Od ubiegłej soboty opuszczenie jakiegoś miejsca po cichu, dyskretnie, tak żeby nasze zniknięcie pozostało możliwie niezauważone, nie powinno się już nazywać wyjściem po angielsku, lecz „po watykańsku” – ewentualnie „po bawarsku”. Kiedy wszyscy zaproszeni goście krzątali się wśród fajerwerków, stali w kolejce po szampana albo czekali z kwiatami na lotnisku na gwiazdki zza oceanu, których triumfy na listach przebojów pamiętają tylko najstarsi górale, on wsuwał już buty na stopy. Zapiął płaszcz, upewnił się, że w jego kieszeni znajduje się różaniec; klucze zostawił na szafce przy drzwiach, nie będą mu już potrzebne. Poprawił szalik, nasunął na głowę kapelusz – w końcu to 31 grudnia, nawet w Rzymie o tej porze bywa rześko – i nacisnął klamkę. „Módlcie się za mnie” – rzucił jeszcze tylko przez ramię do tej garstki, która zauważyła jego odejście.
Kiedy prawie 18 lat temu odchodził Jan Paweł II, jego pożegnanie stało się trwającą dobre kilkanaście dni relacją live. Śmierć Benedykta XVI różniła się od tego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Była tak samo cicha, jak ostatnie dziesięć lat życia Josepha Ratzingera. I tak samo przepełniona symboliką i tajemnicą. W ostatni dzień roku, liturgiczne wspomnienie jednego ze swoich poprzedników, papieża Sylwestra. W dniu jego abdykacji nad Rzymem przetoczyła się burza, w trakcie której – to zdjęcie obiegło potem cały świat – piorun uderzył w sklepienie bazyliki św. Piotra. Niemal dziesięć lat później, zaledwie parę godzin po jego śmierci, niebo na całym świecie znowu miało rozbłysnąć.
Czytaj więcej
Śmierć Benedykta XVI to symboliczny koniec pewnej epoki w historii Kościoła. Myśl, wiara i praktyka Kościoła, która powstaje na naszych oczach, będzie się jednak musiała liczyć z jego teologicznymi przemyśleniami.
W tej historii jest tajemnica, która – na razie – pozostanie bez odpowiedzi. Dlaczego odszedł i czemu w ten sposób? Dlaczego pozostał w białej szacie i paliuszu, udzielał papieskiego błogosławieństwa i nosił papieskie imię? I czemu jego sekretarz twierdził, że jeśli już z kimś można go porównać, to z Grzegorzem VII – papieżem, który zmarł na wygnaniu, ale wciąż jako pełnoprawna głowa Kościoła?
Podobnymi pytaniami można zapełnić niejeden felieton. Ale może lepiej skupić się na tym, co pewne. Na milczeniu i samotności, które wypełniły ostatnie dziesięć lat życia Josepha Ratzingera. I były głośniejsze, bardziej znaczące, wypełnione treścią szczelniej niż wcześniejsze osiem i pół dekady. Ta cisza była bardziej profetyczna, przejmująca głębiej i sięgająca dalej niż jego książki, wystąpienia i decyzje.