Demokracja liberalna na glinianych nogach

Jeśli nic istotnego nie zależy już od wyborów demokratycznych, to po co w ogóle je przeprowadzać? Jeśli każda siła polityczna zdobywająca władzę prowadzi mniej więcej tę samą politykę, to po co dokonywać jakiejkolwiek zmiany? Apatia, bezsilny gniew i zniechęcenie muszą się prędzej czy później pojawić wśród tych, którzy widzą, że ich głos nie ma żadnego znaczenia.

Aktualizacja: 28.12.2018 23:02 Publikacja: 28.12.2018 00:01

Demokracja liberalna na glinianych nogach

Foto: Plus Minus

Zewsząd słychać głosy niepokoju o przyszłość liberalnej demokracji, najczęściej wyrażane w kontekście wzmagającej się fali populizmu. I choć samo pojęcie populizmu pozostaje z reguły niezdefiniowane, pełniąc rolę słowa-wytrycha, którego używa się raczej po to, aby zamazać obraz rzeczywistości, a nie po to, aby go wyostrzyć, to jednak nie ulega wątpliwości, że jest coś na rzeczy. Coraz więcej ludzi odwraca się od liberalnej demokracji, lekceważy jej etos i gotowych jest pójść za politykami, którzy owej demokracji liberalnej życzą źle, choć sami marzą, aby najpierw wyniosła ich do władzy, a dopiero potem skonała.

W tej sytuacji kluczowe jest zrozumienie przyczyn owego słabnięcia demokracji liberalnej, nawet nie tyle jako zestawu pewnych procedur, ile raczej jako towarzyszącej im kultury politycznej. Ta ostatnia jest niezwykle ważna, na niej bowiem opiera się ich legitymizacja. W jej zakres wchodzi wiele przekonań, które powodują, że demokrację liberalną uważa się za ustrój lepszy niż wszystkie inne. Gdy kultura ta upada, upada także wiara ludzi w to, że tak właśnie jest. A od tego już tylko jeden krok do uznania, że nie ma nic złego w próbach zastąpienia demokracji liberalnej czymś innym. W moim przekonaniu upadek demokracji liberalnej poprzedzony jest erozją właśnie owej wiary. Obawiam się, że z czymś takim mamy dziś do czynienia. Poszukajmy przyczyn tego stanu rzeczy.

***

Pierwsza dotyczy pewnego chłodu demokracji liberalnej jako projektu politycznego. Jest on niewątpliwie związany właśnie z jej wymiarem prawno-instytucjonalnym, z wiernością procedurom. To rzeczy, które mało kogo mogą porwać, słabo bowiem oddziałują na emocje. Potrzeba długiej i wytężonej pracy, aby ów chłodny z natury swojej projekt nasycić ciepłem żywych uczuć. Udało się to kiedyś Amerykanom, którzy potrafili z demokracji liberalnej stworzyć podwaliny swojego etosu narodowego („religii obywatelskiej"), zaprzęgając do jego kultywowania swych najlepszych polityków (Abraham Lincoln), poetów (Walt Whitman), filozofów (ojcowie założyciele USA: James Madison, Aleksander Hamilton, Thomas Paine, Benjamin Franklin, George Washington, Thomas Jefferson, a w XX wieku – John Dewey), pieśniarzy (Woody Guthrie) i filmowców (Frank Capra). Nikomu innemu się to jednak nie udało, nie mówiąc już o tym, że także demokracja liberalna w wydaniu amerykańskim cierpi dziś na poważne przypadłości, które osłabiają moc uwielbienia, jakim została w tym kraju kiedyś obdarzona (faktyczny cenzus majątkowy przy obejmowaniu wysokich stanowisk parlamentarnych czy rządowych, działalność lobbystów, manipulowanie okręgami wyborczymi, zależność polityków od wielkiego biznesu).

Sukces Amerykanów polegał na tym, że potrafili oni stworzyć na bazie swego kultu demokracji pewną wspólnotę, a zatem więź społeczną, która prócz elementu racjonalnej kalkulacji, niosła ze sobą także potężny ładunek emocjonalny, wyrażała „skłonności serca", o których tak znakomicie pisał wybitny socjolog amerykański Robert N. Bellah wraz z gronem współpracowników w klasycznej książce „Skłonności serca. Indywidualizm i zaangażowanie po amerykańsku". To właśnie ów głód takiej wspólnotowości opisywanej przez Bellaha, ale także i innych przedstawicieli niezwykle silnego w amerykańskiej i kanadyjskiej myśli politycznej obozu tzw. komunitarystów (od community, wspólnota) odpowiada za pewne rozczarowanie demokracją liberalną, jakie z pewnością da się zaobserwować w świecie Zachodu. Sama bowiem demokracja liberalna, jeśli nie jest wsparta stosownymi mitologiami wspólnotowymi, nie jest w stanie dostarczyć pożądanego przez wielu ludzi zakorzenienia i emocjonalnego ciepła (mitologii takiej z pewnością zabrakło w Polsce, stąd i uznanie dla demokracji liberalnej wydaje się u nas dosyć słabo zakorzenione).

Skądinąd generalna tęsknota za wspólnotowym zakorzenieniem jest reakcją na procesy skrajnej indywidualizacji typowe dla kultury zachodniej w jej najnowszym wydaniu (niedawno pisałem o nich w „Plusie Minusie" w tekście „Epidemia narcyzmu") oraz pogłębiającymi je oddziaływaniami turbokapitalizmu, który poprzez swoją bezwzględność i odsunięcie na bok wszelkich wartości oprócz zysku czyni ludzi marionetkami w rękach sił, nad którymi nie panują. Pozbawiając ich bezpieczeństwa ekonomicznego, wystawia zarazem na pokusę poszukiwania go we wspólnotach, które doceniają ludzkie istnienie na bazie innych kryteriów niż tylko bogactwo i wpływy.

Jedną z takich wspólnot jest naród. Narastająca fala nacjonalizmów jest zatem m.in. reakcją na działania turbokapitalizmu rozbijającego tkankę społeczną, sproszkowującego społeczeństwo i czyniącego z niego jedynie agregat samotnych jednostek nastawionych na swój indywidualny sukces i zażarcie walczących z innymi o zasoby materialne oraz prestiż.

***

I tu przechodzimy do kolejnej przyczyny stopniowego odwrotu od demokracji liberalnej. Idzie o jej bezradność wobec pogarszającej się sytuacji ekonomicznej, a także godnościowej istotnych segmentów dzisiejszych społeczeństw zachodnich. Bezradność ta jest znakiem szerszego stanu bezradności polityki wobec ekonomii. Zmieniające się u władzy siły polityczne nie są od dziesięcioleci zdolne do zmiany tej sytuacji. Bez względu na to, czy u władzy znajduje się lewica czy prawica, liberałowie, konserwatyści czy socjaldemokraci, polityka ta z grubsza pozostaje taka sama. Sprzyja wielkiemu biznesowi, potężnym korporacjom, bankom i najbogatszym obywatelom, owemu jednemu procentowi, który gromadzi kilkadziesiąt procent bogactwa, a nader niekorzystna jest dla warstw ludowych oraz klasy średniej, czyli zdecydowanej większości społeczeństwa.

Szczególnie charakterystycznym symptomem tego zjawiska były wieloletnie rządy nominalnie lewicowe w USA, Wielkiej Brytanii czy Niemczech, które swoim faktycznym sprzyjaniem interesom możnych tego świata zaprzeczały ideom lewicowości jako takiej. Lansowana przez Billa Clintona, Tony'ego Blaira czy Gerharda Schrödera tzw. trzecia droga okazała się de facto zdradą ideałów lewicy i pokazała wielu ludziom, że na lewicę nie ma co liczyć w procesie obrony swych interesów (w gruncie rzeczy podobnie było w Polsce, gdzie pseudolewica u władzy wykazywała żarliwość we wprowadzaniu w życie neoliberalnych zasad gospodarowania i urządzenia życia społecznego). Trudno się dziwić, że ludzie zwrócili się ku ruchom antyestablishmentowym, które przechwyciły wiele haseł lewicy i zbudowały swoją siłę na obietnicy wysłuchania „zwykłego człowieka" (typowe hasło populizmu). I choć obietnica ta z reguły okazuje się płonna, czego szczególnie dobrym przykładem są rządy Donalda Trumpa, deklaratywnie mające służyć najsłabszym, a faktycznie realizujące interesy najsilniejszych, to jednak w czasach zamętu ideowego, gdy prawica udaje lewicę, a lewica stara się upodobnić do prawicy, ma pewną moc przyciągania ludzi najbardziej rozczarowanych status quo, niepewnych przyszłości lub tkwiących w ekonomicznej stagnacji od lat (jak np. klasy ludowa i średnia w USA).

Trzeba także pamiętać, że wielu ludzi uznało, iż żadna siła polityczna nie reprezentuje ich interesów, i po prostu wycofali się z udziału w życiu politycznym, tracąc nadzieję, że kiedykolwiek ktoś będzie ich reprezentował. To prawdopodobnie przypadek ludzi młodych, którzy słusznie czują się pozostawieni sami sobie, wyzyskiwani i lekceważeni. Spora część z nich udała się na swoistą emigrację do internetu, gdzie mogą dawać wyraz swojej frustracji i gniewu.

Skądinąd sieć, wbrew wielu nadziejom kiedyś z nią wiązanych, w żaden sposób nie wzmocniła kultury demokracji liberalnej. Nie stała się obszarem racjonalnej debaty publicznej, lecz raczej przesyconego skrajnymi emocjami poszukiwania wsparcia dla swych własnych poglądów wedle gombrowiczowskiej zasady „swój do swego po swoje". Tak nie buduje się jednak etosu demokracji. Wymaga on bowiem umiejętności konfrontowania się z poglądami, z którymi się nie zgadzamy, i traktowania swojego interlokutora nie jako zaprzysięgłego wroga, ale jako oponenta w debacie, z której wszyscy powinni wyjść mądrzejsi.

Sieć stała się także obszarem gigantycznej manipulacji ludzkimi uczuciami i poglądami, której autorami są często najpotężniejsi gracze na rynku polityki i idei, bezwzględnie uciekający się do kłamstwa wtedy, gdy jest to w ich interesie. Ostatnie wybory prezydenckie w USA dały temu dobitne świadectwo. Wszystko to wskazuje na to, że internet, zamiast stać się sojusznikiem demokracji liberalnej, stał się jednym z jej głównych przeciwników. Także dlatego, że idee skrajne i stojące w sprzeczności z jej ideałami mogą dzięki niemu swobodnie się rozpowszechniać.

***

Najważniejszą jednak przyczyną erozji etosu demokracji liberalnej jest wspomniane już wcześniej odpolitycznienie sfery ekonomicznej związane z dominującym od dziesięcioleci neoliberalizmem, którego głównym zawołaniem jest: niech państwo nie wtrąca się do gospodarki, bo wolny rynek sam rozwiąże wszystkie problemy społeczne. Skutkiem jego dominacji jest pojawienie się rosnących w siłę nowych podmiotów ekonomicznych, takich jak wielkie korporacje internetowe grające na nosie państwom i sytuujące się „poza dobrem i złem".

Wszystko to spowodowało, że demokracja liberalna stała się wydmuszką. Wybrane w wyniku jej stosowania siły polityczne nie chciały zmienić sytuacji ekonomicznej wielkich grup społecznych, obawiając się oskarżenia o ingerencję w mechanizmy rynkowe albo ustępując nader silnemu lobby wielkiego kapitału (czasami powoływano się na wyroki „rynków finansowych", jak gdyby były to siły o boskiej wprost proweniencji, a nie wyrazy konkretnych interesów określonych klas społecznych). Demokracja liberalna okazała się pełnić jedynie funkcję fasady, za którą prawdziwa władza dystrybuowana była na zasadach niedemokratycznych i pozapolitycznych.

Wspaniałą wymówką dla programowo bezsilnych polityków okazała się globalizacja, na którą zawsze można zwalić odpowiedzialność za nicnierobienie. Podobną funkcję odegrał postęp techniczno-technologiczny, który w narracji wielu polityków i intelektualistów okazał się jakąś siłą nieomal opatrznościową, której działąniu można się jedynie przyglądać i bezradnie rozkładać ręce. W tej perspektywie tzw. uberyzacja gospodarki (odejście od stałego zatrudnienia, brak bezpieczeństwa socjalnego, zatarcie granicy pomiędzy czasem pracy a czasem dla siebie, płacowa droga na dno), fatalna dla wielu najsłabszych grup społecznych, lansowana była jako siła nieomal naturalna, wobec której opór byłby równie śmieszny jak opór wobec tego, że po lecie przychodzi jesień.

I tak oto turbokapitalizm zdemolował politykę, niszcząc przy okazji demokrację liberalną. Jeśli bowiem nic istotnego nie zależy już od wyborów demokratycznych, to po co w ogóle je przeprowadzać? Jeśli każda siła polityczna zdobywająca władzę prowadzi mniej więcej tę samą politykę, to po co dokonywać jakiejkolwiek zmiany? Apatia, bezsilny gniew i zniechęcenie muszą się czy prędzej czy później pojawić wśród tych, którzy widzą, że ich głos nie ma żadnego znaczenia. Trudno się dziwić, że czasami w geście rozpaczy chcą poprzeć siły, które dążą do czegoś na kształt „ludowej sprawiedliwości" przez pominięcie demokratycznych procedur i dobrych obyczajów politycznych. Odwrót od demokracji liberalnej, niechęć do liberalizmu, który na swą zgubę legitymizował przez ostatnie kilkadziesiąt lat postępki turbokapitalizmu, i zwrot ku siłom skrajnym to w tej sytuacji zrozumiała reakcja na własną bezsilność, brak zrozumienia, uznania, szacunku i uwagi.

***

Nie piszę tego, aby kogokolwiek usprawiedliwiać. Uważam, że demokracja liberalna to wartość, której trzeba zdecydowanie bronić. Jednak dopóki nie zrozumiemy sytuacji wielu ludzi, ich motywacji i pragnień, nie będziemy w stanie znaleźć lekarstwa na pogłębiający się proces zniechęcenia wobec liberalnej demokracji. Nie wynika on wcale z jakiegoś znudzenia czy nieprzystosowania, pozostawania w objęciach fałszywych systemów wartości czy tęsknot do autorytaryzmu, lecz zasadnego rozczarowania wobec rezultatów jej działania, nawet jeśli dotyczy ono ludzi, którzy nie cierpią ubóstwa. (Nierówności to kwestia relacji społecznych, a nie stanu posiadania. Zapominają o tym ci, którzy twierdzą, że nie one są podłożem dzisiejszego kryzysu demokracji liberalnej, ponieważ ludzi stać przecież na samochody i telewizory plazmowe. W ten sposób pokazują jednak, że niczego nie rozumieją z maszynerii życia społecznego).

W tej sytuacji nie wolno obrażać się na zawiedzionych, nie wolno arogancko podchodzić do ich gniewu jako wyrazu jakiejś niekompetencji kulturowej (odstawania, nienadążania, pragnienia powrotu do tego, co było i nigdy już nie wróci). Trzeba starać się ich zrozumieć i działać na rzecz zmian. Nie ma innej drogi jak tylko uruchomić mechanizmy polityczne, które będą w stanie odwrócić bardzo niedobre trendy. Trzeba pokazać, że wybory polityczne mają głębokie konsekwencje i faktycznie coś zmieniają, że kapitalizm może zostać okiełznany i nie musi dewastować naszego życia społecznego, że wielkie korporacje nie stoją ponad prawem i mogą płacić podatki oraz przestrzegać prawa pracy, że globalizacja nie jest zjawiskiem naturalnym jak cyklon czy powódź, lecz wynalazkiem ludzkim, który może zostać zmodyfikowany, że nierówności społeczne nie muszą rosnąć bez końca, a udział płac w PKB bez końca maleć, że związki zawodowe to nie jest przeżytek, lecz niezbędny element zachowywania równowagi pomiędzy światem kapitału i światem pracy, że nie jesteśmy skazani na przyglądanie się temu, jak turbokapitalizm zapada się pod swoim własnym ciężarem i wszystkich pociąga za sobą na dno. Jeszcze nie jest za późno.

Andrzej Szahaj jest filozofem, historykiem myśli społecznej i kulturoznawcą, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Zewsząd słychać głosy niepokoju o przyszłość liberalnej demokracji, najczęściej wyrażane w kontekście wzmagającej się fali populizmu. I choć samo pojęcie populizmu pozostaje z reguły niezdefiniowane, pełniąc rolę słowa-wytrycha, którego używa się raczej po to, aby zamazać obraz rzeczywistości, a nie po to, aby go wyostrzyć, to jednak nie ulega wątpliwości, że jest coś na rzeczy. Coraz więcej ludzi odwraca się od liberalnej demokracji, lekceważy jej etos i gotowych jest pójść za politykami, którzy owej demokracji liberalnej życzą źle, choć sami marzą, aby najpierw wyniosła ich do władzy, a dopiero potem skonała.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi