Krzysztof Zanussi: Wajda był liderem naszego środowiska

Ekipa Gierka wpadła w panikę, bo zetknęła się z oporem szerokich warstw społeczeństwa. Z filmowcami też nie bardzo wiedzieli, co robić. Z jednej strony apelowali o robienie filmów współczesnych i zaangażowanych, kiedy zaś takie powstawały, doszukiwali się w nich krytyki. Rozmowa z Krzysztofem Zanussim, reżyserem, scenarzystą i producentem filmowym

Publikacja: 06.01.2023 08:11

Krzysztof Zanussi: Wajda był liderem naszego środowiska

Foto: Tomasz Gołąb/Gość Niedzielny/Forum

Po „Iluminacji” mógł pan zacząć pracować na Zachodzie.

Nie, to nie było tak. Bezpiecznie nie poczułem się nigdy. Kiedy zrobiłem film amerykański „Morderstwo w Catamount”, dostałem następne podobne propozycje i zrozumiałem, że tego nie chcę.

Dlaczego nie chciał pan pracować w USA?

Samo robienie filmów nie bawi mnie aż tak bardzo, a zrozumiałem, że tam będę mówił nie w swoim imieniu, nie własnym głosem. Będę kręcił filmy tylko takie, do których ewentualnie coś wcisnę. Zobaczyłem, że w tym „Catamount Killing” wszystko, co było dla mnie najcenniejsze, zadecydowało o tym, że ten film nie podobał się tamtejszej publiczności. A nawet powodował złość i gwizdy na sali, z czego właściwie powinienem być dumny. Może te reakcje nie były do końca zamierzone, taki bezczelny nie byłem, ale to, co je sprowokowało, zrobiłem bardzo świadomie. Chciałem ludzi zaskoczyć. Namówić ich do akceptacji zbrodni, by potem pokazać – a fe! – jakie to brzydkie. Sami tego chcieliście? Dlaczego? Tak ustawiłem ofiarę zbrodni, aby nikt jej nie lubił: samotna, nieprzyjemna, głupia, właściwie zabić ją – to nic takiego. Można się jej pozbyć, jeśli to jest cena szczęścia dwojga ludzi, którzy tak bardzo tego szczęścia pragną. Potem pokazuję, że jednak zabić to coś strasznego, tak bardzo, że wszystkie owoce tego czynu tracą znaczenie. To właśnie się nie podobało. Widzowie chcieli, żeby sprawcy zgarnęli pieniądze i wyjechali, bo wtedy byłaby zbrodnia doskonała. Tymczasem wszystko działo się odwrotnie; kiedy z ekranu padło zdanie: „Chciałbym, żeby mnie już złapano”, na sali rozległy się gwizdy.

Czytaj więcej

Barbara Hollender: Stary mistrz i nowe pokolenia

Paradoksalnie więc ta Polska realnego socjalizmu mimo wszystkich uwarunkowań i trudności, o których dzisiaj mówimy, była pana miejscem?

No, na pewno w większym stopniu niż Hollywood, ale była nim też Europa Zachodnia, gdzie czułem się jednak bardziej w domu.

Jest pan na tle polskiej kinematografii zjawiskiem osobnym, dalekim od różnych szkół i grup. Z jednym wyjątkiem, chyba można pana uznać za jednego z ojców nurtu kina moralnego niepokoju.

Określenie nie wydaje mi się właściwe.

Które?

Ojca nurtu.

Opowiadał mi ktoś, że to wystąpienia Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego na gdańskim Forum Filmowców w 1975 roku spowodowały złagodzenie cenzury, dzięki czemu stało się możliwe zrobienie całej serii „niepokornych” filmów.

To jakieś uproszczenie. Autorytet Andrzeja Wajdy był nieporównanie większy niż mój. On był niekwestionowanym liderem naszego środowiska. Dodam w tym miejscu, że uważam Andrzeja za najwybitniejszego polskiego reżysera filmowego wszystkich czasów, chociaż nasze filmy tak bardzo się różnią. Natomiast jeśli idzie o nasze wspólne wystąpienia w połowie lat siedemdziesiątych, to rzeczy miały się inaczej. Istotnie, przy okazji II Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych odbyło się po raz pierwszy Forum Filmowców. Później te imprezy będą szły w parze. W 1975 roku główny referat miał krytyk Krzysztof Teodor Toeplitz. Mówił o krępowaniu twórczości filmowej przez cenzurę, między innymi stwierdził, że dwa wydarzenia – niedopuszczenie do realizacji scenariusza Aleksandra Ścibora-Rylskiego o dramatycznych losach bohatera budowy Nowej Huty oraz zakaz rozpowszechniania filmu „Ręce do góry” Jerzego Skolimowskiego, nakręconego jeszcze w 1967 roku – złamały kręgosłup polskiej kinematografii. Andrzej Wajda zabierał oczywiście głos na ten temat. Powiedział, że scenariusz Ścibora-Rylskiego czeka od jedenastu lat. Ja coś mówiłem, mówili też inni. Po tym Forum nastąpiła rzeczywiście pewna liberalizacja, zresztą krótkotrwała.

Patronowali jej minister kultury Józef Tejchma i jego zastępca do spraw kinematografii Mieczysław Wojtczak. Wajdzie pozwolono, a nawet go zachęcano, do nakręcenia „Człowieka z marmuru”. Pan zrobił „Barwy ochronne”, które publiczność uznała za opozycyjny manifest.

Barwy ochronne” były fuksem, czymś, co zdarzyło się niespodziewanie, nabrało takiej siły uogólnienia. Kręcąc je, sam nie zdawałem sobie z tego sprawy, wydawało mi się, że to będzie filmik o złych stosunkach na prowincjonalnym uniwersytecie, tymczasem obraz nabrał wymowy ogólnej. To wszystko zależy od odbioru, a ten od momentu, w którym film jest pokazywany. Coś podobnego spotkało wcześniej „Za ścianą”.

Chciałem w nim opowiedzieć o tym, co się dzieje w zakładzie naukowym; tymczasem moi sąsiedzi ze wsi odebrali to jako historię o wymowie uniwersalnej: ona pragnie miłości, ale jej nie znajduje, bo on jest zajęty karierą w szpitalu. Nieważne, że byli to naukowcy, że nie pracują w szpitalu. Również „Barwy ochronne” wywołały ostrą reakcję, podobały się publiczności, władza miała mi je za złe.

Mieczysław Wojtczak pisze w swoich wspomnieniach, że kolaudacja przebiegła pomyślnie. O dziwo, najbardziej krytyczny był bliski panu wcześniej filmoznawca, profesor Aleksander Jackiewicz: „Może na to wpłynęła monotonna postać Docenta (Zapasiewicz), bo to on był dla mnie zbyt jednorodny. Cechowała go daleko posunięta metafizyczność i dlatego do końcowej partii filmu odbierałem tę postać jako współczesnego Mefistofelesa” – cytuje Wojtczak opinię Jackiewicza. Panie Krzysztofie, znowu te faustowskie ciągoty!

Wcale się ich nie wypieram.

Mieczysław Wojtczak opisuje też kampanię przeciwko pańskiemu filmowi, którą według niego orkiestrowali koledzy reżyserzy, ale z kręgu komunistycznego betonu: „Na zgromadzeniach partyjnych utworowi Zanussiego zarzucano karykaturalne przedstawienie rzeczywistości w Polsce oraz jej opluwanie, zalecanie młodym ludziom, aby przywdziewali barwy ochronne, farsowe i lekceważące ukazywanie wysiłku i pracy społeczeństwa lub sugerowanie abnegackich postaw ogółowi naukowców, a także utrudnianie realizowania programu socjalistycznego wychowania. Brakowało tylko pojęcia: »wrogowie ludu«”.

Takie i podobne oceny wygłaszali odpowiedzialni działacze i politycy, a także ludzie kultury, szczególnie w programach telewizyjnych. Tworzył się front walki z filmem Zanussiego jako niemalże zagrożeniem narodowego bytu. Nieliczne tylko recenzje prezentowały obiektywne i prawdziwe oceny o przesłaniu ideowym filmu. W kinach zaś obraz zdobywał coraz szerszą widownię, stawał się impulsem do rozmów i gorących dyskusji, szczególnie w środowiskach młodych ludzi i inteligencji, twórców i naukowców.

P.o. ministra kultury Janusz Wilhelmi wymyślił, że z dwóch filmów, tak zaciekle zwalczanych przez pa

P.o. ministra kultury Janusz Wilhelmi wymyślił, że z dwóch filmów, tak zaciekle zwalczanych przez partię i jej akolitów, to znaczy „Człowieka z marmuru” i „Barw ochronnych”, jeden zostanie ułaskawiony jako mniej groźny. Mój będzie z anatemy zwolniony, a Andrzeja Wajdę tym bardziej się upokorzy. Na zdjęciu: Piotr Garlicki i Zbigniew Zapasiewicz w filmie Krzysztofa Zanussiego „Barwy ochronne”

Foto: Renata Pajchel/East News

Jak pan się czuł w roli wroga ludu? Czy wtedy zobaczył pan czarną mordę systemu?

Jak wspomniałem, rozmowy oficjalne i półoficjalne odbywały się raczej w sposób kurtuazyjny. Jednak w połowie 1976 roku napięcie polityczne bardzo wzrosło. Wybuchły rozruchy robotnicze w Radomiu i Ursusie w następstwie podwyżek cen, nastąpiły brutalne represje. Powstał Komitet Obrony Robotników. W „Barwach ochronnych” znalazła się scena, w której wielka aktorka Halina Mikołajska recytuje poezje Wisławy Szymborskiej i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tego ludzie z KC nie mogli strawić. We wrześniu 1976 Mikołajska jako jedna z pierwszych dołączyła do grona założycieli KOR-u. Żądano wycięcia fragmentów, w których ona występuje. Nie chciałem tego zrobić. Tu trzeba oddać sprawiedliwość ludziom z resortu kultury, bo mnie poparli i sceny z Haliną udało się jakoś obronić, chociaż okrojone. Natomiast ona sama pozostawała pod presją: były groźby telefoniczne, ale i próba zamachu, bo uszkodzono jej przewody hamulcowe w samochodzie. Wiedziałem, że coś podobnego i mnie się może przydarzyć, nawet bez dodatkowej prowokacji z mojej strony. Samochód się spali albo będę miał wypadek. Karali innych za rzeczy poważniejsze, ale szarpanina polityczna była dosyć ostra, więc ktoś mógłby chcieć zemścić się na mnie za ten film.

Cytowany już Mieczysław Wojtczak przytacza w swojej książce zapis ze wspomnień pisarza Mariana Brandysa, notabene męża Haliny Mikołajskiej: „Jest podobno wielka awantura z filmem Zanussiego »Barwy ochronne«. Mówią, że ma odejść wiceminister kultury zajmujący się filmem, Wojtczak. Jego miejsce ma zająć niezawodny Wilhelmi, niesławnej pamięci wieloletni redaktor naczelny »Kultury«, a ostatnio wiceprezes Radia i Telewizji”.

No właśnie. Pański informator, mówiąc o wystąpieniu Wajdy i moim, pomylił rok. Istotnie, wystąpiliśmy na Forum Filmowców w Gdańsku, ale było to dwa lata później, we wrześniu 1977 roku. Władze odwołały Wojtczaka, a na jego miejsce przyszedł Wilhelmi. Co gorsza, miał on awansować na szefa resortu, zastępując samego Tejchmę.

Czyli przykręcanie śruby do końca?

Ekipa Gierka chyba wpadła w panikę, bo zetknęła się z oporem szerokich warstw społeczeństwa, od robotników po intelektualistów. Ustalenia Konferencji w Helsinkach i uzależnienie Polski od kredytów zachodnich nie pozwalały na jakieś masowe represje. Z filmowcami też nie bardzo wiedzieli, co robić. Z jednej strony apelowali o robienie filmów współczesnych i zaangażowanych, kiedy zaś takie powstawały, doszukiwali się zawartej w nich krytyki i starali się opanować sytuację.

No i jeszcze byli ci, których można by określić niemieckim słowem kulturträger [osoba uzurpująca sobie prawo do narzucania innym swoich zasad i swojej kultury – przyp. J.M.], czyli twardogłowi komuniści, w środowisku twórców kultury najczęściej pozbawieni talentu karierowicze.

Taki sens miała nominacja Wilhelmiego na stanowisko szefa resortu kultury. Kierując kinematografią z pozycji wiceministra, dał się poznać jako bardzo surowy nadzorca. Jednocześnie był właściwie jedynym intelektualistą o pewnej randze, którego mieli do dyspozycji. Umówiliśmy się z Andrzejem Wajdą, że w dyskusji nie będziemy Wilhelmiego oszczędzać, potraktujemy go jako kogoś z kolegów, a nie przedstawiciela władz. Partia chciała mianować kogoś z naszego środowiska, ale jednak do szpiku kości własnego twardogłowego, a my zademonstrowaliśmy, że wcale się z nim nie liczymy. Nie należy jednak przypisywać zasług wyłącznie nam, bo dołączyło kilku innych, między innymi pański sąsiad i przyjaciel Janusz Zaorski, syn byłego szefa kinematografii.

Poskutkowało?

Według mojego rozeznania tak. Chyba kierownictwo obawiało się frontalnego starcia z filmowcami. Nominacja Wilhelmiego została zawieszona, przynajmniej na pewien czas.

Jak wiadomo, w styczniu następnego, 1978, roku, został tylko pełniącym obowiązki ministra, a kiedy już miał odebrać pełny tytuł, szef resortu zginął w katastrofie samolotowej, wracając w pośpiechu z Bułgarii. Ale we wrześniu poprzedniego roku to Janusz Wilhelmi był inicjatorem przyznania głównej nagrody Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych – Lwów Gdańskich – właśnie „Barwom ochronnym”.

To był jego pomysł, wręcz diaboliczny. Jeśli szuka pan w tej historii Mefistofelesa, to bardziej niż mój filmowy Docent – postać w końcu fikcyjna – pasuje do tej roli Janusz Wilhelmi. Otóż wymyślił on, że z dwóch filmów, tak zaciekle zwalczanych przez partię i jej akolitów, to znaczy „Człowieka z marmuru” i „Barw ochronnych”, jeden zostanie ułaskawiony jako mniej groźny. Mój będzie z anatemy zwolniony, a Wajdę tym bardziej się upokorzy. Cała konstrukcja opierała się na założeniu, że „Człowiek z marmuru” to obraz artystycznie nieudany. Nie zgodzili się z tym dziennikarze, którzy swoją nagrodę przyznali Andrzejowi, ale wręczyli mu ją na schodach, bo nie wolno było tego zrobić na scenie w czasie transmitowanej przez telewizję gali.

Czytaj więcej

Zbigniew Zapasiewicz: W masce cynika

A pan?

Wilhelmi powiedział, że zrobił dla mnie dużo – co było prawdą, bo jury dobierał według swoich kryteriów, miał je całkowicie w ręku – i będę odbierał główną nagrodę w blasku jupiterów, na oczach telewidzów. A ja oczywiście bardzo nie chciałem wystąpić w takiej sytuacji. Zastanawiałem się, jak okazać solidarność z Andrzejem. Wymyśliłem coś, co może nie było bohaterstwem, ale gestem, który uznałem za ważny. Poinformowałem Wilhelmiego, że w dniu gali mam w Krakowie zdjęcia do niemieckiego filmu dokumentalnego o Pendereckim, bardzo dla mnie ważnego. „Nic nie szkodzi – opowiedział – zapłacimy za ten dzień producentowi”. Niemcy, w porozumieniu ze mną, zażądali jednak takiej sumy w twardych markach, że nasza biedniutka kinematografia nie mogła sobie na to pozwolić. W kasie ministerstwa nie było tyle dewiz. Wilhelmi wymyślił więc coś innego. Załatwił samolot z rządowej eskadry, małą dwumiejscową maszynę, która miała zawieźć mnie na zdjęcia do Krakowa i przywieźć z powrotem do Gdańska, abym mógł odebrać nagrodę. Na moje szczęście pilot okazał się kinomanem. Od początku lotu mieliśmy doskonałe porozumienie, zwłaszcza że ja pasjonuję się samolotami. Maszyna nie była specjalnie szybka, bujaliśmy w powietrzu jakieś półtorej godziny. W pewnym momencie z głupia frant zwróciłem się do pilota: „Jeśli zdejmiemy słuchawki, to też będziemy mogli rozmawiać?”. Zrozumiał od razu, o co chodzi. Zdjął słuchawki, zasłonił ręką mikrofon i powiedział, że teraz już nikt nas nie usłyszy. A ja zapytałem wprost, czy samolot po wylądowaniu w Krakowie nie mógłby się popsuć. „Ma tyle usterek, że właściwie nie powinien wzbijać się w powietrze – uspokoił mnie. – W Krakowie zabierzemy się do naprawy” – obiecał. Pod jednym warunkiem: że zostanie zabrany na plan zdjęciowy, bo bardzo go to interesuje. Założyliśmy znowu hełmy ze słuchawkami. Na lotnisku czekał już na nas wóz straży pożarnej, bo pilot zawiadomił wieżę o awariach. Gdańską galę oglądałem w telewizji w Krakowie. Po ogłoszeniu werdyktu o przyznaniu Złotych Lwów dostałem zaocznie jedne z największych braw w swoim życiu. Widownia doskonale rozumiała, że jeśli nie ma mnie na rozdaniu nagród, to jednak coś znaczy. Dzisiaj byłoby to może trudniejsze do pojęcia.

Udało się?

Połowicznie. Po latach rozmaici bigoci odzyskanej wolności wydziwiali: „Cóż to za nędzne rozwiązanie! Ludzie siedzieli w więzieniach, a on tylko doprowadził do tego, że rządowy samolot nie dostarczył go na uroczystość wręczenia nagród!”.

Niezależnie od tego, jakie stały za tym mechanizmy polityczne, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych możliwy stał się fabularny debiut Krzysztofa Kieślowskiego, „Personel”, i powstanie dzieł grupy młodych twórców, do których zaliczani są Agnieszka Holland, Filip Bajon, Feliks Falk, wspomniany Krzysztof Kieślowski, Janusz Kijowski, Janusz Zaorski i kilku jeszcze innych. Za wyróżniającą ich filmy cechę uważa się portretowanie czy demaskowanie pustki moralnej społeczeństwa epoki rządów Edwarda Gierka: realnego, czyli pragmatycznego socjalizmu, w którym wymogi komunistycznej ideologii złagodzone zostały przez dosyć skromny konsumpcjonizm. Do tej charakterystyki pasują pańskie filmy: przede wszystkim „Barwy ochronne”, ale także „Kontrakt” i „Constans”. Określenie „kino moralnego niepokoju” pojawiło się oczywiście ex post, zdaje się na seminarium krytyków, również w Gdańsku, w roku 1979.

Krytycy i filmoznawcy uwielbiają szufladkować.

Spotkałem ostatnio – zresztą na uroczystości w związku z pięćdziesiątą rocznicą debiutu aktorskiego Andrzeja Seweryna – Józefa Tejchmę, który za wyprodukowanie i wpuszczenie na ekrany filmów z nurtu moralnego niepokoju zapłacił w 1978 roku posadą ministra kultury i sztuki (wicepremierem pozostał).

Też z nim niedawno rozmawiałem, podczas spotkania autorskiego w domu Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów w Stawisku. Bardzo miły wieczór. Wspaniała publiczność z Podkowy Leśnej, ale także z Warszawy, sympatyczna rozmowa. Trafił się starszy pan, który wysłuchał wszystkich moich wspomnień, dosyć zresztą szczegółowych, na temat dzieciństwa, stalinizmu i późniejszych czasów PRL-u. Okazało się, że to właśnie Józef Tejchma. Znałem go oczywiście wcześniej, nawet dosyć dobrze, ale w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, że to on, dopiero kiedy się przedstawił…

Fragment książki rozmowy rzeki „Samotność Fausta. Krzysztof Zanussi w rozmowie z Jackiem Moskwą”, która ukaże się 11 stycznia nakładem wydawnictwa Znak

Tytuł pochodzi od redakcji

Po „Iluminacji” mógł pan zacząć pracować na Zachodzie.

Nie, to nie było tak. Bezpiecznie nie poczułem się nigdy. Kiedy zrobiłem film amerykański „Morderstwo w Catamount”, dostałem następne podobne propozycje i zrozumiałem, że tego nie chcę.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich