Zielona transformacja będzie testem spójności Unii Europejskiej

Zielona rewolucja będzie testem euroentuzjazmu. Polacy nie będą umierać za klimat, bo choć wierzą w zmiany klimatyczne, to uważają je zasadniczo za problem globalny i o ograniczonych konsekwencjach dla Polski.

Publikacja: 12.05.2023 10:00

Zielona transformacja będzie testem spójności Unii Europejskiej

Foto: mirosław owczarek

Polacy w sondażach od lat wykazują poparcie dla obecności w UE powyżej unijnej średniej. Za czasów rządów PiS wskaźnik poparcia członkostwa w UE nawet wzrósł. Według CBOS zwolenników obecności w Unii w czerwcu 2016 roku było 83 proc., a w czerwcu 2022 r. już 92 proc. Skąd ta jednoznaczna, w zasadzie ponadpartyjna postawa? Przede wszystkim Polacy dostrzegają w członkostwie w UE wymierne korzyści. Cenią sobie swobodę podróżowania bez paszportów, możliwość pracy za granicą, a przede wszystkim unijne środki, które często w narracji medialnej są wskazywane jako główny motor napędowy naszej gospodarki. Dużo większe znaczenie w rozwoju ma dla Polski dostęp do unijnego rynku, gdzie polskie produkty w wielu sektorach zdobyły mocną pozycję, ale ten aspekt członkostwa medialnie nie przebił unijnych kwot, którymi po każdych negocjacjach kolejni premierzy chwalą się przed wyborcami.

Od czasu akcesji wskaźnik poparcia dla UE wzrósł znacząco, bo nie sprawdziło się wiele obaw, jakie Polacy mieli przed wejściem do Wspólnoty. Grupą, która była mocno podzielona w kwestii członkostwa w Unii, byli m.in. rolnicy, którzy obecnie doceniają silne wsparcie, jakie wiąże się z dopłatami do produkcji rolnej. Szybki wzrost gospodarczy w Polsce i idący za nim wzrost płac jest powszechnie utożsamiany z integracją europejską. W efekcie poparcie dla UE jest dziś dominującą postawą niezależnie od wykształcenia, wieku, miejsca zamieszkania i w dużej mierze poglądów politycznych.

Ale ci, którzy wyciągają z tego wniosek, że Polacy są najbardziej prounijnym narodem w UE, dokonują daleko idącej nadinterpretacji. Dlaczego? Poparcie dla samego obecności nie pociąga bowiem za sobą automatycznej akceptacji dla poszczególnych działań unijnych instytucji czy szerzej akceptacji dla założeń „głównego nurtu” integracji europejskiej. Fundamentalnym sporem dzielącym polskie społeczeństwo jest to, czy integracja europejska wymaga dalszego pogłębienia. Z jednej strony mamy euroentuzjastów, zwolenników zacieśniania więzi wewnątrz Wspólnoty, którzy widzą w tym procesie naturalną kontynuację dotychczasowej trajektorii rozwojowej UE. Z drugiej mamy tych, którzy kolejne transfery władzy z Warszawy do Brukseli postrzegają w kategoriach zagrożenia polskiej suwerenności. Wśród nich są eurorealiści, którzy uważają, że osiągnęliśmy satysfakcjonujący poziom integracji i kolejne ruchy nie są uzasadnione, a wręcz groźne dla polskich interesów. Są także eurosceptycy, którzy uważają, że zaszliśmy za daleko i najchętniej wrzuciliby wsteczny bieg, przenosząc wiele kompetencji z Brukseli do Polski, a najlepiej, abyśmy opuścili Unię.

Spór o UE był dla prawicy bardzo niewygodny, bo konsolidował elektorat liberalno-lewicowy, który jednoznacznie chciał głębszej integracji, i jednocześnie dzielił wyborców prawicy na tych, którzy chcieli polexitu (mniejszość), tych, którzy chcieli cofnąć integrację, tych chcących zachować stan obecny oraz tych, którzy nie mieli nic przeciwko pogłębieniu integracji, albo uważali, że korzyści z członkostwa w UE są warte daleko idących ustępstw. Podział elektoratu uzasadniał wielogłos PiS w sprawach polityki europejskiej, gdzie koncyliacyjne, miękkie tony przeplatały się z twardą suwerennościową retoryką. Znamiennym w tym kontekście szpagatem była uchwalona w 2021 r. przez PiS uchwała „w sprawie przynależności do UE oraz suwerenności Rzeczypospolitej”.

Wspomniany podział od wielu lat jest dość statyczny, ale pod pozorami status quo ma miejsce proces, w którym kryje się potencjał dużej zmiany. Na razie nie jest on jeszcze w pełni widoczny, ale tworzy podziemną rzekę, której nurt jest coraz silniejszy.

Czytaj więcej

„Biedafirmy”, „Janusze biznesu”? Pogarda zamiast szacunku

Rosnące poczucie krzywdy

Ostatnie lata były dla rządzącego obozu bardzo trudnym doświadczeniem w relacjach z UE i nie pozostaną bez wpływu na stosunek prawicy do integracji europejskiej. Przed dojściem PiS do władzy krytyka różnych obszarów funkcjonowania UE miała charakter „teoretyczny” – głównie z pozycji ideowych. Dotyczyła zwłaszcza federalizacji Unii i zarazem promocji wizji Europy Ojczyzn.

Ostatnie lata przyniosły na prawicy bagaż doświadczeń, który w istotny sposób zmienił postrzeganie UE. Przede wszystkim kluczowym doświadczeniem jest niemoc. PiS jest partią potężną w Polsce, ale okazała się słabiutką w Europie. Oczywiście, w dużej mierze to wina okoliczności, choć nie tylko. Żadna inna konserwatywna partia w Europie nie ma takiej pozycji jak PiS. Poza tym antyestablishmentowe partie kwestionujące unijną doktrynę „jeszcze więcej Europy w Europie” i obsługujące antysystemowe emocje są często skrajnym zjawiskiem w poszczególnych państwach. Obóz „zmiany” w Europie jest obozem zdominowanym przez partie i polityków niechętnych integracji europejskiej, a nie chcących ją zreformować. W Parlamencie Europejskim czy w Brukseli PiS nie ma więc wielu sojuszników, którzy nie byliby z różnych powodów problematyczni. Obecność w mniejszości skazuje PiS na polityczną marginalizację. W efekcie polski rząd nie jest w stanie znaleźć sojuszników do realizacji swojej wizji UE, a głównym narzędziem, którym się posługuje na forum europejskim, jest hamulec ręczny.

Na dodatek partia sprzeciwiająca się federalizacji i posiadająca dość rozbudowaną refleksję nad alternatywną wizją UE sprawuje władzę w czasach, kiedy w Unii ma miejsce bezprecedensowe pogłębianie integracji europejskiej. Tak bowiem należy traktować wspólny dług covidowy czy wzmocnienie kompetencji instytucji unijnych w obszarze praworządności. PiS nie tylko nie był w stanie przeciwstawić się tym tendencjom, ale w efekcie swoich działań pogłębił federalizację.

Ostatnie lata to nie tylko zderzenie ze ścianą i pielęgnowanie „niedasizmu”. To przede wszystkim potężne poczucie krzywdy, jakie powstało w efekcie sporu o praworządność. Wiele osób w obozie władzy zdaje sobie sprawę, że reformy wymiaru sprawiedliwości realizowane przez Zbigniewa Ziobrę z akceptacją Jarosława Kaczyńskiego były robione po partyzancku, ale jednocześnie uważa, że sposób potraktowania Polskę przez unijne instytucje nosił znamiona „przemocy strukturalnej”. Na polskiej prawicy, także w umiarkowanym skrzydle, istnieje przekonanie, że w Brukseli nie zdecydowano by się na takie upokorzenia, gdyby w Polsce rządził rząd liberalny i bardziej przychylny wobec unijnego mainstreamu.

Nikt z obozu władzy nie przewidywał na początku rządów PiS, że Bruksela będzie zdolna do naginania traktatów, ręcznego sterowania polskim wymiarem sprawiedliwości, nakładania drakońskich kar. Co więcej, rozpoczęty spór stopniowo rozszerzał zakres zarzutów. Polska stała się więc chłopcem do bicia, wrzucona do jednego worka z Węgrami jako wadliwe demokracje czy wręcz półautorytaryzmy, którym urządzano regularne grillowanie i uruchamiano ponadnarodowy przemysł pogardy.

Nietrwałe zwycięstwo moralne

Wojna w Ukrainie miała zmienić sytuację. Dodać Polsce politycznego znaczenia, dać nam kapitał moralny, usunąć na bok dotychczasowe spory. Nic takiego się nie wydarzyło. Owszem, można powiedzieć, że polityka wobec Rosji czy Ukrainy uległa zmianie, ale poza polityką wschodnią wojna niczego istotnego nie zmieniła. Poza jednym. Urosły polskie ambicje. Wojna była dowodem na to, że Polska miała rację, a przede wszystkim racje miał PiS, który o rosyjskim zagrożeniu mówił wtedy, kiedy nie było to jeszcze modne.

Moralne zwycięstwo nie przekuło się na polityczną pozycję naszego kraju. Nie było naszym wunderwaffe. Polska nie otrzymała środków ani z Krajowego Planu Odbudowy, nie uzyskała znaczącego finansowego wsparcia na ukraińskich uchodźców, a do tego wcale nie jest pewna wypłata środków z wieloletniego budżetu UE. Co więcej, wojna naturalnie pogorszyła sytuację w krajowym budżecie. Dlatego determinacja, aby zdobyć unijne środki jest ogromna, szczególnie że zbliżają się wybory. I tylko to blokuje potężne negatywne emocje wobec Brukseli.

Poczucie niesprawiedliwości jest tym większe, że od wielu lat Polska rozwija się bardzo dynamicznie. Dużo szybciej od innych gospodarek, szczególnie państw Europy Zachodniej. Z gospodarczego punktu widzenia stanowi więc bardzo pozytywny wkład do unijnego PKB. Ale mimo rosnącej pozycji gospodarczej nie zmienia się pozycja polityczna. Symbolem tego są relacje z Niemcami. Polska w 2022 r. stała się piątym pod względem obrotów partnerem handlowym RFN. Tymczasem relacje polityczne Warszawy z Berlinem szorują po dnie.

Emocje, które nie są zdrowo kanalizowane, odkładają się i mają potencjał erupcji ze dwojoną siłą, gdy tylko będzie ku temu okazja. Wiele wskazuje, że taka pojawiła się na horyzoncie. Ogromny potencjał politycznych napięć będzie mieć polityka klimatyczna. Do niedawna była ograniczona w swoim rozmachu – wpływała na energetykę, ale poza nią ruchy Brukseli były nieśmiałe. Przełomowa decyzja o osiągnięciu neutralności klimatycznej do 2050 roku przewraca stolik. Oznacza bowiem konieczność wyeliminowania śladu węglowego z niemal każdej aktywności człowieka oraz przedsiębiorstwa. W konsekwencji trzeba będzie zmienić nie tylko technologie, z których korzystamy, ale i nasze nawyki.

Europejski Zielony Ład (EZŁ) jest całkowitą transformacją gospodarczą, której skala nie jest jeszcze w pełni zrozumiała. Trudno, żeby było inaczej, wszak zeroemisyjne technologie w wielu sektorach jeszcze nie powstały albo technologicznie nie są dojrzałe, albo bardzo drogie. Efekt, przede wszystkim finansowy, dla przeciętnego Kowalskiego jest trudny do przewidzenia. Optymiści uspokajają, żeby nie panikować, bo zyski przeważą. Tym, dla których argumenty klimatyczne nie są wystarczające, dyżurni „uspokajacze” przedstawiają cały zestaw argumentów ekonomicznych, z najważniejszym na czele, czyli korzyściami rozwoju zielonego przemysłu. Dzięki nowym regulacjom UE ma stać się liderem nowego wyścigu technologicznego, który zdefiniuje nowy międzynarodowy system pracy. Problem polega na tym, że korzyści wynikające z zielonej transformacji są dużo bardziej enigmatyczne niż koszty, które zaczynają być coraz większe i coraz bardziej namacalne. Europejski Zielony Ład to skok do basenu na główkę z dużej wysokości, gdy wciąż nie wiemy, ile jest w nim wody.

Ani pandemia, ani wojna nie zmieniły celów Brukseli. Wręcz przeciwnie. Oba te wielkie kryzysy przyniosły zwolennikom transformacji dodatkowe argumenty, żeby ją przyspieszyć. Tym samym udowodniły to, że EZŁ jest projektem z kategorii „too big to fail” (za duże, by upaść). Poza celami przemysłowymi i klimatycznymi EZŁ to w oczach Brukseli brakujący Święty Graal integracji europejskiej. To świetna narracja mająca spajać wszystkich Europejczyków, wspólny cel spełniający zasadę SMART – konkretny, mierzalny, zdefiniowany w czasie, istotny i osiągalny. Pytanie tylko, jakim kosztem? Przy okazji daje świetne wytłumaczenie dla wzmacniania kompetencji instytucji ponadnarodowych.

Czytaj więcej

Tyle suwerenności, ile szacunku do państwa i obywateli

Dynamit podłożony pod euroentuzjazm

Europejski Zielony Ład stanowi szczególnie duże wyzwanie dla Europy Środkowej. Mimo dynamicznego wzrostu nadal jest to region biedniejszy, o wyższym wskaźniku ubóstwa energetycznego, mniejszych dochodach ludzi, wciąż nieposiadający dużych firm zaawansowanych technologicznie, które miałyby potencjał, by stać się liderem zielonej transformacji. Można powiedzieć, że relacja kosztów do zysków w przypadku naszego regionu, w tym Polski, jest dużo mniej korzystna niż w państwach, które do zielonego wyścigu przygotowywały się od dawna, mają dobry sprzęt, trenera i doping.

Polacy nie będą umierać za klimat, bo choć wierzą w zmiany klimatyczne, to uważają je zasadniczo za problem globalny i o ograniczonych konsekwencjach dla Polski. Dużo bardziej społecznie nośnym tematem środowiskowym jest smog i palenie węglem w piecach, ponieważ Polacy widzą ich zdrowotne konsekwencje i są w stanie powiązać przyczyny ze skutkami. Klimat jest tematem zbyt abstrakcyjnym i wpisującym się w globalne narracje, do których szczególnie „lokalistycznie” zorientowani Polacy mają dużą rezerwę. Nie uważają, że Polska, która jest wciąż na dorobku, powinna rzucać się ratować cały świat w sytuacji, gdy nie radzimy sobie w pełni z rozwiązaniem własnych problemów.

Na proces rosnących kosztów wynikających z opodatkowania śladu węglowego nałoży się sukcesywne zmniejszanie finansowego wsparcia z Brukseli. Polska staje się coraz bogatszym państwem, więc naturalnie coraz mniej należy się nam unijnych środków. Poza tym polityczne problemy w państwach południa Europy zdają się być na tyle ważące, że część pieniędzy zapewne zostanie tam przekierowana. Wreszcie w unijnym budżecie będzie pewnie coraz mniej środków na „narodowe koperty”, bo trzeba sfinansować ogólnounijne cele z polityką klimatyczną na czele.

Polaków czeka zderzenie z inną rzeczywistością niż ta, do której przywykli. Środków z Unii będzie coraz mniej, a koszty obecności w niej się zwiększą. Okaże się to bolesnym procesem, jeśli niewystarczająco szybko będzie rosło polskie PKB oraz dochody zarówno budżetu państwa, firm, jak i gospodarstw domowych. Jeśli nie pójdzie za tym większe polityczne znaczenie naszego kraju, będziemy siedzieć na beczce prochu. Dotychczas bezpośrednie korzyści rekompensowały wiele niedogodności związanych z integracją europejską, szczególnie na prawicy. Wiele z pretensji nie było nawet wprost komunikowanych, bo szybka kalkulacja powodowała, że defekty integracji europejskiej zostawiano na boku. Jeśli jednak namacalnych korzyści zabraknie, to zostanie zerwana niepisana zasada „kasa za akceptację”. Jeśli zbyt szybko i zbyt mocno zostanie zakręcony kurek z euro, a koszty będą lawinowo rosły, istnieje ryzyko kryzysu oraz spadku zaufania do Unii.

Podział na prawicy

Pierwsi do zagospodarowania niezadowolonych już się pojawili. Zmiana nazwy Solidarnej Polski na Suwerenna Polska jest symboliczna, bo przypieczętowuje kilkuletni trend silnej antagonistycznej retoryki wobec Brukseli, jaką stosowali politycy partii Zbigniewa Ziobry. W tej strategii krytyka polityki klimatycznej zajmuje czołowe miejsce obok sądownictwa. Budowa politycznej tożsamości oraz głównej narracji na kontestacji zielonej transformacji jest dowodem na to, jaki jest polityczny potencjał tego tematu. Nie znaczy to, że Suwerenna Polska jest skazana na sukces. Być może szczyt rosnących kosztów życia i społecznego oburzenia jeszcze przed nami, więc będziemy mieć do czynienia z politycznym falstartem. Ale nawet jeśli to nie partia Ziobry będzie beneficjentem społecznego oburzenia, to pojawią się inni, bo w polityce jak w ekonomii – jeśli jest popyt, pojawia się podaż.

Jesteśmy zbyt daleko, aby straszyć polexitem, ale na horyzoncie pojawia się ryzyko budowy silnej antyunijnej emocji, która będzie musiała znaleźć polityczne ujście. Będzie ona prowadzić zapewne do silniejszego pęknięcia w polskiej prawicy na skrzydło pragmatyczne i jastrzębie. Podział ten już dziś jest obecny w obozie Zjednoczonej Prawicy, ale jeszcze nie w pełni dojrzał i się nie zinstytucjonalizował.

Realnym scenariuszem jest brak zdolności obsługi przez PiS elektoratu eurorealistycznego i eurosceptycznego. Na krytyce wobec UE z pozycji suwerennościowych, gdzie w centrum będzie polityka klimatyczna, może więc wyrosnąć polexitowa partia, która będzie ważnym politycznym podmiotem budującym swoją pozycję nie tylko na krytyce zielonego mainstreamu, ale również „mainstreamowej” prawicy, która nie miała odwagi uderzyć w stół w odpowiednim momencie.

Podmiotowość Polski w tym procesie jest ograniczona. Zielona maszyna UE jest tak rozpędzona, że Polska może co najwyżej walczyć o niewielkie ustępstwa i modyfikacje, ale na pewno nie o zmianę europejskiego kursu. Ten jest bowiem przesądzony. Pewnie koszty tego procesu będą mniejsze, a korzyści większe, jeśli proces transformacji energetycznej będzie dobrze zaplanowany i przeprowadzony. Ale nawet jeśli rządzić będzie partia czy koalicja, która obrazy Maryi wymieniłaby w całej Polsce na obrazy matki natury, nie znaczy to, że wszystko pójdzie bezproblemowo. Wiara w to, że polskie państwo da się łatwo przestawić na nowe tory, aby konsekwentnie realizowało plan potężnej zmiany paradygmatu rozwojowego UE, jest naiwna. Jeszcze bardziej naiwna jest wiara, że nawet udany proces koordynacji i schodzenia ze śladu węglowego będzie gwarancją tego, że przejdziemy zieloną transformację gładko i bezboleśnie.

Polacy w sondażach od lat wykazują poparcie dla obecności w UE powyżej unijnej średniej. Za czasów rządów PiS wskaźnik poparcia członkostwa w UE nawet wzrósł. Według CBOS zwolenników obecności w Unii w czerwcu 2016 roku było 83 proc., a w czerwcu 2022 r. już 92 proc. Skąd ta jednoznaczna, w zasadzie ponadpartyjna postawa? Przede wszystkim Polacy dostrzegają w członkostwie w UE wymierne korzyści. Cenią sobie swobodę podróżowania bez paszportów, możliwość pracy za granicą, a przede wszystkim unijne środki, które często w narracji medialnej są wskazywane jako główny motor napędowy naszej gospodarki. Dużo większe znaczenie w rozwoju ma dla Polski dostęp do unijnego rynku, gdzie polskie produkty w wielu sektorach zdobyły mocną pozycję, ale ten aspekt członkostwa medialnie nie przebił unijnych kwot, którymi po każdych negocjacjach kolejni premierzy chwalą się przed wyborcami.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi