Lula, Obrador i inni. Lewicowa fala w Ameryce Łacińskiej

Po tym, gdy prezydentem Brazylii został Luiz Inácio Lula da Silva, w siedmiu największych krajach Ameryki Łacińskiej rządzi lewica. Kontynentu nie ogarnia jednak nowy, rewolucyjny zapał. Latynosi chcą jedynie odsunąć od władzy tych, których obwiniają za swoją biedę.

Publikacja: 13.01.2023 17:00

Im dłuźej trwały rządy Jaira Bolsonaro, tym więcej Brazylijczyków pozytywnie wspominało czasy, gdy p

Im dłuźej trwały rządy Jaira Bolsonaro, tym więcej Brazylijczyków pozytywnie wspominało czasy, gdy prezydentem był Luiz Inácio Lula da Silva. Na zdjęciu wiec zwolenników Luli w São Paulo, we wrześniu 2022 r.

Foto: Miguel SCHINCARIOL/AFP

Cierpieliśmy w latach wojskowej dyktatury, byliśmy torturowani. Ale nigdy nie szukaliśmy zemsty, nigdy nie targnęliśmy się na instytucje demokratycznego państwa – w niedzielny wieczór 8 stycznia Lula mówił do narodu od serca, bez przygotowanego przemówienia. – To są faszyści, to są wandale. Zostaną surowo ukarani – dodał, gdy zwolennicy jego skrajnie prawicowego poprzednika Jaira Bolsonaro dewastowali budynki parlamentu, siedziby głowy państwa i Sądu Najwyższego w stolicy kraju, Brasilii.

W przeciwieństwie do Bolsonaro, Lula nigdy nie podał w wątpliwość wyroków wyborców czy orzeczeń sędziów. Jak w 2018 roku, gdy w wyborach prezydenckich przegrał kandydat założonej przez niego Partii Pracujących (PT), Fernando Haddad, lub dwa lata wcześniej, gdy wywodząca się tego samego ugrupowania prezydent Dilma Rousseff została z dość wątpliwych powodów odsunięta od władzy w połowie kadencji.

Czytaj więcej

Jak nie Rosja, to Chiny i Katar. Czy Zachód stać na walkę o wartości

Rozliczenie faszyzmu

Próba zamachu stanu w Brazylii pokazała jednak, jak wciąż krucha pozostaje demokracja w Ameryce Łacińskiej. Lula doszedł do władzy pod hasłem przywrócenia jedności głęboko spolaryzowanego narodu. W tym celu wybrał na wiceprezydenta Geralda Alckmina, człowieka prawicy i w przeszłości swojego oponenta w walce o najwyższy urząd w państwie. Ale to już przeszłość. Dziś najważniejsze jest złapanie autorów próby zamachy stanu. Tysiące osób zostało już aresztowanych. Lula uznał, że faszyści są zbyt niebezpieczni, aby iść z nimi na ugodę.

Ale to nie wystarczy, aby przywrócić spokój w tym gigantycznym kraju. Wynik drugiej tury wyborów 30 października był na tyle wyrównany (obu kandydatów dzieliło ledwie 1,8 punktu procentowego), że prezydent będzie musiał bardzo szybko pokazać, że poprawi los istotnej części społeczeństwa, jeśli chce zachować władzę.

Z tym łatwo jednak nie będzie. Gdy w latach 2003–2011 po raz pierwszy, przez dwie kadencje, był przywódcą kraju, w Rio de Janeiro czy São Paulo często można było usłyszeć, że „Bóg jest Brazylijczykiem”. Sprawy rozwijały się dla kraju pomyślnie. Napędzana zagranicznym popytem na surowce gospodarka wydawała się wtedy bliska zajęcia miejsca wśród największych potęg globu. Jednak w tegorocznym przemówieniu inauguracyjnym 77-letni już prezydent zadowolił się skromniejszym „Brazylia wraca”. Łatwo było w tym momencie ulec emocjom. Na gigantycznej esplanadzie przed Palacio da Elvorada w Brasilii na cześć nowego przywódcy wiwatował nieprzebrany, ubrany w czerwień tłum.

Podeszły wiek? Brak energii? Od kiedy jako działacz związkowy w czasach wojskowej dyktatury zdobył przydomek „latynoskiego Wałęsy”, Lula przeżył wiele. Ale wiele też chce jeszcze zrobić. Już pierwszego dnia urzędowania podpisał trzy dekrety, które mają odwrócić politykę Bolsonaro. Do końca tej dekady zostanie wstrzymana wycinka Puszczy Amazońskiej, największego kompleksu lasów tropikalnych świata. Ma o to zadbać nowa minister ds. ochrony środowiska Marina Silva, przez lata jedna z najbardziej znanych działaczek walczących o ratowanie przyrody. A jest o co walczyć: tylko w ubiegłym roku wycięto 11 tys. km kwadratowych puszczy, obszar niemal równy województwu świętokrzyskiemu.

W kraju, gdzie wciąż jest mordowanych około 40 tysięcy osób rocznie, utrudniony zostanie dostęp do broni. W ciągu czterech lat rządów Bolsonaro liczba jej posiadaczy się podwoiła. Wreszcie od nowa rusza program pomocy dla najbiedniejszych. 21 milionów rodzin otrzyma 600 reali miesięcznie, odpowiednik 500 złotych.

– Dziesięć lat temu zapowiadałem, że za moich rządów wszyscy Brazylijczycy będą jeść trzy razy dziennie. Jakaż to tragedia, że znów muszę to obiecywać – mówił Lula, nawiązując do tego, że 33 miliony jego rodaków nie mogą dziś jeść do syta, a 100 milionów żyje poniżej progu biedy.

Peroniści w odwrocie

Jednak Lula jest realistą. Nie widzi siebie w roli nowego wcielenia Che Guevary, legendarnego przywódcy kubańskiej rewolucji, której idee starał się przenieść na kontynent. Wie, że od kiedy przed 12 laty opuścił Pałac Prezydencki, świat się zmienił i zmieniła się sama Brazylia. Na gorsze.

Przetrwanie brazylijskiej demokracji było nie tyle wynikiem społecznego zrywu w imię obrony państwa prawa, ile postawy sił zbrojnych, które stanęły po stronie legalnie wybranego przywódcy. Samo zwycięstwo wyborcze Luli wpisuje się zaś w ciąg 15 wcześniejszych wyborów prezydenckich w Ameryce Łacińskiej, w których dotychczasowi przywódcy zostali odsunięci od władzy. Także w Brazylii wyborcy postanowili ukarać Bolsonaro za fatalną kondycję, do jakiej doprowadził kraj.

Sąsiednia Argentyna, gdzie wybory odbędą się jesienią przyszłego roku, też szykuje się do odsunięcia rządzącego dziś prezydenta Alberto Fernandeza i jego zastępczyni, Christiny Fernandez de Kirchner. Tyle że mowa o parze peronistów, czyli wyznawców swoistej mieszkanki socjalnego i nacjonalistycznego populizmu o mocno lewicowym charakterze, który od blisko stu lat rujnuje ten wspaniały kraj. Na ich miejsce być może w Casa Rosada w Buenos Aires będzie urzędować już wkrótce poprzedni prezydent Mauricio Macri, który uważa, że kraj mogą tylko uratować liberalne reformy gospodarczej rodem ze szkoły chicagowskiej. A jeśli nie on, nowym prezydentem będzie najpewniej inny przedstawiciel prawicy. Jedyną kandydatką peronistów, która kusi jeszcze znaczącą (około 30 procent) część elektoratu jest de Kirchner, która podobnie jak Lula już przez dwie kadencje (2007–2015) stała na czele kraju. Dziś jednak bardziej niż powrót na szczyt władzy myśli ona, jak uniknąć więzienia za ogromnej skali afery korupcyjne, w którymi ją powiązano.

Czytaj więcej

Garton Ash: Starcie z Chinami ważniejsze niż wojna w Ukrainie

Zbawca nędzarzy

Skąd takie niezadowolenie z rządzących? Jak reszta świata Ameryka Łacińska została ciężko doświadczona przez pandemię, a dziś cierpi z powodu drożyzny i kryzysu gospodarczego wywołanego przez wojnę w Ukrainie. Ale te plagi uderzyły w kontynent, który już wcześniej był w bardzo złej kondycji. Słaba edukacja, przestępczość na wielką skalę, przemoc często z udziałem gangów narkotykowych, niezwykła polaryzacja dochodów, protekcjonizm po części związany z głębokimi urazami do Stanów Zjednoczonymi: wszystko to złożyło się na małą konkurencyjność latynoskich gospodarek. Gdy więc od lat 80. XX wieku zaczął się podział ról w świecie globalnej gospodarki, Latynosom przypadło przede wszystkim zadanie dostarczania surowców, w coraz zresztą większym stopniu Chinom.

Wielkie koncerny międzynarodowe nie wciągnęły tych krajów do sieci powiązań produkcyjnych, nie powstały też tu na wzór Korei Południowej czy Tajwanu narodowe czempiony.

To wszystko spowodowało, że od lat poziom życia się nie podnosi albo raczej szoruje po ziemi. W Brazylii w ciągu minionej dekady gospodarka rosła średnio o 0,5 proc. rocznie, a mowa o kraju, w którym 95 proc. bogactwa pozostaje w rękach 5 proc. społeczeństwa. Dla większości żyjących niezwykle skromnie Brazylijczyków ten, kto zapewni zupełnie podstawowe minimum, jak ochronę przed gangami czy ciepły posiłek, może uchodzić za zbawcę. Często jednak okazuje się, że za złożonymi obietnicami nie stoi zbyt wiele.

Tak właśnie było z Bolsonaro. W 2018 roku zapowiadał serię liberalnych reform, które miały uczynić Brazylię atrakcyjnym celem dla zagranicznych inwestorów. Poza reformą emerytalną, która przynajmniej na jakiś czas uratowała finanse publiczne, niewiele z tego jednak wyszło. Po części stało się tak z powodu pandemii, z którą prezydent nie wiedział, jak sobie poradzić, a po części z uwagi na ekstremalnie rozdrobniony parlament, gdzie partie są tylko wehikułem zdobywania pieniędzy publicznych dla wybranych grup społecznych. Bolsonaro obsadził też kluczowe stanowiska w państwie wojskowymi, których kompetencje pozostawiały wiele do życzenia. Choć szedł do władzy pod hasłami oczyszczenia życia politycznego z korupcji po gigantycznym skandalu (Lava Jato) z udziałem samego Luli (prezydent przesiedział za to w więzieniu 19 miesięcy), sam stworzył „tajny budżet”, na którym zarobili m.in. jego synowie.

Na niezwykłej skali biedę nałożyła się rewolucja spowodowana przez media społecznościowe. W Brazylii podobnie jak w całej Ameryce Łacińskiej i w całym wolnym świecie doprowadziła ona do gwałtownego załamania poziomu debaty publicznej. Gdy sprzedaż głównego dziennika kraju „Folha de São Paulo”, którego odpowiednika pod względem jakości próżno szukać nad Wisłą, spadła w 215-milionowym kraju grubo poniżej 300 tysięcy egzemplarzy dziennie, jego rolę przejęły w dużej mierze media społecznościowe. A tu przeciwnicy Luli potrafili nawet analizować, dlaczego ma chropowaty głos, sugerując, że sześć razy dziennie zadowala młodą żonę seksem oralnym, przez co może mu nie starczyć czasu na sprawy publiczne. Sztab Luli odwzajemnił się na tym samym komunikatorze zarzutami, że Bolsonaro w wolnych chwilach podjada sobie ludzkie ciało z zaprzyjaźnionymi przywódcami plemion indiańskich. I oczywiście sprzedał duszę diabłu. W kraju, gdzie już ponad jedna trzecia społeczeństwa odeszła od Kościoła katolickiego na rzecz różnego rodzaju sekt ewangelikalnych, taki argument nie może być przyjęty z obojętnością. Ale rzecz jasna to już nie jest debata, w której ścierają się wartości.

Wiejski nauczyciel

Świat mediów społecznościowych i desperacja wyborców w innych krajach latynoskich wyniosły zresztą do władzy znacznie bardziej egzotycznych kandydatów. W lipcu 2021 roku niespodziewanie prezydentem Peru został Pedro Castillo, nauczyciel szkoły podstawowej w jednej z zapadłych wsi andyjskich. Jego program polityczny sprowadzał się do hasła „koniec z biedą w bogatym kraju”.

Niechętny udzielaniu wywiadów, które ujawniały, że nawet nie wie, jaka jest różnica między budżetem państwa a dochodem narodowym, ciągle zmieniał swoje stanowisko. A to groził, że upaństwowi wszystko, co się da, a to uspokajał elitę kraju, że to był tylko żart i nie ma się czego z jego strony obawiać. Faktem jednak pozostaje, że partia, która go wylansowała, Wolne Peru, kieruje się programem marksistowskim. Choć kraj jest już zrujnowany wojną domową z udziałem maoistowskiego Świetlistego Szlaku, większość Peruwiańczyków uznała, że warto spróbować czegoś nowego, niż żyć w dotychczasowej nędzy i postawić znów na Keiko Fujimori, córkę rządzącego w przeszłości prezydenta, który wprowadzał żelazną ręką liberalne reformy gospodarcze.

Złudzenie trwało kilkanaście miesięcy: bezustanne wymiany ministrów (średnio co dziewięć dni) i seria afer korupcyjnych doprowadziły do takiego chaosu, że parlament uznał na początku grudnia ubiegłego roku, że trzeba Castillo ubezwłasnowolnić. Ten próbował taki ruch uprzedzić, zawieszając instytucje państwa i ogłaszając się quasi-dyktatorem. Gdy się jednak okazało, że armia nie zamierza słuchać jego rozkazów, wylądował w więzieniu, a kraj stanął na skraju wojny domowej. 

W znacznie bardziej rozwiniętym Chile bunt przeciw dotychczasowym elitom był równie brutalny. W marcu zeszłego roku wybory prezydenckie niespodziewanie wygrał lider lewicowych ruchów studenckich Gabriel Boric. Pokonał Jose Antonio Kastę, kojarzonego z rządami dyktatorskimi Augusto Pinocheta, obiecując, że przekreśli liberalne reformy gospodarcze, które przyczyniły się w przeszłości do sukcesu gospodarczego kraju. Ale sielanka trwała krótko. Kryzys i galopująca inflacja zniechęciły większość zwolenników Borica. Już pół roku po objęciu przez niego władzy projekt konstytucji, który proponował m.in. daleko idące zmiany obyczajowe, został w referendum masowo odrzucony, a poparcie dla głowy państwa się załamało. Aby uniknąć wojny domowej i zachować stabilność finansową Chile, świeżo upieczony przywódca przynajmniej częściowo pogodził się z dotychczasową elitą kraju.

Czytaj więcej

Harry Ho-Jen Tseng: Rosja to mniejszy brat Chin

Udawany lewicowiec

W Kolumbii latem zeszłego roku równie niespodziewanie na prezydenta wybrano byłego przywódcę radykalnych, lewicowych bojówek Gustavo Petro. Postawił on przed sobą ambitne zadanie: położenie kresu trwającej od lat wojnie domowej i ograniczenie wpływów gangów narkotykowych w kraju, który jest największych producentem kokainy na świecie. Symbolem nowego znaczenia, jakie za jego rządów mają odegrać kobiety, była nominacja czarnoskórej Francii Marquez – pierwszej wiceprezydent w historii Kolumbii. Po latach sporów z Wenezuelą nowy prezydent pojechał z historyczną wizytą do Caracas, gdzie spotkał się z Nicolasem Marudo.

To mogłoby wywoływać niepokojące pytania o przywiązanie Petro do demokracji, gdyby nie równoczesna zmiana polityki Waszyngtonu wobec wenezuelskiego dyktatora. W sytuacji gdy rosyjska napaść na Ukrainę doprowadziła do gwałtownego wzrostu cen energii, Ameryka woli powrócić do jakiegoś modus vivendi z państwem, które kontroluje jedną piątą światowych udowodnionych rezerw ropy – więcej niż jakiekolwiek inne.

Lewicową rewolucję w Ameryce Łacińskiej zaczął cztery lata temu weteran meksykańskiej polityki Andres Manuel Lopez Obrador (AMLO). Odsunięcie w 2018 roku prezydenta Enrique Pena Nieto z konserwatywnej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI) zapowiadało gwałtowny zwrot w polityce drugiego co do znaczenia kraju Ameryki Łacińskiej. Poprzez symboliczne gesty, jak przyznanie azylu uciekającemu z Boliwii Evo Moralesowi, czy odmowę udziału w niedawnym szczycie państw amerykańskich w Los Angeles, gdy Joe Biden nie chciał zaprosić przywódców Kuby, Nikaragui i Wenezueli, podtrzymał on swój lewicowy wizerunek. Udało mu się też aresztować na początku tego roku Ovidio Guzmana, syna twórcy gangu narkotykowego Sinoloa Joaquina, „El Chapo” Guzmana.

Lopez Lobrador lubi się też chwalić budową kolei na południu kraju, która ma umożliwić rozwój najbiedniejszym, indiańskim prowincjom. Za jego rządów oddano też do użytku w stolicy wielkie lotnisko imienia Felipe Angelesa.

Za tymi spektakularnymi posunięciami kryje się znacznie bardziej zbliżona do poprzedników polityka. Prezydent sam przyznał, że nie zamierza frontalnie przeciwstawiać się gangom narkotykowym, które kontrolują około połowy gospodarki kraju. Zdołał też ułożyć sobie poprawne relacje nie tylko z Joe Bidenem, ale i wcześniej z Donaldem Trumpem, przez co Meksyk pozostaje ważnym podwykonawcą amerykańskich firm. A zamiast spodziewanych, szerokich programów socjalnych, AMLO prowadzi konserwatywną politykę fiskalną. Po czterech latach rządów zachowuje przy tym całkiem przyzwoite poparcie – ufa mu 56 proc. Meksykanów. Najwyraźniej Ameryka Łacińska docenia lewicowość, byle była umiarkowana.

Cierpieliśmy w latach wojskowej dyktatury, byliśmy torturowani. Ale nigdy nie szukaliśmy zemsty, nigdy nie targnęliśmy się na instytucje demokratycznego państwa – w niedzielny wieczór 8 stycznia Lula mówił do narodu od serca, bez przygotowanego przemówienia. – To są faszyści, to są wandale. Zostaną surowo ukarani – dodał, gdy zwolennicy jego skrajnie prawicowego poprzednika Jaira Bolsonaro dewastowali budynki parlamentu, siedziby głowy państwa i Sądu Najwyższego w stolicy kraju, Brasilii.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi