Apogeum stanowił przełom wieków, millennium, co znacznie nasiliło występowanie chorobowych przypadków, choć nie nastąpiła epidemia wieszczona przez dr. Bar-Ela i to również był argument przeciw niemu. Według dr. Teitelbauma liczba chorych z syndromem jerozolimskim po millennijnym szczycie, oznaczającym nawet 100 przypadków rocznie, spadła do zwykłego poziomu ok. 20 rocznie. I spadała dalej. – Ostatniego pacjenta hospitalizowaliśmy przed dziesięciu laty. Teraz problem zniknął zupełnie – przekonuje.
– Oczywiście wciąż bywają dziwni ludzie dotknięci syndromem jerozolimskim, jednak nie ma konieczności umieszczania ich w szpitalu. Zwykle wystarczy pastylka. Syndrom może uwolnić się też w sytuacji, gdy chory uzna, że Ziemia Święta go uzdrowiła i przestanie brać lekarstwa. Był też pacjent z paranojami, że otaczają go ludzie z syndromem jerozolimskim, chociaż sam nie cierpiał na tę przypadłość. Nie wszyscy muszą trafić do nas – mówi Teitelbaum.
Dlaczego nie powstaje antyukraińska partia pokoju
Choć sytuacja zdawałaby się temu sprzyjać, w Polsce nie powstaje, nawet poprzez zmianę linii, silne ugrupowanie domagające się w imię „realizmu” ograniczenia wsparcia dla Ukraińców w ich konflikcie z Rosją. Paradoksalnie, zawdzięczamy to pewnej patologii na naszej scenie politycznej.
Dr Gregory Katz, szefa izby przyjęć w Kfaur Shul, szuka przyczyn wyhamowania zjawiska: – W zachodniej Europie spada religijność, tymczasem do wywołania syndromu jerozolimskiego potrzeba silnej wiary. Pewnie wciąż istnieje taka w Afryce lub Ameryce Południowej, lecz tamtejszych wiernych nie stać na kosztowną podróż do Jerozolimy. Poza tym dzisiaj na Google Maps można obejrzeć każdy zakamarek Starego Miasta i przejść drogę krzyżową kamień po kamieniu, więc zniknął element zaskoczenia tym, co wierni spotykają na miejscu i ich szok jest mniejszy. Wojny, koronawirus i kryzys zatrzymały ruch pielgrzymkowy. Podczas drugiej intifady ludzie bali się przyjeżdżać do Jerozolimy, co w żartach też nazywaliśmy syndromem jerozolimskim.
Katz opowiada, że kiedyś policja przeprowadziła do szpitala Kfaur Sfaul św. Pawła żyjącego w jakiejś jaskini pod Jerozolimą. – Nic nie pamiętał, nie miał dokumentów, ale po dwóch miesiącach leczenia przypomniał sobie imię i nazwisko. Okazało się, że jest Kanadyjczykiem. Znaleźliśmy jego rodzinę i mężczyzna wrócił do siebie, gdzie odebrał zaległą pensje z okresu 15 lat i stał się bogaczem. Zadzwonił do nas opowiedzieć swoją hollywoodzką historię – doktor śmieje się przez łzy.
Dr Teitelbaum przypomina, że klasyczny przykład syndromu jerozolimskiego to turysta z zagranicy, bo w Izraelu prorocy wszelkiej maści to maca powszednia. – Czekanie na Mesjasza stanowi część naszej kultury i teoretycznie w każdym tkwi potencjał do zbawienia ludzkości. Takich chorych mamy tylu, że nie starcza łóżek we wszystkich dziesięciu szpitalach psychiatrycznych w kraju. W Kfaur Shaul jest teraz dziesięciu mesjaszy, zresztą – zgodnie z rozwojem feminizmu – także kobiety mesjasze. Chorzy chętnie podają się za mesjaszy, ale nigdy za samego Boga, bo dla Żydów jest niematerialny. Zresztą to inna choroba niż syndrom jerozolimski: to kompleks mesjasza pojawiający się u osób ze schizofrenią.
Na ulicach widać plakaty „Mesjasz jest tu” odnoszące się do rabina Menachema Schneersona, który zmarł w 1994 roku, ale jego wyznawcy wierzą w powrót mistrza jako mesjasza. Większość jest pozrywanych.
Baranki boże
W galerii Zachęta w Warszawie można było do niedawna oglądać wystawę Katarzyny Kozyry „Szukając Jezusa”. W wielkiej sali stało jedynie biurko z komputerem, a na nim do wyświetlenia 30 kilkuminutowych portretów filmowych różnych wariatów, niekoniecznie dotkniętych syndromem i tym bardziej nieuważających się za Jezusa, za którymi artystka biega po ulicach Jerozolimy (teraz filmy można obejrzeć w sieci). Niewiele wiemy o nich, znacznie więcej o niej. Od czego uduchowione słowo kuratora: „Praca Kozyry to esej wizualny o fenomenie religijnej fascynacji, potrzebie kontaktu, wspólnoty poza plemiennymi mitami politycznej i kulturowej dominacji. Ale to również traktat o nieobecności, milczeniu, na które natrafiamy, gdy zbyt mocno nalegamy na czyjeś deklaracje etyczne. Jest nim również w tym dziele milczenie samego Mesjasza”, co brzmi jak kazanie samozwańczego proroka.
Dr Teitelbaum nie znał tego projektu, ale słyszał o grupie rockowej „Syndrom Jerozolimski”. Nawet Homer z „Simpsonów” na wycieczce w Izraelu zapadł na chorobę, uznał się za mesjasza i stworzył religię wyznawców kurczaków.
Wąskimi uliczkami Starego Miasta idzie kobieta w białej sukni z kwietnym wiankiem na głowie i bukietem w dłoni. Maryja czy Maria Magdalena? Panna młoda. W bazylice stoją mężczyźni w białych płaszczach i kobiety w czarnych welonach. Święci Pańscy? Nie, Zakon Rycerski Grobu Bożego, utworzony w XV wieku z inicjatywy papieża do promowania pielgrzymek do Ziemi Świętej, który wciąż finansuje utrzymanie tego miejsca. W kaplicy modlą się ludzie w białych szatach do ziemi. To nie aniołowie, ale włoski neokatechumenat zwiedzający Ziemię Świętą. Pielgrzymi z Etiopii w bazylice chłodnej nawet w ciepłe dni zwykli owijać się przewiewnym i cienkim jak gaza płótnem, chodzą też bez butów. Powariowali? Dzisiaj wszyscy pielgrzymi wyglądają podejrzanie, większość w długich płaszczach do ziemi, bo w Jerozolimie pada. Ktoś zasłabł z emocji i usiadł na ławce, by się uspokoić. W bazylice nie ma punktu lekarskiego.
W kaplicy św. Heleny w podziemiach słychać piękny śpiew grupy kobiet ubranych na zielono. To Maryje czy Marie Magdaleny? Chór Harpa Dei, który ewangelizuje przez muzykę sakralną. Składa się z czworga rodzeństwa krwi i ducha: siostry Lucia, Marie-Elisée i Mirjana, oraz ich brat Nikolaj. Są katolikami. Urodzili się w Niemczech, by z rodzicami wyjechać do Ekwadoru ze wspólnotą Agnus Dei, Baranek Boży. Należy do niej 20 osób, działają w Niemczech, Kongo i Jerozolimie. Gerstnerowie przyjechali tutaj w 2015 roku. Mieszkają razem z grupą Baranków i ich założycielem staruszkiem Ilją. Prowadzą życie kontemplacyjne i misyjne, żyją z datków. Ich śpiew w bazylice ma pomagać pielgrzymom w okiełznaniu hałasu i odkryciu świętości tego miejsca. Rodzeństwo dużo podróżuje z występami chóralnymi, byli w Polsce w Łagiewnikach, można ich posłuchać na YouTubie, wydają płyty. Zawsze odziani w zielone szaty, chusty i opończe – kolor życia i nadziei – przemykają uliczkami Starego Miasta jak apostołowie Jezusa.
W bazylice widzę kobietę ubraną na czarno z bladą twarzą. Siedzi z zamkniętymi oczyma. Tłum obok faluje, ona tkwi w miejscu. Mariam okazuje się ortodoksyjną siostrą zakonną. Pochodzi z Rosji, choć czuje się stąd, bo dusza nie ma narodowości. Pyta, czy szukam Boga. Nie czekając na odpowiedź, radzi mi jechać na górę Synaj, gdzie kiedyś stanął Mojżesz, skąd wrócę innym człowiekiem. Wie, co mówi, sama mieszkała tam kilka lat. Dodaje, poniekąd mówiąc do mnie, że ludzie powinni mniej jeść, mamy być powściągliwi jak Chrystus, nie żarłoczni jak zwierzęta. Doceniam językowe porównanie, ale Mariam sumituje się, że nie zna angielskiego – Bóg przychodzi jej z pomocą, jak kiedyś apostołom, podpowiadając właściwe słowa. Ktoś woła ją do pomocy przy świeczniku, rozproszony odwracam głowę. Mariam znika. Pojawia się James.
Jakub Kowalski z Jerozolimy
Doktor Alex Teitelbaum, szef szpitala psychiatrycznego w Jerozolimie. Na ścianie obraz, który ma pokazywać syndrom jerozolimski
Foto: mat. pras.