Jan Maciejewski: Tajemnica śmierci Benedykta XVI

Śmierć Benedykta XVI była tak samo cicha, jak ostatnie dziesięć lat życia Josepha Ratzingera. I tak samo przepełniona symboliką i tajemnicą.

Publikacja: 06.01.2023 08:01

Jan Maciejewski: Tajemnica śmierci Benedykta XVI

Foto: AFP

Od ubiegłej soboty opuszczenie jakiegoś miejsca po cichu, dyskretnie, tak żeby nasze zniknięcie pozostało możliwie niezauważone, nie powinno się już nazywać wyjściem po angielsku, lecz „po watykańsku” – ewentualnie „po bawarsku”. Kiedy wszyscy zaproszeni goście krzątali się wśród fajerwerków, stali w kolejce po szampana albo czekali z kwiatami na lotnisku na gwiazdki zza oceanu, których triumfy na listach przebojów pamiętają tylko najstarsi górale, on wsuwał już buty na stopy. Zapiął płaszcz, upewnił się, że w jego kieszeni znajduje się różaniec; klucze zostawił na szafce przy drzwiach, nie będą mu już potrzebne. Poprawił szalik, nasunął na głowę kapelusz – w końcu to 31 grudnia, nawet w Rzymie o tej porze bywa rześko – i nacisnął klamkę. „Módlcie się za mnie” – rzucił jeszcze tylko przez ramię do tej garstki, która zauważyła jego odejście.

Kiedy prawie 18 lat temu odchodził Jan Paweł II, jego pożegnanie stało się trwającą dobre kilkanaście dni relacją live. Śmierć Benedykta XVI różniła się od tego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Była tak samo cicha, jak ostatnie dziesięć lat życia Josepha Ratzingera. I tak samo przepełniona symboliką i tajemnicą. W ostatni dzień roku, liturgiczne wspomnienie jednego ze swoich poprzedników, papieża Sylwestra. W dniu jego abdykacji nad Rzymem przetoczyła się burza, w trakcie której – to zdjęcie obiegło potem cały świat – piorun uderzył w sklepienie bazyliki św. Piotra. Niemal dziesięć lat później, zaledwie parę godzin po jego śmierci, niebo na całym świecie znowu miało rozbłysnąć.

Czytaj więcej

Benedykt XVI. Jaka jest spuścizna zmarłego papieża

W tej historii jest tajemnica, która – na razie – pozostanie bez odpowiedzi. Dlaczego odszedł i czemu w ten sposób? Dlaczego pozostał w białej szacie i paliuszu, udzielał papieskiego błogosławieństwa i nosił papieskie imię? I czemu jego sekretarz twierdził, że jeśli już z kimś można go porównać, to z Grzegorzem VII – papieżem, który zmarł na wygnaniu, ale wciąż jako pełnoprawna głowa Kościoła?

Podobnymi pytaniami można zapełnić niejeden felieton. Ale może lepiej skupić się na tym, co pewne. Na milczeniu i samotności, które wypełniły ostatnie dziesięć lat życia Josepha Ratzingera. I były głośniejsze, bardziej znaczące, wypełnione treścią szczelniej niż wcześniejsze osiem i pół dekady. Ta cisza była bardziej profetyczna, przejmująca głębiej i sięgająca dalej niż jego książki, wystąpienia i decyzje.

Opuszczając Rzym, a jednocześnie pozostając w jego murach, nawiązał do tradycji zapoczątkowanej przez pierwszego z wielkich Benedyktów. Ojca zachodniego monastycyzmu, który przyjechał do tego miasta na studia, ale uciekł z niego w trosce o własną duszę. Ocalił ją, a przy okazji stworzył zakon i regułę, która dała Rzymowi niejednego biskupa. Trzeba było Rzym opuścić, żeby go uratować. Odejść stamtąd, żeby kto inny miał gdzie powrócić. Akurat ten Rubikon przekracza się w obu kierunkach; odchodzić za rzymskie mury, żeby ocalić rzymski katolicyzm.

Wielkie milczenie Ratzingera było przypomnieniem o tych wszystkich, którzy w ciszy i samotności trzymają na swoich barkach Kościół i świat. Że los ich obu, nierozerwalnie ze sobą związany, rozstrzyga się nie na wielotysięcznych wiecach, w oficjalnych dokumentach i w pięknych wnętrzach. Że Rzym, w całym swoim przepychu i majestacie, jest wieczny wytrwałością i ascezą pustelni i zakonów. Ich milczenie jest echem, którym głos z Wiecznego Miasta odbija na cały świat.

Tym właśnie, kontemplacją, nie emeryturą, było jego ostatnie dziesięć lat. Joseph Ratzinger przyłączył się do Wielkiej Ciszy, początku każdej wielkości. Tak jak odejście św. Benedykta z Rzymu, usunięcie się na bok Benedykta XVI nie było rejteradą, ale początkiem odnowy. Pierwszym krokiem w drodze powrotnej.

Od ubiegłej soboty opuszczenie jakiegoś miejsca po cichu, dyskretnie, tak żeby nasze zniknięcie pozostało możliwie niezauważone, nie powinno się już nazywać wyjściem po angielsku, lecz „po watykańsku” – ewentualnie „po bawarsku”. Kiedy wszyscy zaproszeni goście krzątali się wśród fajerwerków, stali w kolejce po szampana albo czekali z kwiatami na lotnisku na gwiazdki zza oceanu, których triumfy na listach przebojów pamiętają tylko najstarsi górale, on wsuwał już buty na stopy. Zapiął płaszcz, upewnił się, że w jego kieszeni znajduje się różaniec; klucze zostawił na szafce przy drzwiach, nie będą mu już potrzebne. Poprawił szalik, nasunął na głowę kapelusz – w końcu to 31 grudnia, nawet w Rzymie o tej porze bywa rześko – i nacisnął klamkę. „Módlcie się za mnie” – rzucił jeszcze tylko przez ramię do tej garstki, która zauważyła jego odejście.

Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi