Miasto święte do szaleństwa. Kogo dotyka syndrom jerozolimski

Ziemia Święta potrafi opętać turystów, którzy z hoteli wynoszą prześcieradła, przepasują się nimi i udają postacie z Biblii. Syndrom jerozolimski przed 40 laty opisano w szpitalu psychiatrycznym Kfaur Shaul, ale choroba jest w odwrocie.

Publikacja: 07.04.2023 10:00

– Jestem Jamesem i chcę żyć jak Jezus, którego kocham. Nawet kiedy mówię to dzieciom, kiwają głowami

– Jestem Jamesem i chcę żyć jak Jezus, którego kocham. Nawet kiedy mówię to dzieciom, kiwają głowami i na koniec mówią: „Dobrze, Jezu” – opowiada Amerykanin James, w Jerozolimie na stałe od 2008 r.

Foto: mat. pras.

Siadamy pod drzewem oliwnym. Najpierw modlitwa, która wypełnia życie Jamesa. O 5.30 jest na mszy w Bazylice Grobu Pańskiego, zostaje na kolejne nabożeństwa i wraca wieczorem na procesję, co piątek przechodzi też z franciszkanami przez Via Dolorosa. Latem czas spędzał na dachu bazyliki, przy lepiankach mnichów Kościoła koptyjskiego z Etiopii, zimą wygodniej mu w kaplicy francuskiego klasztoru Notre Dame, gdzie może jadać z robotnikami i umyć się w razie potrzeby. Raz na tydzień pranie robią siostry od Matki Teresy.

James nie ma domu, śpi pod gołym niebem. Czasem w bazylice zamykanej na nocne czuwanie, zwykle na dachu przy dziewiątej stacji drogi krzyżowej obok Etiopczyków, którzy w poszanowaniu prostoty życia podarowali mu materac do spania i koc do przykrycia, bo w chłodne noce wełniana opończa nie wystarczy. Pewien wzruszony pielgrzym zaproponował nocleg w porządnym miejscu – padło na pokój w Notre Dame, w którym kiedyś zatrzymał się Benedykt XVI. – Nie mogłem zasnąć z wrażenia – mówi James.

Wygląda jakby urwał się z Biblii: początkowo wybrał strój ciemnobrązowy jak franciszkanie, teraz chodzi cały na biało. Od ludzi dostał wszystko, co ma: szytą na miarę tunikę ze sznurem do przepasania, opończę do okrycia i postawienia stóp na marmurowej podłodze w bazylice, różaniec do modlitwy. Dębowy kij do podparcia to prezent od arabskiego stolarza. W dłoni trzyma oprawioną w skórę Biblię po angielsku i brewiarz po łacinie, aby nadążać za franciszkanami modlącymi się w bazylice w tym języku.

James posiada jeszcze materiałową torbę do przewieszenia przez ramię i to cały jego dobytek. Nosi tam butelkę wody, lekarstwa i – wstyd powiedzieć – papier toaletowy i mydło, których zwykle brakuje w publicznej toalecie. Nie ma telefonu komórkowego. Nie ma portfela, pieniędzy ostatni raz używał 30 lat temu. Łącznikiem z dawnym życiem jest amerykański paszport, który trzyma przy brewiarzu. Dzięki niemu korzystał z zaproszeń wiernych do odwiedzenia Meksyku, Indii, Egiptu, Niemiec, gdzie chodził na bosaka.

Czytaj więcej

Sasza Denisowa: Wierzę, że Putina czeka Haga

Jestem rozłączony

Urodził się w 1960 roku w Detroit, wychował w pobliskim Toledo. W okolicy mieszkało wielu migrantów, jego najlepszy przyjaciel pochodził z Polski. Mama Betty ma w sobie krew fińską; ojciec Luis francuską, holenderską i irlandzką. Oboje byli tancerzami folkowymi, pierwsze wspomnienie Jamesa to ukraiński hopak na jakimś pikniku. Wiele razem podróżowali, przywykł do innych kultur i języków.

W Toledo chodził do szkoły jezuickiej, ale stracił wiarę. Niespodziewanie dostał wtedy od ojca – nie był człowiekiem religijnym – Pismo Święte. Czytał w trakcie pracy kontrolera w pobliskiej elektrowni jądrowej. Zaczął się zmieniać. Ewangelizował ludzi przez internet. Nauczał w kościołach. Nie chciał studiować teologii ani iść do seminarium, wolał na ulicę. Myślał o stworzeniu religijnej komuny, nie wyszło. – Powiedz Bogu o swoich planach, a zacznie się śmiać – przytacza znane powiedzenie. Zapuścił włosy i „przestał wspierać firmy odzieżowe”: zaczął chodzić w długich, bawełnianych tunikach, ten styl uważa za bardziej praktyczny. Zdjął buty i boso poszedł przez Amerykę. – Poddałem się woli Boga. To była łaska.

„Jezu Chryste” – rodzice powiedzieli to samo, co inni na jego widok. Mama modliła się, żeby wiódł normalne życie. W końcu zrozumiała powołanie syna i wpływ na innych. Gdy o „Bosym Ewangeliście” w leniwą niedzielę napisała agencja Associated Press, nastąpiła eksplozja zainteresowania: artykuły o Jamesie ukazywały się w „Washington Post” i „Time Magazine”, pokazywały go CNN i NBC. Poświęcono mu film dokumentalny „Jesus Guy” Seana Traceya z 2007 roku, który opowiada o amerykańskim doświadczeniu. James nie wie, ile tego wszystkiego było, niespecjalnie się interesował. – Jeśli za moim głosem poszło wielu ludzi, od których dostałem masę wsparcia, to dobrze. Trafiło się też sporo hejtu.

W 1995 roku pojechał do Izraela na pustynię Negew, gdzie spędził dwa modlitewne tygodnie z grupą przyjaciół. Na jeden dzień wybrał się do Jerozolimy, której świętość zrobiła na nim ogromne wrażenie. To wtedy wrócił do Ameryki z potrzebą uporządkowania siebie. Zrozumiał powołanie do życia w ubóstwie jak św. Franciszek, który również odwiedził Jerozolimę. W 2008 roku przyjechał ponownie z grupą modlitewną ludzi z branży lotniczej, nie musiał się więc martwić o bilety. Z powrotnego nie skorzystał i został na zawsze. – Akurat dzisiaj spotkałem jednego z tych ludzi. Pytał, kiedy wracam do Ameryki. Odpowiedziałem, że to ja czekam na nich tutaj – James się uśmiecha i nie żartuje.

Wybrał Jerozolimę, bo to święte miasto, gdzie wszystko się zaczęło. Tu powstał Kościół, którego jest częścią. Tu człowiek ma specjalną więź z Bogiem. Tu czuje siłę przyciągania tego miasta. Gdy przysiadamy na marmurowych schodach przy bazylice, James wzbudza ogromne zainteresowanie. Ludzie pokazują go palcami i fotografują, wielu zagaduje. Gdy do Jerozolimy przyjechali Eskimosi – w zimny dzień narzekali na gorąco – nie byli zaskoczeni jego widokiem, bo znali Jamesa z występu w programie Wojciecha Cejrowskiego.

Ludzie zatrzymują go, wyciągają z procesji, ma do nich anielską cierpliwość. Nikomu się nie narzuca. Księża franciszkanie pozwalają mu stawać bliżej niż innym podczas uroczystości. W pandemii jako jedyny uczestniczył w ich procesji Niedzieli Palmowej. Korzystał wtedy, gdy wszystko było pozamykane, z kaplicy w Starym Domu Polskim niedaleko bazyliki prowadzonym przez siostry elżbietanki. Łaciński patriarcha Jerozolimy włoski franciszkanin Pierbattista Pizzaballa wita się z nim: – Jak się masz, grzeszniku?

– Staram się nim nie być.

– Ciao, Jezu!

W błękitnych oczach nie ma obłędu. James mówi mądrze i składnie. Swoją wiedzę ma. Jest czysty i zadbany, długie włosy umyte, może przydałoby się obciąć paznokcie. Trzy lata temu miał lekki udar, kilka dni w szpitalu, nie został żaden ślad. Jeszcze w Ameryce na udar zmarł jego starszy brat, który ostatnie słowa skierował do Jamesa: „Oddałem życie Bogu”. – Po śmierci babci mojej mamie śniło się, że pomagam jej wdrapać się po drabinie do nieba. Dwa lata temu w pandemii zmarł mój ojciec, o czym dowiedziałem się dopiero po kilku tygodniach, bo nie ma ze mną łatwego kontaktu. Jestem rozłączony. To także rodzaj poświęcenia.

W każdy piątek franciszkanie przechodzą z procesją drogą krzyżową przez Via Dolorosa. James ledwo nadąża, ma kłopoty z kolanami, przeszedł operację, niewiele dała i ratuje się medycyną naturalną: mieszanką oliwy, wody i limonki (przepisu nie zdradzę). Kuśtyka oparty na kiju, od lat bez butów. Śmieje się, że Jezus chodzący po wodzie też ich nie miał. Sam nigdy nie nazywał się Jezusem, choć ludzie uparcie wołają w ten sposób. Kłócił o to, ale nie wygrasz. – Jestem Jamesem i chcę żyć jak Jezus, którego kocham. Nawet kiedy mówię to dzieciom, kiwają głowami i na koniec mówią: „Dobrze, Jezu”. A jeśli ludzie widzą we mnie Jezusa, to świetnie, bo przemawia za moim pośrednictwem – mówi James. Na kawę zaprosili go przyjaciele z Indii.

Gwałtowne kołatanie serca

Dziwne objawy obserwowano już w średniowieczu, gdy wiernych do Jerozolimy przyciągnęły wyprawy krzyżowców. Pod koniec XIX wieku znów pojawiły się pielgrzymki do Palestyny i objawy „gorączki jerozolimskiej”. Schorzenie zauważył w latach 30. Heinz Herman, założyciel izraelskiej psychiatrii. Pierwszy nazwę syndromu jerozolimskiego nadał i określił jego systematyzację w 1982 roku doktor Jair Bar-El, dyrektor szpitala psychiatrycznego Kfaur Shaul w Jerozolimie, co było początkiem długiej dyskusji w psychiatrii. Bar-El wywnioskował, że w religijną psychozę popadają osoby zrównoważone i pozbawione oznak psychopatologii, co inni podważali, mówiąc o turystach dotkniętych syndromem jako chorych psychicznie już przed przyjazdem, czego nie wychwycono.

Pytano, czy syndrom jest odrębną formą psychozy, skoro każdego roku Jerozolimę odwiedzają 3 miliony turystów i odsetek chorych psychicznie nie różni się znacząco od innych miast. Przypomina to syndrom Stendhala, który w 1817 roku w pamiętnikach wspomniał francuski pisarz: we Florencji zwiedził galerię Uffizi, zobaczył grób Dantego i Dawida dłuta Michała Anioła, po czym dostał zawrotów głowy i kilka dni spędził w łóżku z gorączką. Kiedy zdecydował się wyjść z hotelowego pokoju, ponownie doznał „gwałtownego kołatania serca”. Włoska psychiatra Graziella Magherini w 1979 roku zbadała we Florencji więcej takich reakcji i nazwała je syndromem Stendhala, czyli urojeniami z powodu obcowania z wysypiskiem wspaniałości architektury i sztuki.

Doktor Bar-El uznał, że religijne ukierunkowanie przypadków z Jerozolimy odróżnia je od innych i zasługują na osobne miano. Podzielił pacjentów z urojeniami na trzy kategorie – osoby, które w imię religii chcą zmienić świat; pielgrzymi, którzy oddali życie Bogu; turyści, których uwiodła atmosfera miasta. Najbardziej podatni na syndrom jerozolimski byli ludzie przyjeżdżający z ugruntowaną wizją Jerozolimy, która rozmywała się w bazarowym tumulcie. Dodatkowy szok dawała obecność w biblijnych miejscach. W tych okolicznościach syndrom dotykał głównie młodych mężczyzn. Protestantów i zielonoświątkowców, rzadziej katolików. Niewielu było Żydów i muzułmanów, prawie w ogóle kobiet. Pacjenci pochodzili z Ameryki, Niemiec, Skandynawii. Zazwyczaj z konserwatywnych i religijnych rodzin na prowincji.

Dla wielu pielgrzymka była pierwszą podróżą zagraniczną w życiu i szok musiał być ogromny. W skrajnych przypadkach powodował wynoszenie z hoteli prześcieradeł, przepasywanie się nimi i utożsamianie się z postaciami z Biblii. U chorych najpierw pojawiał się wewnętrzny niepokój i potrzeba oczyszczenia, po czym następowały rytuały golenia włosów, obcinania paznokci, kolejnych kąpieli. Wreszcie przywdziewanie białych szat i wyjście na ulice Jerozolimy. Dla chrześcijan najczęściej pod postacią kogoś z Nowego Testamentu – Jezusa, Józefa, Jana Chrzciciela. Żydzi zwykle wybierali starotestamentowych Mojżesza lub króla Dawida.

Opisano wielu takich oryginałów. Jan Chrzciciel z Niemiec na Pustyni Judzkiej, odziany tylko w skórzaną przepaskę, paszport wyrzucił do śmieci, spotkanym podróżnym proponował przyjęcie chrztu. Święty Paweł z Ameryki w labiryncie poskręcanych uliczek starego miasta w Jerozolimie namawiający ludzi, aby szli jego prostą drogą. Samson z Izraela próbujący przesunąć Ścianę Płaczu. Kobiety odgrywające role Matki Boskiej lub Marii Magdaleny i wyczekujące narodzin dzieciątka przy Grobie Jezusa. Pewna pani czuła się prorokinią drzewa oliwnego i ogłaszała nadejście Chrystusa, po czym ignorowana przez turystów kopała ich i opluwała. Inna kobieta codziennie o godzinie 17 wychodziła na Górę Oliwną z termosem herbaty, którą chciała poczęstować Jezusa powracającego na Ziemię. W bazylice widywano Etiopkę z koroną cierniową, która mocno przeżywała Mękę Pańską.

21 września 1969 roku Australijczyk Denis Rohman ze Światowego Kościoła Bożego usłyszał głos nakazujący, by jako wybraniec podpalił meczet Al-Aksa. Chciał wypędzić muzułmanów z Jerozolimy, co przyśpieszyłoby powrót Chrystusa na Ziemię – nowa świątynia jerozolimska zostanie wzniesiona, gdy na skale nie będzie innowierców – i zastosował metodę ogniową. Szaleniec nie spodziewał się rozmiarów pożaru: kilkudniowe zamieszki przyniosły kryzysowe posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ i powstanie Organizacji Konferencji Islamskiej założonej przez 25 przywódców. Rohman trafił do aresztu, gdzie uznano go za niepoczytalnego i resztę życia spędził w szpitalach. Czy był ofiarą syndromu jerozolimskiego czy raczej politycznego?

Czytaj więcej

Janusz „Kozak” Szeremeta. Polska kropla w morzu krwi

Boży człowiek

James z Ameryki spotkał kilku chorych dotkniętych syndromem jerozolimskim. – Zawsze problemem jest ich ego, bo oni wierzą, że są zdrowi, lecz wszyscy inni cierpią – mówi o nich. Sam nie czuje się ofiarą syndromu, choć 15 lat temu zdecydował się wieść pustelnicze życie właśnie tutaj, do tego odróżniać się znacząco od innych. Ojciec Zacheusz – dziesięć lat w Jerozolimie, kilka lat w bazylice i teraz w kościele w Getsemani – uznaje Jamesa za klasyczny przypadek syndromu, skoro miasto wywarło na niego tak wielki wpływ. Sam nigdy nie widział człowieka podającego się za Jezusa i takich przypadków radzi szukać w szpitalu psychiatrycznym, bo wariatów zgarnia się z ulic. Żyda, który trzy lata temu podpalił kościół w Getsemani, trzeba uznać za opętanego syndromem syjonistycznym.

– Do bazyliki przychodzi wielu chorych z różnych krajów, niektórzy spędzają całe dnie i zagadują o sprawy wiary lub opisują własne wizje. Kilka lat temu pewna pani z Polski zatraciła się psychicznie: mówiła, że nie chce wracać i jej miejsce jest w Jerozolimie. To łatwo wytłumaczyć mistyką miejsca, w którym dla katolików wydarzyła się cała historia zbawienia, dotykanie świętości działa na ludzi – mówi ojciec. Jego zdaniem z tego wynika pozytywna strona syndromu: głębsze przeżywanie obecności Bożej. Poniekąd sam jest przykładem tego oddziaływania: trzy lata pandemii spędził w Polsce, gdzie pracował w seminarium we Wrocławiu i pytał siebie: Co ja tu robię? Czuł tęsknotę za Izraelem, tam zostało serce. Wrócił i znów odczuwa spokój. Ojciec Jerzy, szef Chrześcijańskiego Centrum Informacji przy Bramie Jafskiej, przez 40 lat w Jerozolimie nie widział nikogo owiniętego w prześcieradło i udającego Jezusa. On syndrom jerozolimski również odbiera jako dobro: wielką siłę oddziaływania miasta i jego duchowej spuścizny, innego doświadczania Boga, w czym rzeczywiście można się zakochać. – Nadwrażliwcy przeżywają zauroczenie Jerozolimą i wyjeżdżając stąd, czują się źle, bo nie wszystko zobaczyli. Chcą więcej. Mogę podać wiele przykładów wolontariuszy chcących zostać na stałe, a przede wszystkim ludzi nawróconych – mówi ojciec Jerzy.

Rozumie, że osobom z zaburzeniami Jerozolima może dać w kość i to przypadki chorobowe: był Polak, które chodził po Starym Mieście z sikawką na wodę, by chrzcić ludzi. Zdaniem ojca to marginalne doświadczenie osób o zwichniętej psychice.

Ojciec Eleazar, w Ziemi Świętej od 19 lat, również nigdy nie spotkał samozwańczego Jezusa. Czasem pracuje jako przewodnik, rozmawia z kolegami po fachu, oni także nie widzieli żadnych meszuge (po hebrajsku wariat). – Zdarzają się pielgrzymi z zaburzeniami. Raz miałem w grupie schizofreniczkę, która po obfitym śniadaniu narzekała, że głoduje. Szarpała się z kimś i wymyślała antysemickie konfabulacje, strach było jechać do szpitala, aby nie wyszła chryja. Gdy podczas mszy świętej przekazywano znak pokoju, ona krzyczała, żeby nie podawać mi ręki, co przekazała jej Matka Boska – opowiada ojciec Eleazar. Przyznaje, że ludzie z urojeniami uzurpują sobie prawo do objawień i bycia pomazańcami, szukają atencji, potrzebują dowartościowywania. Czy to per se syndrom jerozolimski?

– A James? – dopytuję.

– Oby jak najwięcej takich. To boży człowiek.

Pytam w hotelach na Starym Mieście w Jerozolimie, ile prześcieradeł zginęło z powodu wystąpień przypadków syndromu. Do Casa Nova przy Bramie Nowej przyjeżdżają zorganizowane grupy pielgrzymów i nic nie ginie, przewodnicy by na to nie pozwolili. W historycznym New Imperial przy Bramie Jafskiej również obyło się bez strat z przyczyn chorobowych, choć – narzeka portier – niektórzy goście na pamiątkę przywłaszczają sobie różne elementy wyposażenia. W Hashimi Hotel nie było takiego przypadku, podobnie w Golden Gate Hostel. W Starym Domu Polskim u sióstr elżbietanek, gdzie w pandemii modlił się James, jest 18 miejsc noclegowych. Nigdy nie zanotowano przypadków syndromu. Zdarzało się, że ktoś zemdlał podczas nabożeństwa w kaplicy, ale szybko wracał do pionu. Było trochę zbyt daleko idących nawróceń, gdy pielgrzymi po powrocie z Jerozolimy zasypywali siostry listami z prośbami o modlitwę, bo Ziemia Święta zrobiła na nich takie wrażenie. Nie zginęło żadne prześcieradło.

Śmiech przez łzy

Dokror Bar-El zmarł kilkanaście lat temu. Dyrektorski fartuch przywdział doktor Alex Teitelbaum, Żyd z Grodna, który przyjechał do Izraela w 1990 roku z obawą, że wiedza psychiatryczna z ZSRR nie przystaje do miejscowych realiów. Obawa okazała się płonna. Doktor się zadomowił, choć nie chciał wchodzić w buty poprzednika i urzęduje za ścianą dawnego gabinetu Bar-Ela, który zamieniono na salkę konferencyjną. Gabinet wypełniają książki i papiery. Na ścianie obraz, który ma pokazywać syndrom jerozolimski – świetliste promienie padają na miasto i ludzi – to sami Żydzi, których syndrom nie dotyczy. Pytam o Jamesa. – Nie jest przypadkiem syndromu jerozolimskiego, ale może być osobowością psychotyczną – mówi psychiatra.

– Na religijne urojenia cierpią głównie protestanci i zielonoświątkowcy, bo w ich tradycji nie ma łącznika między człowiekiem i Bogiem. Katolików dotkniętych syndromem było niewielu, bo mają papieża i Rzym. Przypominam sobie jeden lub dwa przypadki pochodzące z Polski. Gdyby kościół ortodoksyjny organizował pielgrzymki prostych babuszek z Rosji, zapewne wystąpiłyby wśród nich przypadki syndromu, ale teraz to niemożliwe i podobnych przypadków jest niewiele – mówi dyrektor Teitelbaum. Na Wielkanoc zawsze przyjeżdżało więcej turystów i liczba szpitalnych przypadków rosła, ale doktor nie przypomina sobie chęci bycia ukrzyżowanym.

Zaznacza, że większość podopiecznych z urojeniami uważała się za proroków, Jezusem mienił się mało kto, choć pewien pan kupił osła w Betlejem i chciał wjechać na nim do Jerozolimy. Pacjentów zwykle przyprowadzała policja, choć meszuge nie są groźni dla otoczenia. Gdy na Starym Mieście przekonywali Arabów i Żydów do zmiany wiary, albo krytykowali ich wierzenia, ci w odwecie wykazywali się agresją i wtedy trzeba było wywieźć delikwentów. Zwykle chorzy dostawali leki i wychodzili po tygodniu ze skierowaniem do psychiatry – o ile z niego korzystali, bo po wyjeździe z Jerozolimy objawy zwykle ustępowały.

Apogeum stanowił przełom wieków, millennium, co znacznie nasiliło występowanie chorobowych przypadków, choć nie nastąpiła epidemia wieszczona przez dr. Bar-Ela i to również był argument przeciw niemu. Według dr. Teitelbauma liczba chorych z syndromem jerozolimskim po millennijnym szczycie, oznaczającym nawet 100 przypadków rocznie, spadła do zwykłego poziomu ok. 20 rocznie. I spadała dalej. – Ostatniego pacjenta hospitalizowaliśmy przed dziesięciu laty. Teraz problem zniknął zupełnie – przekonuje.

– Oczywiście wciąż bywają dziwni ludzie dotknięci syndromem jerozolimskim, jednak nie ma konieczności umieszczania ich w szpitalu. Zwykle wystarczy pastylka. Syndrom może uwolnić się też w sytuacji, gdy chory uzna, że Ziemia Święta go uzdrowiła i przestanie brać lekarstwa. Był też pacjent z paranojami, że otaczają go ludzie z syndromem jerozolimskim, chociaż sam nie cierpiał na tę przypadłość. Nie wszyscy muszą trafić do nas – mówi Teitelbaum.

Czytaj więcej

Dlaczego nie powstaje antyukraińska partia pokoju

Dr Gregory Katz, szefa izby przyjęć w Kfaur Shul, szuka przyczyn wyhamowania zjawiska: – W zachodniej Europie spada religijność, tymczasem do wywołania syndromu jerozolimskiego potrzeba silnej wiary. Pewnie wciąż istnieje taka w Afryce lub Ameryce Południowej, lecz tamtejszych wiernych nie stać na kosztowną podróż do Jerozolimy. Poza tym dzisiaj na Google Maps można obejrzeć każdy zakamarek Starego Miasta i przejść drogę krzyżową kamień po kamieniu, więc zniknął element zaskoczenia tym, co wierni spotykają na miejscu i ich szok jest mniejszy. Wojny, koronawirus i kryzys zatrzymały ruch pielgrzymkowy. Podczas drugiej intifady ludzie bali się przyjeżdżać do Jerozolimy, co w żartach też nazywaliśmy syndromem jerozolimskim.

Katz opowiada, że kiedyś policja przeprowadziła do szpitala Kfaur Sfaul św. Pawła żyjącego w jakiejś jaskini pod Jerozolimą. – Nic nie pamiętał, nie miał dokumentów, ale po dwóch miesiącach leczenia przypomniał sobie imię i nazwisko. Okazało się, że jest Kanadyjczykiem. Znaleźliśmy jego rodzinę i mężczyzna wrócił do siebie, gdzie odebrał zaległą pensje z okresu 15 lat i stał się bogaczem. Zadzwonił do nas opowiedzieć swoją hollywoodzką historię – doktor śmieje się przez łzy.

Dr Teitelbaum przypomina, że klasyczny przykład syndromu jerozolimskiego to turysta z zagranicy, bo w Izraelu prorocy wszelkiej maści to maca powszednia. – Czekanie na Mesjasza stanowi część naszej kultury i teoretycznie w każdym tkwi potencjał do zbawienia ludzkości. Takich chorych mamy tylu, że nie starcza łóżek we wszystkich dziesięciu szpitalach psychiatrycznych w kraju. W Kfaur Shaul jest teraz dziesięciu mesjaszy, zresztą – zgodnie z rozwojem feminizmu – także kobiety mesjasze. Chorzy chętnie podają się za mesjaszy, ale nigdy za samego Boga, bo dla Żydów jest niematerialny. Zresztą to inna choroba niż syndrom jerozolimski: to kompleks mesjasza pojawiający się u osób ze schizofrenią.

Na ulicach widać plakaty „Mesjasz jest tu” odnoszące się do rabina Menachema Schneersona, który zmarł w 1994 roku, ale jego wyznawcy wierzą w powrót mistrza jako mesjasza. Większość jest pozrywanych.

Baranki boże

W galerii Zachęta w Warszawie można było do niedawna oglądać wystawę Katarzyny Kozyry „Szukając Jezusa”. W wielkiej sali stało jedynie biurko z komputerem, a na nim do wyświetlenia 30 kilkuminutowych portretów filmowych różnych wariatów, niekoniecznie dotkniętych syndromem i tym bardziej nieuważających się za Jezusa, za którymi artystka biega po ulicach Jerozolimy (teraz filmy można obejrzeć w sieci). Niewiele wiemy o nich, znacznie więcej o niej. Od czego uduchowione słowo kuratora: „Praca Kozyry to esej wizualny o fenomenie religijnej fascynacji, potrzebie kontaktu, wspólnoty poza plemiennymi mitami politycznej i kulturowej dominacji. Ale to również traktat o nieobecności, milczeniu, na które natrafiamy, gdy zbyt mocno nalegamy na czyjeś deklaracje etyczne. Jest nim również w tym dziele milczenie samego Mesjasza”, co brzmi jak kazanie samozwańczego proroka.

Dr Teitelbaum nie znał tego projektu, ale słyszał o grupie rockowej „Syndrom Jerozolimski”. Nawet Homer z „Simpsonów” na wycieczce w Izraelu zapadł na chorobę, uznał się za mesjasza i stworzył religię wyznawców kurczaków.

Wąskimi uliczkami Starego Miasta idzie kobieta w białej sukni z kwietnym wiankiem na głowie i bukietem w dłoni. Maryja czy Maria Magdalena? Panna młoda. W bazylice stoją mężczyźni w białych płaszczach i kobiety w czarnych welonach. Święci Pańscy? Nie, Zakon Rycerski Grobu Bożego, utworzony w XV wieku z inicjatywy papieża do promowania pielgrzymek do Ziemi Świętej, który wciąż finansuje utrzymanie tego miejsca. W kaplicy modlą się ludzie w białych szatach do ziemi. To nie aniołowie, ale włoski neokatechumenat zwiedzający Ziemię Świętą. Pielgrzymi z Etiopii w bazylice chłodnej nawet w ciepłe dni zwykli owijać się przewiewnym i cienkim jak gaza płótnem, chodzą też bez butów. Powariowali? Dzisiaj wszyscy pielgrzymi wyglądają podejrzanie, większość w długich płaszczach do ziemi, bo w Jerozolimie pada. Ktoś zasłabł z emocji i usiadł na ławce, by się uspokoić. W bazylice nie ma punktu lekarskiego.

W kaplicy św. Heleny w podziemiach słychać piękny śpiew grupy kobiet ubranych na zielono. To Maryje czy Marie Magdaleny? Chór Harpa Dei, który ewangelizuje przez muzykę sakralną. Składa się z czworga rodzeństwa krwi i ducha: siostry Lucia, Marie-Elisée i Mirjana, oraz ich brat Nikolaj. Są katolikami. Urodzili się w Niemczech, by z rodzicami wyjechać do Ekwadoru ze wspólnotą Agnus Dei, Baranek Boży. Należy do niej 20 osób, działają w Niemczech, Kongo i Jerozolimie. Gerstnerowie przyjechali tutaj w 2015 roku. Mieszkają razem z grupą Baranków i ich założycielem staruszkiem Ilją. Prowadzą życie kontemplacyjne i misyjne, żyją z datków. Ich śpiew w bazylice ma pomagać pielgrzymom w okiełznaniu hałasu i odkryciu świętości tego miejsca. Rodzeństwo dużo podróżuje z występami chóralnymi, byli w Polsce w Łagiewnikach, można ich posłuchać na YouTubie, wydają płyty. Zawsze odziani w zielone szaty, chusty i opończe – kolor życia i nadziei – przemykają uliczkami Starego Miasta jak apostołowie Jezusa.

W bazylice widzę kobietę ubraną na czarno z bladą twarzą. Siedzi z zamkniętymi oczyma. Tłum obok faluje, ona tkwi w miejscu. Mariam okazuje się ortodoksyjną siostrą zakonną. Pochodzi z Rosji, choć czuje się stąd, bo dusza nie ma narodowości. Pyta, czy szukam Boga. Nie czekając na odpowiedź, radzi mi jechać na górę Synaj, gdzie kiedyś stanął Mojżesz, skąd wrócę innym człowiekiem. Wie, co mówi, sama mieszkała tam kilka lat. Dodaje, poniekąd mówiąc do mnie, że ludzie powinni mniej jeść, mamy być powściągliwi jak Chrystus, nie żarłoczni jak zwierzęta. Doceniam językowe porównanie, ale Mariam sumituje się, że nie zna angielskiego – Bóg przychodzi jej z pomocą, jak kiedyś apostołom, podpowiadając właściwe słowa. Ktoś woła ją do pomocy przy świeczniku, rozproszony odwracam głowę. Mariam znika. Pojawia się James.

Jakub Kowalski z Jerozolimy

Doktor Alex Teitelbaum, szef szpitala psychiatrycznego w Jerozolimie. Na ścianie obraz, który ma pok

Doktor Alex Teitelbaum, szef szpitala psychiatrycznego w Jerozolimie. Na ścianie obraz, który ma pokazywać syndrom jerozolimski

mat. pras.

Siadamy pod drzewem oliwnym. Najpierw modlitwa, która wypełnia życie Jamesa. O 5.30 jest na mszy w Bazylice Grobu Pańskiego, zostaje na kolejne nabożeństwa i wraca wieczorem na procesję, co piątek przechodzi też z franciszkanami przez Via Dolorosa. Latem czas spędzał na dachu bazyliki, przy lepiankach mnichów Kościoła koptyjskiego z Etiopii, zimą wygodniej mu w kaplicy francuskiego klasztoru Notre Dame, gdzie może jadać z robotnikami i umyć się w razie potrzeby. Raz na tydzień pranie robią siostry od Matki Teresy.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi