Zagubieni w świecie mediów antyspołecznościowych

Media, które zwą się społecznościowymi, są de facto antyspołecznościowe. Nie budują bowiem żadnej wspólnoty czy społeczności, a jedynie przyczyniają się do poczucia coraz większej samotności i alienacji.

Publikacja: 20.01.2023 10:00

Zagubieni w świecie mediów antyspołecznościowych

Foto: mirosław owczarek

Nie ma mnie na Facebooku i nie będzie. Dlaczego? W moim przekonaniu naprawdę cennych kontaktów międzyludzkich można mieć w życiu niewiele. Tak jak można mieć tylko kilku przyjaciół. Z wymiany opinii z wieloma ludźmi nie wynika wcale, że niejako automatycznie nastąpi jakiś wzrost rozeznania w sprawie, spotęgowanie wglądu w jej istotę, generalnie – przyrost mądrości (indywidualnej i wspólnotowej). Dzieje się tak raczej w wyniku rozmowy z wybranymi partnerami, o których wiemy, że nie zmarnują naszego czasu, ale oświecą nas w sprawach dla nas niejasnych. Stąd bierze się idea seminarium naukowego, z reguły nielicznego, które jest formą wspólnego myślenia, kształtowania zbiorowej mądrości.

Nieprzefiltrowana ilość opinii nader często przeradza się w chaos i zgiełk, w szum informacyjny. Bardzo trudno wyłowić z niego perełki informacji ważnych i refleksji ciekawych. Łatwo się o tym przekonać, gdy czyta się opinie czytelników pod jakimś tekstem zamieszczonym w internecie. Większość z nich to wyraz silnych emocji (najczęściej negatywnych), bardzo niewiele chęci merytorycznej dyskusji. Z reguły są one wyrazem jakichś uprzedzeń, dziwacznych teorii spiskowych lub daleko idących uproszczeń.

Czytaj więcej

Czy kapitalizm stał się nowym totalitaryzmem?

Fałszywa rozmowa

Obawiam się, że Facebook – główny „bohater” mojego tekstu – to medium, które zjawisko kiepskiej jakościowo wymiany opinii jedynie potęguje, ściągając ludzi raczej na dno bylejakości intelektualnej, niż podnosząc ich świadomość. A przy okazji zabiera mnóstwo czasu, który można by wykorzystać lepiej, np. na czytanie książek. Nadto, staje się jedynie erzacem jakiejś autentycznej rozmowy. Erzacem, bo ta ostatnia jest zdarzeniem psychofizycznym, co wynika z faktu, że jesteśmy istotami psychofizycznymi. Słowem, w przypadku rozmowy ważne są dla nas nie tylko wprost zwerbalizowane informacje, ale także gesty, wyrazy twarzy, tembr głosu czy sposób akcentowania wyrazów. Facebook siłą rzeczy nie może tego zapewnić. Daje zatem jedynie pozór prawdziwego międzyludzkiego kontaktu. Wyjaławia komunikację, dokonując jej jednowymiaryzacji (werbalna komunikacja bez języka ciała).

Szczególnie szkodliwy jest wtedy, gdy tworzy w jego „mieszkańcach” przekonanie, że naprawdę rozmawiają, bo pokazuje, iż nie wiedzą już, na czym prawdziwa rozmowa polega i jakie ma znaczenie dla naszego życia. A ma znaczenie kapitalne, bez niej nie mamy szansy na stanie się ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu. A jeszcze bardziej wtedy, gdy zgodnie z logiką stopniowego przenoszenia całego życia do sieci utrwala złudne przekonanie, że można za jego pośrednictwem uzyskać przyjaciół. To oczywista bzdura. Raz dlatego, że wymaga to kontaktu twarzą w twarz, a dwa – jej nawiązywanie jest procesem długotrwałym (przypomnę powiedzenie o „beczce soli, którą trzeba z kimś zjeść, aby się zaprzyjaźnić”).

Utracona autonomia

Słabą pociechą jest, że i prawdziwych wrogów trudno w ten sposób uzyskać. Z pewnością jednak można uzależnić się od opinii innych ludzi. Kolekcjonowanie lajków i intensywne przeżywanie wyrazów dezaprobaty jest najlepszym przekładem tego, jak łatwo utracić w sieci autonomię, a zatem umiejętność bazowania na wybranym przez siebie, a nie narzuconym przez innych, sposobie myślenia o ludziach, o sobie i świecie.

W życiu przedsieciowym proces budowania samooceny związany był z braniem pod uwagę opinii kilku ludzi, z których zdaniem chcieliśmy się liczyć i o których z reguły wiedzieliśmy, że życzą nam dobrze, choć potrafią być krytyczni. W czasach sieciowych stał się on niebezpiecznie zależny od grona nieznajomych, którzy albo łaskawie przekażą nam swoję aprobatę, albo okażą nam swoją niechęć, a często będą się starali nas upokorzyć, wszak przychodzi to szczególnie łatwo, gdy nie widzimy twarzy upokarzanego (a pamiętajmy, że rany duchowe związane z upokorzeniem goją się bardzo długo).

Dlaczego jednak mielibyśmy się z ich zdaniem liczyć? Ludzie pokolenia przedsieciowego jedynie wzruszą ramionami. Niestety, ludzie młodzi, którzy są w pełni usieciowieni, traktują owe „lajki” i „bany” na serio, jak np. pokazują wszystkie badania sposobów partycypacji nastolatków w sieci. Nie znają innego świata, a ich samoocena jest uzależniona od kapryśnej opinii nieznajomych rówieśników. Nic dziwnego też, że systematycznie pogarsza się stan psychiczny młodzieży. Wszak nie ma nic gorszego dla ludzkiej psychiki niż uzależnienie się od głosu innych, których nie wiadomo dlaczego traktujemy jako arbitrów naszej wartości bez rozpoznania ich faktycznych intencji.

W czasach przedsieciowych budowanie swej wartości oraz autoobrazu (generalnie – tożsamości) było procesem również zależnym od innych, ale z reguły mniej ryzykownym, choćby z powodu ograniczonej ilości kontaktów, a zatem także bodźców i informacji, z jakimi musieliśmy się mierzyć. W znacznie większej mierze było ono zależne od „znaczących innych” (rodziców, przyjaciół), z którymi mieliśmy bezpośredni kontakt, co pozwalało na wypracowanie pewnej emocjonalnej ochrony przed światem. Narzędziem do jej zbudowania była wspomniana wcześniej rozmowa. Sprzyjała ona, podobnie jak pewne utrwalone rytuały życiowe, budowaniu poczucia prawdziwej wspólnotowości, co z kolei dostarczało czegoś, co wybitny socjolog brytyjski Anthony Giddens nazwał „bezpieczeństwem ontologicznym”. Jest złudzeniem, że taką wspólnotę da się zbudować na bazie kontaktów sieciowych. Boję się, że jest wprost przeciwnie. Że media, które zwą się społecznościowymi, są de facto antyspołecznościowe. Wcale bowiem nie budują żadnej wspólnoty czy społeczności, a jedynie przyczyniają się do poczucia coraz większej samotności i alienacji (wyobcowania).

Znakiem tego stanu, godnym malarstwa w stylu Edwarda Hoppera, jest sytuacja, w której ludzie siedzący przy wspólnym stole, w domu bądź restauracji, zapatrzeni są w swoje smartfony. Każdy jest osobno, choć są razem. Powinni rozmawiać ze sobą, ale pewnie już nie potrafią, albo nie chcą. To jeden z najsmutniejszych widoków, jakie można sobie wyobrazić. Znak naszych czasów. Ta samotność w stylu „każdy sam na sam ze swoim smartfonem” jest wynikiem samej natury komunikacji zapośredniczonej przez techniczne narzędzie.

Czytaj więcej

Jaki populizm, jaki paternalizm

Nieskromna walka o pozycję

Ale jest i inna przyczyna owej samotności. To nastawienie na współzawodnictwo, typowe dla wszystkich mediów pseudospołecznościowych. Nie chodzi w nich bowiem o życzliwość czy zrozumienie, ale o pozycjonowanie, czyli zdobywanie jak najwyższego miejsca w jakiejś strukturze społecznej (grupie rówieśniczej, zawodowej, społeczeństwie jako takim). Walkę o uznanie, pobudzaną w dużej mierze przez prowokowanie zazdrości.

Czemu bowiem innemu mają służyć zdjęcia z atrakcyjnych wakacji wrzucane na Instagrama? Wyidealizowane portrety własne i rodzinne. Zdjęcia domów i mieszkań. A w ten sposób nie buduje się żadnej wspólnoty. Potęguje się jedynie przekonanie, że świat jest areną walki wszystkich ze wszystkimi, w której wygrywają silniejsi (psychicznie, ale także materialnie, czyli np. bogatsi), lepiej sprzedający siebie, lepiej gospodarujący sobą jako małym „przedsiębiorstwem”, lepiej udający innych, niż są faktycznie, ostatecznie też – lepiej kłamiący.

Nieprzypadkowo Facebook, jak i inne media pseudospołecznościowe, jest ściśle związany ze zjawiskiem celebrytyzmu, czyli zyskiwania uznania nie z powodu osobistych zasług, a przynajmniej nie przede wszystkim z takiego powodu, lecz głównie z powodu umiejętności uzyskiwania i utrzymywania zainteresowania swoją osobą. A obowiązuje tu zasada wyrazistości, a zatem często także skandalu. W tym sensie media społecznościowe przyczyniają się do efektu histeryzacji naszej przestrzeni komunikacyjnej, jej ciągłego „podgrzewania”. Tylko tak bowiem można utrzymać permanentne zainteresowanie sobą.

Przyczynia się to jednak do generalnego procesu uskrajniania, potęgowania emocji, swoistego przekrzykiwania się. Tylko tak w kakofonii internetowych głosów można zostać dostrzeżonym. A przy okazji także swoiście docenionym zarówno przez publiczność, jak i zarabiających na skrajnościach i ekscesach właścicieli platform internetowych (rzeczy skrajne przyciągają więcej uwagi, a zatem także powodują więcej kliknięć).

Norma skromności obowiązująca w kulturze zachodniej od dawna traktowana jest jako przeżytek starych czasów. Na jej miejsce pojawia się norma przyciągania uwagi sobą, bezwstydnej autopromocji wedle hasła – jeśli cię nie zauważą w sieci, nie istniejesz. W ten sposób następuje stopniowy proces erozji kultury zachodniej zbudowanej na fundamencie osobistej zasługi i uznania przez kompetentnych innych, a nie przez grono chorobliwie pobudzonych do reakcji amatorów. Wzorem staje się patologiczna osobowość narcystycznych celebrytów gotowych na sprzedaż swojej intymności za zainteresowanie, które z kolei da się spieniężyć.

Na usługach rynku

Wszystko to jest skutkiem ubocznym całkowitej dominacji mentalności rynkowej, wedle której nieważne są jakiekolwiek względy moralne, wartości czy normy poza zyskiem. W tym sensie Facebook jest znakomitym narzędziem pełzającego urynkowienia naszych relacji, całkowitego podporządkowania ich logice zysku i konkurencji. Nawet jeśli nie jest to od razu zysk w sensie materialnym, to jednak jest to zysk w sensie możliwości pozycjonowania się strukturze społecznej, które często jest wstępem do zamiany uznania sieciowego w korzyść finansową.

Dzieje się w otoczeniu korporacji nastawionej na zysk za wszelką cenę, dla której zawartość facebookowych relacji i informacji jest całkowicie obojętna. Nie o to bowiem chodzi, wbrew zakłamanym twierdzeniom Marka Zuckerberga, aby zbliżać ludzi do siebie, ale o to, aby zarabiać na ludzkiej tęsknocie do uznania i sympatii, na ludzkiej próżności i złudnym przekonaniu, że ktoś naprawdę przejmuje się naszym losem tylko dlatego, że wysłał nam lajka.

Tym bardziej że każde wejście na teren Facebooka, tak jak każde wejście na teren jakiegokolwiek innego medium internetowego, jest niczym innym jak tylko wykonywaniem darmowej pracy na rzecz korporacji. Zamienia ona bowiem ruch w sieci i zdobywane ten sposób informacje na towar, który może oferować reklamodawcom. Ci zaś domagają się informacji o uczestnikach facebookowych kontaktów po to, aby personalizować swoje reklamy i w ten sposób wzmóc ich skuteczność.

Wszystko to przyczynia się do bardzo dobrze już rozpoznanej utraty prywatności w sieci. Uczynienia nas transparentnymi dla wielkich korporacji uczestnikami gry, w której nasze ruchy są przewidywane po to, aby wyprzedzić je stosownymi ofertami. W tym sensie Facebook, jak wszystkie pozostałe media tzw. społecznościowe, to nic innego jak arena wielkiej manipulacji, w której ludziom przypada rola pionków w grze, którą gra ktoś inny.

Oczywiście istnieje także jaśniejsza strona Facebooka. Dla wielu mieszkańców świata stał się on jedyną możliwą formą kontaktu z oddaloną rodziną, załatwiania swych spraw życiowych, a wreszcie warunkiem funkcjonowania zawodowego. Z pewnością istnieją takie fora internetowe, które sprzyjają merytorycznej debacie. Nie neguję tego. Czy jednak owa jaśniejsza strona równoważy ciemną? Wątpię. Być może teza ta wyda się ryzykowana, ale w moim przekonaniu świat wyglądałby lepiej, gdyby Facebooka nigdy nie wynaleziono (podobnie jak Instagrama i innych mediów pseudospołecznościowych).

Czytaj więcej

Demokracja liberalna na glinianych nogach

To każe się także zastanowić nad rolą internetu jako takiego. Wyważona jego ocena skłania do uznania, że jest on przedsięwzięciem o różnych skutkach społecznych. Wielu dobrych i wielu złych. W tym sensie jego faktyczny sposób oddziaływania zadaje cios licznym technooptymistom, którzy są skłonni wszelkie wynalazki techniczne i technologiczne interpretować jako korzystne dla ludzkości. Ale każe się także zastanowić skrajnym technopesymistom (technofobom), którzy niejako automatycznie utożsamiają technikę i technologię z największym złem tego świata. Rozsądek nakazuje postrzegać technikę jako element większej całości. Choć z pewnością sama niesie ona ze sobą pewne zagrożenia i nadzieje, to jednak decydujące jest umiejscowienie jej w kontekście określonego systemu społecznoekonomicznego. W tym sensie podporządkowanie mediów społecznościowych logice rynkowej, zarówno w kontekście urynkowienia relacji międzyludzkich, jak i wykorzystania ich celem osiągania zysku, stanowi z pewnością decydujący element tego ciemnego obrazu, który powyżej nakreśliłem.

Być może dałoby się ocalić projekt Facebooka i innych mediów społecznościowych, gdyby ich otoczenie społecznoekonomiczne było inne, np. gdyby zaszły w nim istotne korekty właścicielskie (odrynkowienie, uspołecznienie, nacjonalizacja). Czy jednak w ten sposób dałoby się usunąć fundamentalną słabość całego projektu, polegającą na kupczeniu swoją prywatnością, wzmacnianiu narcystycznych impulsów osobowościowych, czy też zgubnej tendencji do permanentnego porównywania się z innymi, pozostaje nader wątpliwe.

W sumie, gdybym miał ostatecznie odpowiedzieć na pytanie o korzyści i straty związane z działaniem internetu, w tym tzw. mediów społecznościowych, prawdopodobnie wskazałbym na remis. To jednak słaby wynik, wziąwszy pod uwagę nadzieje, jakie z nimi wiązano. W tym sensie są one jeszcze jednym rozczarowaniem na drodze ludzkości ku lepszemu światu.

Prof. Andrzej Szahaj

Filozof, historyk myśli społecznej i kulturoznawca, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Nie ma mnie na Facebooku i nie będzie. Dlaczego? W moim przekonaniu naprawdę cennych kontaktów międzyludzkich można mieć w życiu niewiele. Tak jak można mieć tylko kilku przyjaciół. Z wymiany opinii z wieloma ludźmi nie wynika wcale, że niejako automatycznie nastąpi jakiś wzrost rozeznania w sprawie, spotęgowanie wglądu w jej istotę, generalnie – przyrost mądrości (indywidualnej i wspólnotowej). Dzieje się tak raczej w wyniku rozmowy z wybranymi partnerami, o których wiemy, że nie zmarnują naszego czasu, ale oświecą nas w sprawach dla nas niejasnych. Stąd bierze się idea seminarium naukowego, z reguły nielicznego, które jest formą wspólnego myślenia, kształtowania zbiorowej mądrości.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi