Klimat. Czy proekologiczne samoograniczenia to ideologia?

Klimatyczny minimalizm ma potencjał, by stać się rozwiniętą ideologią polityczną. Jego piewcy, choć często mają na sztandarach wartości lewicowe, są w rzeczywistości ultrakonserwatywni. Chcą chronić status quo, często konserwując zastaną drabinę społeczną.

Publikacja: 03.03.2023 10:00

Protest aktywistów Ocean Rebellion przeciwko wykorzystywaniu paliw kopalnych przed Międzynarodową Or

Protest aktywistów Ocean Rebellion przeciwko wykorzystywaniu paliw kopalnych przed Międzynarodową Organizację Morską w Londynie, listopad 2022 r.

Foto: Daniel LEAL/AFP

Młodzież w krajach rozwiniętych staje się coraz bardziej zielona. Klimatyzm jest dla niej pokoleniowym credo, manifestem i bez mała nową wiarą. W Polsce być może nie jest to jeszcze tak widoczne, ale w Europie Zachodniej i USA to właśnie ruch klimatyczny jest tym, czym była nowa lewica w latach 60. XX wieku. To jedyna polityczna idea, która potrafi wykrzesać z młodych osób żyjących w wygodzie i bezpieczeństwie odrobinę niekłamanego heroizmu.

W głębszej warstwie ideologicznej, i to jest naprawdę istotne, większość odmian klimatyzmu zgodna jest co do tego, że należy ograniczyć konsumpcję. Konsumpcję w szerokim sensie ekonomicznym, a nie na przykład tylko spożywanie mięsa i nabiału. Aktywiści klimatyczni dziś w przeważającej większości nawołują do minimalizmu, również jeśli chodzi o ubrania, podróże, powierzchnię mieszkań, samochody itp., itd. Do tego inaczej niż w bardzo starych przecież etykach wyrzeczenia nie chodzi tu zupełnie o indywidualny rozwój duchowy. Ten minimalizm ma wymiar społeczno-polityczny. Tak jak w przypadku haseł socjalistycznych głoszonych w XIX i XX w., zmiany mogą być ewolucyjne, dobrze aby były demokratyczne, ale zaprzężenie do nich państwowego monopolu na przemoc też przecież jest realną opcją. Dziś może odległą, ale klimatystom nie chodzi o nawoływanie do jakiegoś nowego pustelnictwa, cenobityzmu czy monastyczności, o promowanie indywidualnej ścieżki rozwojowej. Klimatyczny minimalizm ma potencjał, by być rozwiniętą ideologią polityczną.

Do tego ideologią naprawdę przełomową. Klasyczny liberalizm chciał konsumpcję zwiększać, podobnie jak nacjonalizm i socjalizm, spór dotyczył tylko jej struktury. Socjaliści chcieli na przykład bardziej uczciwego podziału klasowego. Nacjonaliści chcieli wyrwać się z dominacji dawnych imperialnych elit. Zasadniczo jednak od renesansu chodzi w modernizacji o to, by produkować coraz więcej i coraz więcej konsumować. Ta produkcja i konsumpcja z jednej strony polegała na przetwarzaniu surowców naturalnych, a z drugiej na budowaniu tamy chroniącej ludzkość przed głodem, niedostatkiem, zarazami, wojnami i klęskami naturalnymi. Chodzi bowiem, jak to ujął Machiavelli, o to by „okiełznać fortunę”, nie zależeć od kaprysów losu, zawładnąć naturą.

Teraz człowiek w coraz mniejszym stopniu postrzega się jako ów zdobywca, który naturę podbija, a w coraz większym jako jej kurator i obrońca. Trudno więc mówić o zwiększaniu konsumpcji. To z pozoru dość oczywiste. Cywilizacyjnie taka konstatacja ma jednak bardzo doniosłe skutki, podważa bowiem de facto całą wielką formację kulturową zwaną moderną i to już bynajmniej nie na zasadzie jakieś „gry resztkami”, zwanej postmodernizmem. Nie, odrzucenie paradygmatu wzrostu gospodarczego poprzez wzrost konsumpcji coraz bardziej technologicznie zaawansowanych dóbr prowadzi do zupełnie nowej antymodernistycznej jakości społecznej i politycznej. Amerykański badacz i specjalista od socjologii miast Joel Kotkin w swojej głośnej książce („The Coming of Neo-Feudalism: A Warning to the Global Middle Class”, 2020) ten nowy paradygmat ochrzcił mianem „neofeudalizmu” i słusznie, jak sądzę, połączył go ze współczesnym myśleniem klimatyczno-ekologicznym.

Czytaj więcej

Czy da się w Polsce zastąpić węgiel kamienny

Koniec klasy średniej?

Konsumpcja charakterystyczna dla moderny jest najbardziej typowa dla dominującej w niej grupy społecznej określanej dziś jako klasa średnia, historycznie zaś nazywanej np. burżuazją lub gentry. Klasa ta aż do drugiej połowy XX w. była na Zachodzie dość zasobna. To jej dążenia, marzenia i ambicje, np. chęć posiadania własnej nieruchomości, własnego środka lokomocji, wykształcenia dzieci, szybkiej komunikacji, szybkiego przygotowywania posiłków itp. były kołem zamachowym światowej gospodarki przez kilka minionych stuleci. Wystarczy porównać historię Zachodu z danymi chińskimi (zwłaszcza końcowy okres rządów dynastii Ming), w których zdaniem badaczy mieliśmy do czynienia z tzw. wzrostem bez rozwoju. To znaczy, że dzięki akumulacji wiedzy rolniczej i medycznej oraz stabilności politycznej liczba ludności się zwiększała, nie pojawiała się jednak nowoczesna gospodarka, nie było przemysłu. Co ciekawe, sama wiedza techniczna stała na bardzo wysokim poziomie; druk, proch, zegary mechaniczne i prymitywne maszyny nie były dla dawnych Chińczyków żadną tajemnicą. Społeczeństwo trwało jednak w swoistym letargu za sprawą ustalonej hierarchii i tradycji, które nie promowały innowacji. Brakowało wyraźnie rozpychającego się w historii łokciami europejskiego mieszczaństwa.

Historycy do dziś się spierają, dlaczego w zachodniej Europie u progu nowoczesności pojawiła się stosunkowo liczna, politycznie asertywna i przedsiębiorcza klasa średnia, związana głównie z ośrodkami miejskimi. Marks skupiał się w jej opisie na odkryciach geograficznych napędzających gospodarkę, Weber analizował wpływ reformacji na sposób myślenia o życiu. Trudno tutaj o jednoznaczną odpowiedź. Jasne jest natomiast, że gdy klasa średnia się pojawiła, to pchnęła świat w kierunku niebywałego postępu technologicznego. Potem zaś jej styl życia i oparty na nim model gospodarczy zaczął być naśladowany na innych kontynentach w ramach procesu umownie nazywanego globalizacją.

By zrozumieć żelazny związek pomiędzy klasą średnią, konsumpcją a rozwojem technologicznym, wypada odwołać się do klasycznego dzieła amerykańskiego ekonomisty Thorsteina Veblena, czyli „Teorii klasy próżniaczej”. Veblen odkrył mianowicie, że klasy wyższe, te które nie muszą pracować, charakteryzuje zupełnie inny typ konsumpcji niż społecznych pariasów, jak i wspomnianą klasę średnią, która zwykle pewne kapitały posiada, jednak z pewnością nie na tyle duże, by zupełnie nie pracować. Klasa próżniacza skupia się mianowicie na konsumowaniu dóbr luksusowych. Dóbr, których główną cechą jest to, że są drogie, a to ze względu na koszt materiałów, ręczne wykonanie czy słynne „limitowane serie”. Unikalność i wysoka cena tych towarów jest, mówiąc wprost, ich główną cechą i celem samym w sobie. Mają być wyznacznikami statusu, pokazywać, że ten, kto je posiada, ma więcej niż inni.

Z punktu widzenia XIX-wiecznych rzemieślników, a obecnie wyspecjalizowanych firm wytwarzających tego typu produkty, rachunek jest więc prosty. Wystarczy trochę drogich materiałów, wymyślnych wzorków, czasochłonnych „tradycyjnych”, a w gruncie rzeczy mało zaawansowanych metod wytwarzania i oto produkt luksusowy jest gotowy. Kto by się przejmował badaniami, rozwojem technologicznym i zaawansowanymi technikami produkcji? Oto tajemnica tego, dlaczego w społeczeństwach, w których nie ma klasy średniej, biedni chodzili piechotą, a bogaci jeździli pięknymi karetami ciągniętymi przez konie lub dawali się nosić w lektykach. Oto też, dlaczego w Chinach nie przyszło nikomu do głowy, by w oparciu o proch produkować broń palną, bardzo dużo energii wkładano zaś w wykonywanie pięknej, bogato zdobionej broni białej. Klasa niższa z kolei konsumowała, jak wszędzie, głównie po to, żeby przetrwać. Kupowała więc również produkty raczej mało wyrafinowane technologiczne, inaczej jednak niż arystokraci nie mogła sobie pozwolić na dobra wykonane z rzadkich surowców lub po prostu drogie.

Rok łowcy androidów

Tylko liczna klasa średnia mogła sprawić, że nagle nauka zaczynała znajdować przemysłowe zastosowania. Klasa średnia szuka bowiem przede wszystkim wygody i funkcjonalności. Woli dobry samochód od najpiękniejszej karety, nie chce jednak też chodzić pieszo. Skupiająca najbardziej dziś rozwinięte gospodarki zachodnie Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) ocenia jednak, że pomiędzy rokiem 1990 a 2016 odsetek gospodarstw domowych, które można zdefiniować jako średnio zarabiające (pomiędzy 75 a 200 proc. krajowej mediany) stale się kurczy. Pod koniec dekady trend ten mógł zaś tylko przyspieszyć w efekcie pandemii i recesji. Rośnie za to konsumpcja dóbr luksusowych. Jest swoistym znakiem czasu, że na liście światowych miliarderów neoprzemysłowiec, czyli Elon Musk, oraz internetowy kupiec, czyli Jeff Bezos, musieli ustąpić pewnemu niemłodemu już Francuzowi. Chodzi rzecz jasna o Bernarda Arnaulta – szefa konglomeratu LVMH, który specjalizuje się głównie w produktach luksusowych. Osobisty majątek Arnaulta i jego najbliższej rodziny szacowany jest obecnie na, bagatela, 202,9 miliarda dolarów.

Zastanawiające jest też to, jak pod względem technologicznym wygląda współczesność, zwłaszcza jeśli zestawimy ją z wizjami przyszłości pochodzącymi z okresu, kiedy moderna miała się jeszcze całkiem dobrze, choć bywała oczywiście kontestowana. Owszem, mamy internet, smartfony i nowe media, ostatnio naszą wyobraźnię rozgrzewają zaś możliwości sztucznej inteligencji. Nowa technologia w coraz mniejszy stopniu przekłada się jednak na produkty i rozwiązania realnie zmieniające jakość życia zwykłych ludzi. Big data wzmocnione AI oraz poprzedzone rewolucją mediów społecznościowych to rozwiązania, które jako czysta techne (czyli sposób robienia rzeczy) służą właściwie tylko trzem celom: rozrywce, manipulacjom politycznym oraz inwigilacji i marketingowi. Są one więc jakby współczesnym Koloseum, które uważano za szczyt antycznej myśli inżynieryjnej i technologicznej: mają bawić lud i ułatwiać nad nim kontrolę.

Nie latamy natomiast na wakacje na Marsa, coraz częściej dziesiątkują nas za to banalne w gruncie rzeczy choroby i odporne na antybiotyki bakterie. Największe technologiczne przełomy w życiu codziennym, jakie pamiętają zwykli zjadacze chleba, czyli telefon komórkowy i osobisty komputer, to zaś dzieci lat 70. (pół wieku temu!). Miłośnicy prozy Philipa K. Dicka mogą przy tym zauważyć, że całkiem niedawno minął rok „Blade Runnera”, czyli 2021. W tym roku bowiem ma miejsce akcja słynnej pochodzącej z 1968 r. powieści pod tytułem „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” (w pierwszym wydaniu powieści rok toczenia się akcji był jeszcze wcześniejszy – 1992). W wybitnym filmie Ridleya Scotta z 1982 r. (czas akcji – 2019 r.) opartym na powieści Dicka nikt nie tłumaczy nam jednak, o jakież to „elektryczne owce” chodzi, w książce wątek ten jest zaś bez mała kluczowy.

Dick, konstruując wymyślony świat „łowców androidów”, zakładał bowiem, że w miarę jak postępować będzie degradacja środowiska naturalnego, ochrona przyrody przyjmie formy parareligijne. Opieka nad jakimś choćby małym zwierzęciem będzie zaś formą pobożności, a to jakim zwierzęciem się zaopiekujemy, wyznacznikiem statusu. Oczywiście, prawdziwe, „biologiczne” zwierzęta są bardzo drogie, dostępne tylko elicie. Nasz główny bohater Rick Deckard i jego chora na depresję żona Iran posiadają więc jedyny typ zwierzęcia, na jakie stać biedotę – prostego robota imitującego prawdziwą istotę, tytułową elektryczną owcę. Żeby uczynić sytuację jeszcze bardziej współczesną wyznawcy nowej religii empatii o nazwie „merceryzm” (od ang. mercy – miłosierdzie) łączą się ze sobą i z istotą wyższą wirtualnie za pomocą specjalnych „pudełek empatii” (Dick nie napisał, czy na pudełkach znajdować się może białe „f” na niebieskim tle). Podstawowym założeniem teologicznym wiary jest zaś potrzeba odpokutowania za dokonane przez człowieka zniszczenia.

Czytaj więcej

Zmiany klimatu spadły prawicy z nieba

Zarówno w filmie, jak i w książce ziemskie środowisko jest zdegradowane wojną i zanieczyszczeniami przemysłowymi. Dickowska dystopia ma jednak w sobie mimo wszystko dużo rozmachu i nadziei, który daje technologia. W filmie ten ton jest zresztą jeszcze wyraźniejszy, chodzi zwłaszcza o możliwość opuszczenia Ziemi, udania się na Marsa oraz do innych ludzkich kolonii.

Nie jest to, oczywiście, wizja cukierkowa, ani nawet średnio optymistyczna jak u Lema. Jest to jednak coś diametralnie odmiennego od tego, co o przyszłości mówi nam dziś nasza współczesność w swoich coraz bardziej dystopijnych i neośredniowiecznych wizjach (weźmy choćby słynny cykl „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins). Klasyczna XX-wieczna literatura typu science fiction niemalże od swego zarania zakładała tymczasem, że w miarę jak surowce ziemskie będą się wyczerpywać, a populacja rosnąć, ludzkość będzie musiała sięgnąć ku gwiazdom. Bez względu na to, czy weźmiemy do ręki Bradbury’ego, Lema, Asimova czy Herberta, jest to coś najzupełniej jasnego.

Dziś żyjemy jednak w świecie, w którym nawet samolotami mamy latać co najwyżej raz na kilka lat. Populacja ludzka już rośnie znacznie wolniej, niż jeszcze niedawno przewidywano, a z końcem tego stulecia, według danych ONZ, powinna zacząć się kurczyć. W takim świecie podróże międzygwiezdne stają się bez mała majakami chorych umysłów. Po co marnować tyle cennych surowców?

Klimatyczny konserwatyzm

Dla samych klimatystów krępująca może być konstatacja, że społecznie i cywilizacyjnie są oni w gruncie rzeczy tak ultrakonserwatywni, jak nikt od stuleci już nie był. Cofnąć rozwój przemysłu, wyhamować wzrost populacji, nie podróżować, dać sobie spokój z eksploracją nieznanych przestrzeni? Żyć prosto, pokornie i blisko natury? Tego przecież nawet Konfucjusz, Ignacy Loyola i Joseph de Maistre razem wzięci chyba by nie wymyślili! Oczywiście, dawni konserwatyści uważali, że podobny styl życia musi być zakorzeniony w judeochrześcijańskiej pobożności lub innej tradycyjnej religijności, takiej jak np. chiński kult przodków. Dzisiejsi główni sponsorzy i promotorzy ruchów klimatycznych nie mają zaś raczej takiego światopoglądu. Jedno jest jednak jasne, chodzi im o to, aby chronić status quo, od konserwowania przyrody miękko bowiem przechodzą w niektórych kontekstach do konserwowania zastanej drabiny społecznej.

Niektórzy dalekowzroczni konserwatyści, tacy jak choćby nieżyjący już Roger Scruton, dostrzegali od dawna olbrzymi potencjał współpracy ich formacji z wielką zieloną falą. Inni dostrzegają go dopiero teraz. W Austrii już rządzi koalicja zielono-chadecka. Niewykluczone, że po następnych wyborach podobna powstanie w Niemczech, z czego zresztą bym się jako Polak ogromnie cieszył, bo hamowałaby ona niektóre niebezpieczne ambicje geopolityczne naszego sąsiada.

Niezależnie od zmieniającego się kontekstu politycznego, Zieloni są jednak wyraźnie bardzo związani z elitami, a mało związani ze wspomnianą klasą średnią. Weźmy choćby słynnych niemieckich aktywistów z Last Generation, zdaniem dziennikarzy „Die Welt” są oni organizacją wywodzącą się z Climate Emergency Fund w USA, którego jedną z założycielek i główną sponsorką jest Aileen Getty, wnuczka potentata naftowego J. Paula Getty’ego.

Jak się nie po raz pierwszy okazuje, pieniądz nigdy nie rodzi po prostu pieniądza. Tak jest tylko w pierwszy pokoleniu, potem pieniądz rodzi luksus, a potem musi już wydać na świat jakąś ideologię. W tym wypadku ideologię, która trudna jest do pogodzenia ze sposobem myślenia o gospodarce i rozwoju, który na Zachodzie rozwijał się od jakichś pięciu stuleci. Niewykluczone, że faktycznie nadszedł czas, aby go radykalnie przemyśleć. Pytanie tylko, w jakim kierunku mają pójść zmiany i jakie będą ich społeczne konsekwencje?

Autor tego tekstu nie jest klimatologiem, zajmuje się polityką, dyplomacją i historią myśli politycznej. Nie jest więc moim zamiarem polemizowanie z naukowo dowiedzionym faktem istnienia zmian klimatycznych oraz z wpływem na nie ludzkiej działalności. Polityczne i społeczne skutki walki z tymi zmianami poprzez proste ograniczanie konsumpcji są jednak nader problematyczne. Nie mogę się zwyczajnie pozbyć myśli, że jest jednak lepszy sposób niż zamienianie całej ziemi w park krajobrazowy i traktowanie ludzi jak jeszcze jednego gatunku przechadzających się po nim zwierząt. Czy mamy być istotami, które mają za zadanie tylko spokojnie żyć i patrzeć pod nogi, by nie nadepnąć przypadkiem jakiegoś małego żyjątka, a zarazem nigdy nie podnosić głowy do góry, by śmiało spojrzeć w gwiazdy? Nie można przecież od ludzi wymagać, by nawet dla dobra klimatu wszyscy zamienili się nagle w elektryczne owce.

Młodzież w krajach rozwiniętych staje się coraz bardziej zielona. Klimatyzm jest dla niej pokoleniowym credo, manifestem i bez mała nową wiarą. W Polsce być może nie jest to jeszcze tak widoczne, ale w Europie Zachodniej i USA to właśnie ruch klimatyczny jest tym, czym była nowa lewica w latach 60. XX wieku. To jedyna polityczna idea, która potrafi wykrzesać z młodych osób żyjących w wygodzie i bezpieczeństwie odrobinę niekłamanego heroizmu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi