Borneo, piekło i niebo

Kto powiedział, że Sarawak jest dziki? Ani trochę. Dzika jest dżungla. Dzicy byli, powtarzam – byli, Dajakowie. Dziś już nie są.

Publikacja: 31.03.2023 10:00

Czaszki wrogów wiszą już tylko w miejscowym muzeum (w Kuchingu, stolicy Sarawaku). Kiedyś Dajakowie

Czaszki wrogów wiszą już tylko w miejscowym muzeum (w Kuchingu, stolicy Sarawaku). Kiedyś Dajakowie wieszali je na ścianach długich domów lub pod dachami chat

Foto: bogusław chrabota (2)

1

Borneańska dżungla jest jak osobna planeta. Wspaniałe uniwersum nieposkromionej biologii, olśniewającej zieleni, błotnistych brzegów rzek i wartkich strumieni w górach. Zadziwiająco cicha w ciągu dnia i tętniąca chóralną falą rozgłosów w nocy, kiedy chrzęst skrzydeł nocnych motyli walczy o prymat pierwszeństwa z krzykami obudzonych małp, szelestem łap skradających się kotów, porykiwaniem dzikich świń, kwileniem przestraszonych ptaków, cichym jak poszum aksamitu hałasem odnóży pająków.

Do tego fala deszczu. Jeśli nie nagłych porywów walącej w dach ulewy, to uciążliwego bębnienia pojedynczych kropli; a wokół strzępy mgieł krążących między drzewami jak dusze dawno zmarłych Dajaków. Ich groby są zwykle w pobliżu wsi, choć niektórzy, zwykle ważni wodzowie bywali nagradzani pochówkiem w pewnym oddaleniu od siedzib ludzkich. Taki właśnie grób widziałem koło wsi Nanga Sumpa na południu Sarawaku, pośrodku wyspy, opodal indonezyjskiej granicy.

Gdzie ta granica? Pytałem. Nikt nie wiedział dokładnie, choć wszyscy wskazywali, że „o tam, za tą górą, za tamtym lasem” jest już inny kraj. „Ale ludzie tam tacy jak my, też z plemienia Iban. Mieszkają jak my w długich domach, pływają takimi samymi czółnami, mówią tym samym językiem. I też kiedyś odcinali wrogom głowy”.

Wielki wódz Ibanów z Nanga Sumpa kazał się pochować na drugim brzegu rzeki Sungai Menyong, przy wejściu na wzgórze. Na grobie położono porcelanowe talerze z ryżem, ceramiczne misy, butelkę z lokalnym winem i wbito na sztorc włócznię. Wskazuje miejsce pochówku i strzeże wielkiego wojownika przed duchami. Dawni wrogowie tu się już nie pojawiają. Najwyżej gałęziami wysokich drzew zatrzęsą czasem mocne ramiona rudowłosych „ludzi lasu”. Pojawiają się, bo brzeg rzeki porośnięty jest dziką jabłonią. Kwaskowate owoce są przysmakiem „ludzi lasu”. A zwykli Dajakowie robią z nich wino.

Długi dom jest po przeciwnej stronie rzeki. Tam za dnia z hałasem nurtu przebijającej się przez las rzeki mieszają się odgłosy szczekania psów, gdakania kur i leniwych krzyków dzieci. Tam, po drugiej stronie, jest ludzkie życie. Po tej stronie rządzi bezwzględna i niechętna ludziom, wilgotna jak śmierć wiedźma dżungli.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Kult Jana Pawła II obroni tylko prawda

2

Sumpa to lokalna nazwa długiego domu. Dawno temu długie domy były jak olbrzymie, podobne do górskich wąwozów stodoły. Dajakowie Iban mieszkali w nich po sąsiedzku. Nie było osobnych pomieszczeń i przepierzeń. Rodzina grupowała się koło ogniska. Opodal stały naczynia, legowiska były wyplatane z rattanu, przykryte miękkim materiałem, czasem skórami. Dziś długie domy mają wspólny korytarz, a Dajakowie mieszkają w osobnych pomieszczeniach. Nie wszyscy zresztą we wsi chcą się gnieść w długim domu. Osobno stoi dwór wodza, osobno domy zamożniejszych.

Opodal buduje się też lodge – domki dla turystów. Przyjeżdżają odwiedzić Dajaków i zostawiają tu – nie wiedzieć po co – pieniądze. Czego szukają? Nie wiadomo. Przecież tu tylko rzeka, błoto i las. W kilku miejscach ryżowe pola. Kilka krzaków, na których Dajakowie hodują ananasy. Kilka drzew pieprzowych. Obok plantacja kauczukowców. Nic tu nie ma. Robactwo, trochę kolorowych motyli i migające czasem w gęstych koronach drzew ramiona „ludzi lasu”.

Dopłynąć tu nie jest łatwo. Sungai Menyong jest leniwą rzeką tylko w porze suchej. W porze monsunów to rwący strumień. Ciężko jest płynąć w górę rzeki, a nurt potrafi zwalić z nóg. Silna jak orangutan wróżka wezbranej rzeki powala wielkie drzewa, porywa płaty błotnistego nabrzeża, umie podmyć stok stromej góry.

Sungai Menyong ciągnie się dalej na południe. Tam są góry i wodospady. Lubią podróżować łodziami Dajaków do tych wodospadów turyści. Po co? Nie wiadomo. Wody przecież tu wszędzie sporo. Deszcz pada z góry i z dołu. Zacina z lewa i prawa. Spacer po górzystej dżungli to odyseja błota. Jak się nie ma maczety i dobrych butów, nie ma co się wybierać. Gałęzie wdzierają się pod kurtkę, do rękawów, liście biją po twarzy. Co chwila zagląda się w wyłupiaste ośmioro oczu wielkiego pająka. No i tną komary. Tną niemiłosiernie.

Kiedy wraca się z wodospadów, łatwo dać się oszukać nurtowi. Minąć wioskę i popłynąć w dół, do Batang Ai, „Dużej wody”. Tam kończy się bieg Sungai Menyong. Olbrzymie rozlewisko jest ciche, jakby było martwe. Czasem tylko przeleci ptak lub zaszumi sieć rybaka. Ale ta martwota to pozór. W jeziorze pobłyskują łuską miliony ryb. I czają się paszcze czujnych krokodyli. Zanurzysz się w wodach Batang Ai i możesz już nie wypłynąć.

3

Kto powiedział, że Sarawak jest dziki? Ani trochę. Dzika jest dżungla. Dzicy byli, powtarzam – byli, Dajakowie. Dziś już nie są; z szóstki dzieci wodza Nanga Sumpa w wiosce mieszka tylko jeden syn. Reszta potomstwa to lekarze, prawnicy, komputerowcy w Kuchingu.

Lokalny przedsiębiorca Dugat Anak Jarau, który częstuje mnie w swoim krytym sidingiem domu rozwodnioną podróbką Jacka Danielsa, ma 11 dzieci. Wszystkie w wielkich miastach północnej części Borneo. Przyjmował go gubernator. Był gościem króla w Kuala Lumpur. Taki jest ważny. Ale nie ważniejszy od wodza. Kiedyś, gdy Dajakowie obcinali jeszcze wrogom głowy (by powiesić je w specjalnej plecionce na ścianach długich domów, lub pod dachem chaty), wodzowie nie rozstawali się z włócznią, żelaznym mieczem duko i zdobioną malunkami wielką tarczą. Od święta nosili pióropusze i kolorowe, wyszywane kubraki. Na co dzień jednak tylko opaskę z wyprawianej kory. Dziś królują T-shirty i płócienne portki. Sandały, albo wygodniejsze w dżungli krótkie, ścięte gumowce.

Kiedy ludzie pojawili się na wyspie? Najstarsi osadnicy zostawili po sobie ślady 40 tysięcy lat temu. Była to pierwsza fala osiedleńcza. Ci sami ludzie o czarnej skórze i mocno kręconych włosach zasiedlali wcześniej Indie, Cejlon i Andamany, a po Borneo kolejne wyspy, by ostatecznie dotrzeć do Nowej Gwinei i Australii. Wiele śladów po nich w genotypie współczesnych Borneańczyków nie ma. Przemawia za to w ich imieniu archeologia. Znaleziska, kości. Wiele mileniów później, 8, może 7 tysięcy lat temu zostali najechani przez ludność austronezyjską i wytrzebieni jako rasa. Albo innymi słowy: zastąpieni przez nowych osadników przybywających z południa, z Sumatry i z Półwyspu Malajskiego. Ich bezpośrednimi potomkami są właśnie: Dajakowie, Ibanowie, Klementanowie, Ngadżu, Kajanowie, Kedajanowie, Kenjah, Murutanowie, Punanowie i wielu innych. Wszyscy jak jeden byli łowcami głów.

Ale to stare dzieje. Anglicy zabronili im tego procederu. Nie uszanowali tradycji. Na powrót do dawnych dziejów Borneańczycy zdecydowali się tylko w jednym szczególnym momencie, podczas inwazji japońskiej w 1941 roku. Bracia Azjaci z kraju wschodzącego słońca okazali się tak bezmyślnie wobec Ibanów okrutni, że ci wyjęli spod podłóg długich domów swoje pordzewiałe duko i rozpoczęli regularne polowania na japońskich żołnierzy. A żołnierze cesarza rychło zrozumieli, że są ściganą zwierzyną, i przestali zaglądać od dżungli. Trzymali się brzegów morza i dużych miast. I tam mordowali, gwałcili, palili i mścili się na Ibanach.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Azja patrzy na Xi Jinpinga. Megaloman prący ku wojnie?

4

Może dziwić ta przepaść cywilizacyjna między ludem Dajaków a mieszkańcami takiej na przykład Nowej Gwinei. Ale tylko przez chwilę. Odpowiedź na pytanie o przyczynę tej różnicy jest prosta: to Brunei. Na Nowej Gwinei nigdy nie było podobnego organizmu państwowego jak historyczny sułtanat. Nowa Gwinea miała pecha i szczęście zarazem, była dużo dalej od szlaków handlowych starożytnego świata niż położona na równiku wyspa Borneo. Powyżej jej północnych brzegów przebiegał jeden z najważniejszych szlaków handlowych starożytnego, a potem średniowiecznego świata. Była to droga żeglugowa z Chin i Azji wschodniej do Indii i dalej, Arabii oraz Afryki. Każdy, kto chciał, pokonując Ocean Indyjski, dopłynąć do portów cesarskich Chin, musiał się przedrzeć przez najeżone niebezpieczeństwami, pełne grasujących band pirackich i zdradliwe wody cieśniny Malakka. Dziś tego strategicznego miejsca na mapie strzeże Singapur, ale tysiące lat temu był ledwie rybacką wioską. Wcześniej wody te kontrolowało leżące nieco na północ, mniej więcej pośrodku ciągnącej się niecały tysiąc kilometrów cieśniny, miasto, od którego wziął nazwę słynny przesmyk. A jeszcze wcześniej liczne porty kilku władających tymi krainami lokalnych imperiów.

Niezależnie jednak, kto tymi wodami rządził, były jedynym połączeniem między dwoma oceanami i historycznym korytarzem do oferującego nieskończone bogactwa, herbatę, jedwab i porcelanę Państwa Środka. Źródła chińskie wspominają Brunei już w X wieku. Informacje o stosunkach dyplomatycznych między królestwem Boni (tak nazywano sułtanat) i Chinami są zapisane w traktacie geograficznym „Taiping Huanyu Ji” z 978 roku. W 1225 roku chiński urzędnik Zhao Rugua wspomniał, że Boni dysponowało setką okrętów wojennych do ochrony handlu i że było bardzo bogatym królestwem.

W 1405 roku stolicę sułtanatu odwiedziła wielka flota słynnego admirała Zheng He. Chińczycy zostawili dary od cesarza Yongle, zobowiązali lokalne władze do płacenia trybutu, ale podjęta kilka lat później w Pekinie decyzja o izolacji cesarstwa zakończyła epokę politycznych wpływów Chińczyków na Borneo.

W XV wieku sułtan Brunei przyjął islam. Na przełomie XV i XVI wieku kontrolował już całą wyspę, a tak naprawdę – tylko jej wybrzeża, bo we wnętrzu, w nieludzko gęstych i nieprzyjaznych dżunglach, królowały okrutne plemiona Dajaków.

5

Dajakowie – w istocie – mieli swoje przerażające obyczaje. W dżungli byli nieuchwytni i straszyli złą legendą wędrowców. Opowiadano o nich mroczne historie, ale to oni zaopatrywali kupców sułtana Brunei we wszystko, czego pożądali europejscy kupcy. To oni przywozili z głębi przepastnego, borneańskiego lasu worki pełne suszonego pieprzu, czystej kamfory, pióra kolorowych ptaków, szlachetne drewno i barwne kamienie. W gęstych lasach łapali małpy, które trafiały potem na targi w Brunei, polowali na karłowate borneańskie słonie dla kości słoniowej i na nosorożce dla wspomagającego potencję sproszkowanego rogu. Kupcy dostarczali im w zamian sól, porcelanowe ozdoby i żelazo. Worki ryżu i srebrne monety.

Dajakowie przynosili swoje towary na targowiska, a potem znikali w dżungli jak duchy. Do ich osad można było dostać się tylko łodziami. Płynąc pod prąd rzekami o bystrym nurcie tydzień, dwa, a często dłużej. Do końca XVIII wieku borneański interior był kompletnie odizolowany od reszty świata. Nie było też o nim wiele wiadomo; legendy powtarzane na targowiskach Brunei mówiły, że w odmętach wilgotnej i deszczowej dżungli walczą ze sobą na śmierć i życie dwa plemiona: Dajaków i przerażających „leśnych ludzi”. Ci pierwsi byli w jakimś stopniu ludzką rasą, drudzy potwornymi demonami. „Leśni ludzie” mieli odrażające twarze, ich ciała były pokryte rudymi kudłami, a silne ramiona potrafiły objąć i unieść w górę grupę bezbronnych kobiet. „Leśni ludzie” żyli na drzewach. Na ziemię nigdy nie schodzili. Ich krótkie nóżki uniemożliwiały dłuższy chód, a palce u stóp były równie chwytne, jak u dłoni.

Orangutany, bo o nich mowa, żyły na całym Borneo i Sumatrze, ale unikały ludzi, kryły się w koronach drzew, a uwite na wysokości gniazda zmieniały co kilka dni. Deszczowy las był ich domem w nie mniejszym stopniu niż Dajaków. Przybyły wszak tu dużo wcześniej, pewnie miliony lat przed ludźmi. Co ciekawe, te człowiekowate zamieszkiwały kiedyś całą południową Azję, od Chin aż po wielkie wyspy na południu. Nie wytrzymały jednak konfrontacji ze swoim największym wrogiem – człowiekiem. Dziś żyją tylko tu i na Sumatrze. Oficjalnie mówi się, że ich populacja to dziesiątki tysięcy. Prawda jest jednak dużo bardziej dramatyczna; Dajakowie twierdzą, że cała populacja „leśnych ludzi” na Borneo to nie więcej niż 3 tysiące osobników.

6

Zabijają je nie tylko myśliwi. Dużo gorsza jest rabunkowa eksploatacja dżungli, na miejscu której powstają gaje palm olejowych. Dla orangutanów to wyrok. Botaniczna monokultura niszczy dawny las z całym bogactwem gatunków roślin i owoców. Nasion palm olejowych orangutany nie jedzą. A bez tradycyjnego pokarmu umierają z głodu. Samice nie są w stanie wykarmić małych. Z wyschniętymi piersiami porzucają zagłodzone dzieci i samotnie umierają w koronach drzew.

Ich pechem jest, że nie tworzą społeczności. Nie potrafią wytworzyć mechanizmów współpracy, żyć w grupie. A samotność to bezradność. Dziś wspiera ich desperacką walkę o przeżycie konkurujący gatunek. W Semenggoh Wildlife Center, na skraju dżungli na przedmieściach stołecznego Kuching, żyje około 30 orangutanów. Cieszą się wolnością. Pojawiają tylko w godzinach karmienia. Te wizyty wielkich włochatych małp to istny spektakl. Najpierw, z daleka, niejako w rytm krzyków wzywających małpy Dajaków, słychać szum w koronach drzew. Uginają się gałęzie, z ukrytych wysoko konarów sypie się deszcz liści, a potem ukazują się wielkie małpy. Płyną w powietrzu, chwytając się gałęzi, jakby nic nie ważyły. Ich mocarne ramiona przenoszą ciężar ciała ze zdumiewającą lekkością.

Zbliżają się powoli do platform, gdzie obsługa centrum wykłada owoce. Zbliżają się z nieufnością, ale jakby pewne swego. Ci naprzeciw, z uniesionymi na wysokość głowy telefonami komórkowymi czy szczękającymi cicho korpusami nikonów, nie są już groźni. Wpatrują się z uwagą, co też zrobi wielka małpa, komentują w dziwnych językach, a jeśli ktoś wychyli się za bardzo, krzyknie zbyt głośno, czy zaśmieje, zostanie obsztorcowany przez obsługę małpiego sierocińca.

„Nic nam tu nie grozi”. Właśnie takie słowa mogłyby mieć wypisane na koszulkach orangutany z Semenggoh, gdyby nosiły T-shirty. W przeciwieństwie do nas, na szczęście dla natury, nie noszą.

Żyją też w jakiejś liczbie w głębi wyspy. W jej sercu. W odmętach oceanu dżungli. Ale bardzo trudno je znaleźć. Instynkt przeżycia trzyma je daleko od ludzkich siedzib. Nie mają na Borneo naturalnych wrogów. Najpoważniejszy – prócz ludzi – przeciwnik, pantera sundajska, dorosłemu orangutanowi zagrozić nie może. Dominujący samiec wielkiej małpy może ważyć do 100 kilogramów i mieć siłę sześciu ludzi. Samce pantery ważą przynajmniej czterokrotnie mniej i w bezpośrednim zwarciu z potworem o rozpiętości ramion do 2,5 metra nie mają żadnych szans. Koty porwać więc mogą tylko młode, niedoświadczone osobniki. Ale tych, przynajmniej do osiągnięcia dojrzałości, pilnują czujne matki. Dlatego orangutana zabić może tyko człowiek. Jego cywilizacja. Jego brak szacunku dla natury.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Zasiąść do wigilijnego stołu z poczuciem przyzwoitości

7

Kiedy pytam największego gawędziarza i najlepszego przewodnika na wyspie, Paula, o autorytety w jego świecie, najpierw naprawdę nie wie, co odpowiedzieć. Mao, Nelson Mandela, Dalajlama, Jan Paweł II? A może Suharto, albo Filipińczyk Marcos? Nie, żaden z nich. Jeśli kogokolwiek tu w Sarawaku cenimy, to jest nim Brooke. Kto? – pytam. Brooke, James Brooke – odpowiada Paul, jakby mówił o Bondzie. Jamesie Bondzie. Tyle że Bond jest ze świata fikcji, a Brooke to postać historyczna. Urodzony na początku XIX wieku w Indiach brytyjski awanturnik. Swoją drogą dobrze urodzony, syn sędziego i nieślubnej córki szkockiego arystokraty, pułkownika Wiliama Stuarta, dziewiątego lorda Blantyre.

Po edukacji w ojczyźnie służył w regimencie Kompanii Wschodnioindyjskiej w Bengalu. Ranny w wojnie anglo-birmańskiej odszedł z wojska, a za odziedziczony spadek o wartości 30 tysięcy funtów w 1835 roku kupił okręt „Royalist”, którym rozbijał się po archipelagu wysp sundajskich. Przypadkiem zapewne, zainteresowany handlem korzeniami, o które po Portugalczykach konkurowali w tym rejonie Holendrzy i Brytyjczycy, trafił na zrewoltowane Borneo. Był to moment, kiedy w dzisiejszym Sarawaku wybuchło krwawe powstanie przeciw rządom sułtana. Przy czym, warto nadmienić, wojska Omara Alego Saifuddina Drugiego, 23. sułtana Brunei, kompletnie sobie z irredentą lokalnych elit malajskich nie radziły. Wódz, Pangeran Muda Hashim, zamiast gonić powstańców po dżungli, zamknął się na cztery spusty w mieście Kuching, dziś stolicy malajskiej prowincji Sarawak. I wtedy, a był to sierpień 1838 roku, na redę lokalnego portu wpłynął szkuner Jamesa Brooka. Awanturnik i zabijaka szybko dogadał się z Hashimem i z brytyjską werwą poprowadził oddziały sułtana do boju. Po kilku tygodniach walk po powstańcach nie było co zbierać, a Brooke z rozpędu wyplenił jeszcze plagę piractwa.

Nagroda była iście królewska, stanowisko gubernatora, a potem w 1841 roku radży, czyli udzielnego władcy Sarawaku. Pełną niezależność polityczną kupił Brooke od sułtana niedługo później, przywracając go na tron po niefortunnym coup d’état w Brunei. Opowieść o borneańskich losach pierwszego białego radży (byli następni, założył dynastię) fascynuje. James Brooke całe życie walczył z piractwem i niewolnictwem. Meandrował w relacjach z imperium brytyjskim. Utopił we krwi powstanie chińskich poszukiwaczy złota Liu Shang Banga. Toczył szereg wojen z koalicjami plemion dajackich. Posiadał flotę, budował forty w głębi lądu, kodyfikował prawo oraz administrację i zakazał „niecnego” procederu łowców głów. Przeszedł do historii jako obrońca i opiekun Dajaków, ukochany przez lud Iban, gwarant niepodległości i bogactwa północnego Borneo.

8

Historia Jamesa Brooke’a naprawdę może zadziwić. Cóż takiego się stało, że osoba białego radży, na zdrowy rozum skazana na to, by stać się symbolem kolonializmu, przeszła do historii w roli bohatera ludowego? Historycy w jednej sprawie są zgodni. Brooke w swoim najlepszym interesie chronił wyspiarzy z Borneo przed pazernością Korony Brytyjskiej. Potrafił być okrutny i bezwzględny, ale na dłuższą metę nie eksploatował lokalnej ludności. Zapewnił jej sprawiedliwe traktowanie i system władzy wolny od rasizmu.

Otaczał się Dajakami, przyjaźnił z ich arystokracją, budował zdrowe relacje między ludami dżungli i mieszkającymi w osadach nad morzem Malajami. Homoseksualista i przyjaciel Alfreda Russela Wallace’a przeszedł do historii jako ten, kto ogłosił, że „tylko Dajakowie mogą zabijać innych Dajaków”, co w czasach, gdy w koloniach angielskie wojsko masakrowało lokalną ludność, musiało brzmieć jak herezja.

W latach 60. XIX wieku, zmęczony ciągłymi walkami i ciężarem rządzenia, wrócił do Anglii. Tron białych radżów zostawił siostrzeńcowi Charlesowi, a sam zmarł w Anglii w Devonshire w 1868 roku. Za to jego dynastia trzymała się mocno. Kolejni radżowie z rodu Brooke rządzili Sarawakiem przez następne 80 lat. Przetrwali inwazję japońską i dopiero w 1946 roku ostatni z nich, Anthony Brooke, zrzekł się władzy i przekazał ją Koronie Brytyjskiej. Na szczęście na krótko, bo już 18 lat później Sarawak stał się częścią niepodległej Malezji. Dziś jest jej największym stanem. Stolica Kuching to piękne, nowoczesne miasto. Jego wizytówką jest podświetlony kolorowymi reflektorami budynek stanowego parlamentu i nowoczesne Muzeum Kultur Borneo, kryjące pamiątki po tajemnicach plemion Dajaków.

W Kuching żyje wiele narodów. Dominują Dajakowie, ale mnóstwo tu Chińczyków, Malajów i nieco Hindusów. Nad rzeką Sarawak, na której wysokim brzegu Brooke’owie postawili sławny, lśniący nienaganną bielą Fort Margherita, przez kilka kilometrów ciągnie się elegancki deptak. Wszędzie pomniki kotów, bo koty są symbolem miasta. Skąd to się wzięło, wyjaśnia legenda: oto pewnego poranka, kiedy James Brooke wysiadł ze swego szkunera na ląd wraz z malajskim służącym, ten zobaczył kota i krzyknął na cały głos „kuczing!” (po malajsku kot). Co prawda nikt z Dajaków, ani sam Brooke, nie wiedział, co to znaczy, ale słowo się spodobało i zostało jako nazwa miasta. Stolicy kraju białych radżów. Jedynych takich władców na świecie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Niemcy i pytania o przyszłość Rosji

9

I w tamtych czasach radżów, i dziś Borneo to kraina lasów deszczowych, zielone piekło dżungli. Temperatura rzadko tu schodzi poniżej 25 stopni Celsjusza. Wilgotność sięga 90 proc. Ścieżki w dżungli zarastają w kilka dni. Nie warto zresztą z nimi się mierzyć, jeśli nie ma się dobrych butów trekingowych. W głębokich kałużach świeżego błota, w plątaninie korzeni drzew, w płytkim nurcie mijanych strumieni łatwo jest zgubić podeszwy. Długie nogawki spodni chronią przed ukąszeniami owadów. Trzeba uważać na węże i reagować na każdy ruch w gałęziach drzew. Bo każde nagłe poruszenie, każdy niespodziewany hałas, spadające liście, pestka czy kawałek patyczka mogą świadczyć o tym, że kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów wyżej po gałęziach wielkiego palisandra ślizgają się ręce jednego w „ludzi lasu”, przebiega stado makaków lub odzywa się dzioborożec.

W parku narodowym Bako, nad morzem, nieco na wschód od Kuching, morze zalewa co sześć godzin lasy namorzynowe. W płytkiej wodzie kryje się tu największy wróg człowieka, zabójczy, słonowodny krokodyl różańcowy. Bestie dorastają do 6 metrów. Co roku ich ofiarami pada kilkunastu mieszkańców terenów nadmorskich. Krokodyl poluje z ukrycia. Topi swoje ofiary w mętnej wodzie, a potem pożera gdzieś na brzegu.

W lasach Bako „leśnych ludzi” się nie znajdzie. Za to zobaczyć można inny rzadki gatunek małp. To nosacze. Samce mają długie zwisające nosy, samice szpiczaste. Jak często u ludzi. Stada nosaczy śmigają po gałęziach drzew. Samce, samice i ich dzieci. Za to na skałach i konarach samotnych drzew widać pojedyncze sylwetki małpich starców. Wygnane ze stada przez młodych samców patrzą się bezmyślnie przed siebie i czekają na śmierć. Całkiem jak my – ludzie.

Nadmorskie wzgórza w Bako porasta też gęsta dżungla, choć inna niż ta w głębi lądu. Dzikich plemion tu nie ma. Długich domów – sumpa – też nie. Za to wieczorami na styku obnażonych przez odpływ kilometrowych plaż i odległego, żółtoniebieskiego nieba ogląda się najpiękniejsze zachody słońca. Pod nogami chrzęszczą uciekające kraby. Słychać krzyki małp, a na karku czuje się gorący, przychodzący z wnętrza wyspy oddech Borneo. Jedyny w swoim rodzaju. Oddech piekła i nieba zarazem.

Śniadanie w dżungli z Dajakami

Śniadanie w dżungli z Dajakami

bogusław chrabota (2)

– Jeśli kogokolwiek tu cenimy, to jest nim Brooke. James Brooke – mówi Paul, najlepszy przewodnik na

– Jeśli kogokolwiek tu cenimy, to jest nim Brooke. James Brooke – mówi Paul, najlepszy przewodnik na wyspie. Na zdjęciu płaskorzeźba ze stołecznego pomnika białego radży

Xxxxxxxxxx

Z szóstki dzieci wodza społeczności wioski Nanga Sumpa mieszka w niej tylko jeden syn. Reszta potoms

Z szóstki dzieci wodza społeczności wioski Nanga Sumpa mieszka w niej tylko jeden syn. Reszta potomstwa to lekarze, prawnicy, komputerowcy w Kuchingu

Xxxxxxxxxx

Borneańska dżungla jest jak osobna planeta. Wspaniałe uniwersum nieposkromionej biologii, olśniewającej zieleni, błotnistych brzegów rzek i wartkich strumieni w górach. Zadziwiająco cicha w ciągu dnia i tętniąca chóralną falą rozgłosów w nocy, kiedy chrzęst skrzydeł nocnych motyli walczy o prymat pierwszeństwa z krzykami obudzonych małp, szelestem łap skradających się kotów, porykiwaniem dzikich świń, kwileniem przestraszonych ptaków, cichym jak poszum aksamitu hałasem odnóży pająków.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi