Zewsząd słychać głosy niepokoju o przyszłość liberalnej demokracji, najczęściej wyrażane w kontekście wzmagającej się fali populizmu. I choć samo pojęcie populizmu pozostaje z reguły niezdefiniowane, pełniąc rolę słowa-wytrycha, którego używa się raczej po to, aby zamazać obraz rzeczywistości, a nie po to, aby go wyostrzyć, to jednak nie ulega wątpliwości, że jest coś na rzeczy. Coraz więcej ludzi odwraca się od liberalnej demokracji, lekceważy jej etos i gotowych jest pójść za politykami, którzy owej demokracji liberalnej życzą źle, choć sami marzą, aby najpierw wyniosła ich do władzy, a dopiero potem skonała.
W tej sytuacji kluczowe jest zrozumienie przyczyn owego słabnięcia demokracji liberalnej, nawet nie tyle jako zestawu pewnych procedur, ile raczej jako towarzyszącej im kultury politycznej. Ta ostatnia jest niezwykle ważna, na niej bowiem opiera się ich legitymizacja. W jej zakres wchodzi wiele przekonań, które powodują, że demokrację liberalną uważa się za ustrój lepszy niż wszystkie inne. Gdy kultura ta upada, upada także wiara ludzi w to, że tak właśnie jest. A od tego już tylko jeden krok do uznania, że nie ma nic złego w próbach zastąpienia demokracji liberalnej czymś innym. W moim przekonaniu upadek demokracji liberalnej poprzedzony jest erozją właśnie owej wiary. Obawiam się, że z czymś takim mamy dziś do czynienia. Poszukajmy przyczyn tego stanu rzeczy.
***
Pierwsza dotyczy pewnego chłodu demokracji liberalnej jako projektu politycznego. Jest on niewątpliwie związany właśnie z jej wymiarem prawno-instytucjonalnym, z wiernością procedurom. To rzeczy, które mało kogo mogą porwać, słabo bowiem oddziałują na emocje. Potrzeba długiej i wytężonej pracy, aby ów chłodny z natury swojej projekt nasycić ciepłem żywych uczuć. Udało się to kiedyś Amerykanom, którzy potrafili z demokracji liberalnej stworzyć podwaliny swojego etosu narodowego („religii obywatelskiej"), zaprzęgając do jego kultywowania swych najlepszych polityków (Abraham Lincoln), poetów (Walt Whitman), filozofów (ojcowie założyciele USA: James Madison, Aleksander Hamilton, Thomas Paine, Benjamin Franklin, George Washington, Thomas Jefferson, a w XX wieku – John Dewey), pieśniarzy (Woody Guthrie) i filmowców (Frank Capra). Nikomu innemu się to jednak nie udało, nie mówiąc już o tym, że także demokracja liberalna w wydaniu amerykańskim cierpi dziś na poważne przypadłości, które osłabiają moc uwielbienia, jakim została w tym kraju kiedyś obdarzona (faktyczny cenzus majątkowy przy obejmowaniu wysokich stanowisk parlamentarnych czy rządowych, działalność lobbystów, manipulowanie okręgami wyborczymi, zależność polityków od wielkiego biznesu).
Sukces Amerykanów polegał na tym, że potrafili oni stworzyć na bazie swego kultu demokracji pewną wspólnotę, a zatem więź społeczną, która prócz elementu racjonalnej kalkulacji, niosła ze sobą także potężny ładunek emocjonalny, wyrażała „skłonności serca", o których tak znakomicie pisał wybitny socjolog amerykański Robert N. Bellah wraz z gronem współpracowników w klasycznej książce „Skłonności serca. Indywidualizm i zaangażowanie po amerykańsku". To właśnie ów głód takiej wspólnotowości opisywanej przez Bellaha, ale także i innych przedstawicieli niezwykle silnego w amerykańskiej i kanadyjskiej myśli politycznej obozu tzw. komunitarystów (od community, wspólnota) odpowiada za pewne rozczarowanie demokracją liberalną, jakie z pewnością da się zaobserwować w świecie Zachodu. Sama bowiem demokracja liberalna, jeśli nie jest wsparta stosownymi mitologiami wspólnotowymi, nie jest w stanie dostarczyć pożądanego przez wielu ludzi zakorzenienia i emocjonalnego ciepła (mitologii takiej z pewnością zabrakło w Polsce, stąd i uznanie dla demokracji liberalnej wydaje się u nas dosyć słabo zakorzenione).
Skądinąd generalna tęsknota za wspólnotowym zakorzenieniem jest reakcją na procesy skrajnej indywidualizacji typowe dla kultury zachodniej w jej najnowszym wydaniu (niedawno pisałem o nich w „Plusie Minusie" w tekście „Epidemia narcyzmu") oraz pogłębiającymi je oddziaływaniami turbokapitalizmu, który poprzez swoją bezwzględność i odsunięcie na bok wszelkich wartości oprócz zysku czyni ludzi marionetkami w rękach sił, nad którymi nie panują. Pozbawiając ich bezpieczeństwa ekonomicznego, wystawia zarazem na pokusę poszukiwania go we wspólnotach, które doceniają ludzkie istnienie na bazie innych kryteriów niż tylko bogactwo i wpływy.