To był jego pomysł, wręcz diaboliczny. Jeśli szuka pan w tej historii Mefistofelesa, to bardziej niż mój filmowy Docent – postać w końcu fikcyjna – pasuje do tej roli Janusz Wilhelmi. Otóż wymyślił on, że z dwóch filmów, tak zaciekle zwalczanych przez partię i jej akolitów, to znaczy „Człowieka z marmuru” i „Barw ochronnych”, jeden zostanie ułaskawiony jako mniej groźny. Mój będzie z anatemy zwolniony, a Wajdę tym bardziej się upokorzy. Cała konstrukcja opierała się na założeniu, że „Człowiek z marmuru” to obraz artystycznie nieudany. Nie zgodzili się z tym dziennikarze, którzy swoją nagrodę przyznali Andrzejowi, ale wręczyli mu ją na schodach, bo nie wolno było tego zrobić na scenie w czasie transmitowanej przez telewizję gali.
Zbigniew Zapasiewicz: W masce cynika
Choć należał do grona najważniejszych aktorów kina moralnego niepokoju Zanussiego, Kieślowskiego czy Wajdy, a łącznie zagrał w ponad 70 filmach, to jego żywiołem był teatr. Przez ponad pół wieku występował na warszawskich scenach, a publiczność podziwiała go za wnikliwe budowanie granych postaci.
A pan?
Wilhelmi powiedział, że zrobił dla mnie dużo – co było prawdą, bo jury dobierał według swoich kryteriów, miał je całkowicie w ręku – i będę odbierał główną nagrodę w blasku jupiterów, na oczach telewidzów. A ja oczywiście bardzo nie chciałem wystąpić w takiej sytuacji. Zastanawiałem się, jak okazać solidarność z Andrzejem. Wymyśliłem coś, co może nie było bohaterstwem, ale gestem, który uznałem za ważny. Poinformowałem Wilhelmiego, że w dniu gali mam w Krakowie zdjęcia do niemieckiego filmu dokumentalnego o Pendereckim, bardzo dla mnie ważnego. „Nic nie szkodzi – opowiedział – zapłacimy za ten dzień producentowi”. Niemcy, w porozumieniu ze mną, zażądali jednak takiej sumy w twardych markach, że nasza biedniutka kinematografia nie mogła sobie na to pozwolić. W kasie ministerstwa nie było tyle dewiz. Wilhelmi wymyślił więc coś innego. Załatwił samolot z rządowej eskadry, małą dwumiejscową maszynę, która miała zawieźć mnie na zdjęcia do Krakowa i przywieźć z powrotem do Gdańska, abym mógł odebrać nagrodę. Na moje szczęście pilot okazał się kinomanem. Od początku lotu mieliśmy doskonałe porozumienie, zwłaszcza że ja pasjonuję się samolotami. Maszyna nie była specjalnie szybka, bujaliśmy w powietrzu jakieś półtorej godziny. W pewnym momencie z głupia frant zwróciłem się do pilota: „Jeśli zdejmiemy słuchawki, to też będziemy mogli rozmawiać?”. Zrozumiał od razu, o co chodzi. Zdjął słuchawki, zasłonił ręką mikrofon i powiedział, że teraz już nikt nas nie usłyszy. A ja zapytałem wprost, czy samolot po wylądowaniu w Krakowie nie mógłby się popsuć. „Ma tyle usterek, że właściwie nie powinien wzbijać się w powietrze – uspokoił mnie. – W Krakowie zabierzemy się do naprawy” – obiecał. Pod jednym warunkiem: że zostanie zabrany na plan zdjęciowy, bo bardzo go to interesuje. Założyliśmy znowu hełmy ze słuchawkami. Na lotnisku czekał już na nas wóz straży pożarnej, bo pilot zawiadomił wieżę o awariach. Gdańską galę oglądałem w telewizji w Krakowie. Po ogłoszeniu werdyktu o przyznaniu Złotych Lwów dostałem zaocznie jedne z największych braw w swoim życiu. Widownia doskonale rozumiała, że jeśli nie ma mnie na rozdaniu nagród, to jednak coś znaczy. Dzisiaj byłoby to może trudniejsze do pojęcia.
Udało się?
Połowicznie. Po latach rozmaici bigoci odzyskanej wolności wydziwiali: „Cóż to za nędzne rozwiązanie! Ludzie siedzieli w więzieniach, a on tylko doprowadził do tego, że rządowy samolot nie dostarczył go na uroczystość wręczenia nagród!”.
Niezależnie od tego, jakie stały za tym mechanizmy polityczne, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych możliwy stał się fabularny debiut Krzysztofa Kieślowskiego, „Personel”, i powstanie dzieł grupy młodych twórców, do których zaliczani są Agnieszka Holland, Filip Bajon, Feliks Falk, wspomniany Krzysztof Kieślowski, Janusz Kijowski, Janusz Zaorski i kilku jeszcze innych. Za wyróżniającą ich filmy cechę uważa się portretowanie czy demaskowanie pustki moralnej społeczeństwa epoki rządów Edwarda Gierka: realnego, czyli pragmatycznego socjalizmu, w którym wymogi komunistycznej ideologii złagodzone zostały przez dosyć skromny konsumpcjonizm. Do tej charakterystyki pasują pańskie filmy: przede wszystkim „Barwy ochronne”, ale także „Kontrakt” i „Constans”. Określenie „kino moralnego niepokoju” pojawiło się oczywiście ex post, zdaje się na seminarium krytyków, również w Gdańsku, w roku 1979.
Krytycy i filmoznawcy uwielbiają szufladkować.
Spotkałem ostatnio – zresztą na uroczystości w związku z pięćdziesiątą rocznicą debiutu aktorskiego Andrzeja Seweryna – Józefa Tejchmę, który za wyprodukowanie i wpuszczenie na ekrany filmów z nurtu moralnego niepokoju zapłacił w 1978 roku posadą ministra kultury i sztuki (wicepremierem pozostał).
Też z nim niedawno rozmawiałem, podczas spotkania autorskiego w domu Jarosława i Anny Iwaszkiewiczów w Stawisku. Bardzo miły wieczór. Wspaniała publiczność z Podkowy Leśnej, ale także z Warszawy, sympatyczna rozmowa. Trafił się starszy pan, który wysłuchał wszystkich moich wspomnień, dosyć zresztą szczegółowych, na temat dzieciństwa, stalinizmu i późniejszych czasów PRL-u. Okazało się, że to właśnie Józef Tejchma. Znałem go oczywiście wcześniej, nawet dosyć dobrze, ale w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, że to on, dopiero kiedy się przedstawił…
Fragment książki rozmowy rzeki „Samotność Fausta. Krzysztof Zanussi w rozmowie z Jackiem Moskwą”, która ukaże się 11 stycznia nakładem wydawnictwa Znak
Tytuł pochodzi od redakcji