje się potencjał dużej zmiany. Na razie nie jest on jeszcze w pełni widoczny, ale tworzy podziemną rzekę, której nurt jest coraz silniejszy.