Można mieć wrażenie, że wojna w Ukrainie – zdaniem niektórych – na tyle trwale definiuje politykę międzynarodową, że jej projekcja jest nienaruszalna, a podstawowe pytania doczekały się ostatecznej odpowiedzi. Siła stereotypu wychodzi najmocniej przy ocenie polityki Berlina w kontekście dozbrajania Ukrainy. I mimo że niecierpliwie oczekiwane przez świat decyzje w sprawie leopardów zostały ostatecznie i na korzyść Ukrainy podjęte, ogólna ocena naszego zachodniego sąsiada się nie zmienia: Niemcy są nieetyczni i niesolidarni; ich polityka jest mętna, a przywództwo miałkie i niezdecydowane. Tak jak postawili przed laty na ścisłe relacje gospodarcze z Rosją i Chinami, tak nie potrafią z tym modelem zerwać; choć dziś już wiadomo, że strategia „business as usual” w relacjach z państwami autokratycznymi była błędna.
Taki stereotyp króluje w Warszawie, Wilnie czy Rydze, ale już nie w Waszyngtonie, gdzie lepiej rozumie się światopoglądowe fundamenty powojennych Niemiec. A te od czasów Adenauera były wyjątkowo czytelne i niezmienne: zdemilitaryzowane Niemcy na trwałe mają się skupić na rozwoju gospodarczym, intensyfikować procesy integracyjne w Europie i propagować pacyfizm. Bezpieczne Niemcy to Niemcy bez wojny, armii i zapędów militarnych. Niemcy, w których słowo i kategoria wojny, choćby „sprawiedliwej”, były zakazane. Taka autoidentyfikacja nad Renem była nie tylko wskazówka polityczną, ale też budziła nadzieję, że cały posttotalitarny świat pójdzie tą samą ścieżką. Z Rosją i Chinami, może nie w pierwszym, ale przynajmniej w drugim rzędzie. I chociaż nie byli Niemcy w tej nadziei odosobnieni, właśnie ze względu na tę przesłankę, później niż inni zaczęli rozumieć, że to nie nadzieja, ale iluzja. Dodajmy do tego osobiste uwikłania polityków – zwłaszcza z SPD – w korupcyjne relacje z Moskwą i głos milionowej, zinfiltrowanej przez Kreml mniejszości rosyjskiej nad Renem.
Wszystkie te czynniki powodują, że Berlin w kwestii dozbrajania Ukrainy jest do dziś mniej jastrzębi niż Warszawa; warto to pojąć i wyciągnąć z tego wnioski. Mniej więc narzekania, obrażania się na Berlin, więcej pracy na rzecz przekonania zarówno niemieckiej opinii publicznej, jak i polityków, że mamy ważny moment w dziejach Europy. Możliwe, że to nic innego, tylko ten od dawna wyczekiwany prześwit w dziejach, który na dobre zamknie w Rosji epokę postsowieckiego imperializmu. Bo Moskwa w rękach szajki z FSB to – można mieć taką nadzieję – nic, tylko etap pośredni między czasami Breżniewa i jakąś nieodgadnioną, możliwe, że demokratyczną przyszłością. Czy Rosja może być inna? Odpowiedź na to pytanie rezonuje inaczej w Warszawie, inaczej w Berlinie, jeszcze inaczej w Waszyngtonie. Polskie elity nie mają złudzeń co do przyszłej Rosji – zawsze będzie zagrożeniem. To wynika z kart naszej historii. Nasza niechęć i nieufność wobec Rosjan jest dziedzictwem wielu pokoleń i coraz intensywniej zakorzenia się w szybko odradzającej się polskiej rusofobii.
Nasza niechęć i nieufność wobec Rosjan jest dziedzictwem wielu pokoleń i coraz intensywniej zakorzenia się w szybko odradzającej się polskiej rusofobii.
W Niemczech dominuje zupełnie inne myślenie, będące – najogólniej – dziedzictwem powojennego pacyfizmu i wizji świata opartej na pragmatycznym, gospodarczym filarze. Przede wszystkim, powiadają w Berlinie (choć nie tylko), Rosja nie zniknie. Podobnie Rosjanie. Z upadłego, bo nie ma innego scenariusza, państwa zrodzi się jakieś nowe polityczne integrum. Uboższe, mniejsze, mniej imperialne, może bardziej otwarte na świat. Nawet jeśli po Putinie przyjdzie turbo-Putin, musi stanąć przed prostą alternatywą: albo pokój w Ukrainie, albo dalsza wojna, czyli jeszcze głębsze pogrążenie obciążonego wysiłkiem wojennym państwa. Jeśli zdecyduje się kontynuować wojnę, tylko przyspieszy perspektywę, że ktoś w końcu siądzie do stołu rozmów o zawieszeniu broni.