Lwów. Miasto bez prądu, ale pełne nadziei

Mimo że często nie ma prądu, ludzie marzną i co kilka dni słyszą alarm rakietowy, Lwów się nie poddaje, tętni życiem.

Publikacja: 06.01.2023 08:16

Po lwowskich ulicach niesie się warkot generatorów prądu. Stoją przy sklepach i restauracjach, wszys

Po lwowskich ulicach niesie się warkot generatorów prądu. Stoją przy sklepach i restauracjach, wszystkie wyglądają na nowe. Ale mają je tylko nieliczni. W niektórych barach, jak ten ze zdjęcia, światło zapewniają świece

Foto: Bogna Janke

Im bardziej to nas dotyka, tym silniejszy jest w nas opór – mówi Oksana Nowikowa, właścicielka cukierni „Krymska perepiczka”. Za kilka dni będą licytowane obrazy, które wiszą na ścianach. Dochód zostanie przeznaczony dla żołnierzy i ofiar wojny. Gdy po nalotach nie było prądu, zorganizowano tu wykład o kulturze. Świeczki, pianino, dyskusja.

Oksana jest Rosjanką. Przyjechała do Lwowa w 2014 roku. Opuściła Krym przed marcowym referendum, w którym większość głosujących opowiedziała się za zjednoczeniem z Rosją.

Rok później otworzyła we Lwowie pierwszą cukiernię. Dziś ma cztery. Czeka na duży generator prądu, który pozwoli produkować pieczywo, gdy nie ma zasilania. Ostatnio prąd wyłączają codziennie. Piekarze przychodzą do pracy i czekają bezczynnie. Mniejsze generatory już ma – jeden syn student kupił we Wrocławiu, a drugi tu na miejscu, we Lwowie. Ale małe wystarczają tylko na tyle, żeby działało oświetlenie i aby zrobić kawę czy herbatę.

Oksana zatrudnia w swoich kawiarniach Ukraińców z Chersonia, Mikołajewa i innych miast wschodniej Ukrainy, z których uciekli przed rosyjską agresją. Pomaga im, jak i innym uchodźcom wewnętrznym. – Trzeba im dawać rybę, ale przede wszystkim wędkę – mówi. Owszem, dostają wszystko, czego im potrzeba, ale to nie jest efektywna pomoc. Nie ma integracji, uchodźcy są odizolowani. A przecież nie wiadomo, jak długo to potrwa, ile czasu będą tu żyć. Powinni wsiąkać w lokalną społeczność – tłumaczy.

Dwa dni przed naszą rozmową, w środę 23 listopada, rosyjskie rakiety trafiły w cztery stacje energetyczne pod Lwowem. Całe miasto zostało pozbawione prądu. Nie działało oświetlenie ulic, sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach, ruchem kierowali policjanci. W mieście panowały egipskie ciemności, nic nie było widać. Tak było przez dobę. Prąd wyłączany jest bardzo często. W sklepach sprzedawcy obsługują klientów z latarkami na czole. Ale nikt nie narzeka.

Czytaj więcej

Ochrona zabytków z wojną w tle

Minęło dziesięć miesięcy od rosyjskiej inwazji. Miasto udzieliło schronienia setkom tysięcy uchodźców. Mimo zagrożenia atakami i utrudnień życie codzienne toczy się dalej. – To jest dla nas nowy etap wojny – mówi Olga Worożbyt, dziennikarka ukraińskiego tygodnika i portalu Tyżdeń (po ukraińsku tydzień), którego redakcja mieści się we Lwowie. Do tej pory wojna była daleko. Teraz dotyka ich bezpośrednio. – Musimy nauczyć się żyć bez planów. Nie wiem, co będzie jutro, czy moje dziecko pójdzie do szkoły. Jestem tym emocjonalnie zmęczona – przyznaje. Olga ma dwoje małych dzieci i pracuje w zawodzie, w którym czas pracy jest nielimitowany. Musi im zapewnić opiekę, gdy zostają w domu. Jak nie ma prądu, nauka odbywa się zdalnie. Zaraz dodaje, że przecież najciemniej jest tuż przed wschodem słońca. – To jest taki moment, gdy wszyscy czujemy, że musimy Rosję pokonać, aby to zakończyć – mówi.

Na własnym zasilaniu

Po lwowskich ulicach niesie się warkot generatorów prądu. Stoją przy sklepach i restauracjach, wszystkie wyglądają na nowe. Ale mają je tylko nieliczni. – Generatorów kupiliśmy ponad 200. 160 przekazaliśmy już na wschód, a 40 rozdzielamy tu w parafiach, aby można było zorganizować punkty, w których ludzie będą mogli się ogrzać – mówi bp Edward Kawa, biskup pomocniczy archidiecezji lwowskiej. Zakup sfinansowała Caritas-SPES Ukraina, czyli rzymskokatolicki oddział organizacji; dużą część środków przekazała na ten cel Stolica Apostolska.

Poszukiwaniem generatorów na zimę zajęli się już wiele miesięcy temu, w kwietniu. Wtedy złożyli zamówienia, a realizacja była latem. Zamówienie generatora w Polsce teraz, na przełomie listopada i grudnia, oznacza dwa miesiące oczekiwania. Szukają więc w Niemczech. Właśnie ktoś napisał im, że urządzenia są tam dostępne i mogą spróbować zachęcić klientów, aby wsparli nimi potrzebujących w Ukrainie.

– Oprócz generatorów prądu potrzebne są piecyki typu koza, bo grzeją i można na nich coś ugotować. Koce i ciepła odzież. Makarony, konserwy. Leki na przeziębienie. Pomieszczenia są wychłodzone i coraz więcej osób choruje – wylicza biskup Kawa.

Zakład polskiej firmy Fakro we Lwowie. Prądu nie ma często przez kilka godzin. Szefowa pozwala ludziom iść do domu. Podczas naszej rozmowy rozlega się alarm rakietowy. – Wszyscy do domu – instruuje bliskich przez telefon. – Martwię się o nich. Jest inaczej, kiedy jesteśmy razem, ale jak jesteśmy daleko od siebie i jeszcze nie ma sieci, pojawia się niepokój – mówi Natalia Kuharczyszyn. – Najbardziej szkoda jej dzieci. – Nie mogą normalnie chodzić do szkoły. To jest największy ból – dodaje. – Wcześniej baliśmy się, że rakieta uderzy gdzieś niedaleko nas. Ale przyzwyczailiśmy się do tego i teraz bardziej martwi nas to, że będzie zimno i nie będzie wody. Ale wszystko wytrzymamy – zapewnia.

Miasto schronów

Studenci Uniwersytetu Iwana Franki mają zajęcia online, gdy na uczelni nie ma prądu. W budynku co kilka kroków wisi kartka z napisem „ukryttja”, czyli schron. To pomieszczenia i korytarze w głębi budynku, w piwnicach i przyziemiu. Okna są zabezpieczone workami z piaskiem, wewnątrz są ławki, krzesła, zapas wody. Worki mają za zadanie zamortyzować falę uderzeniową, gdyby doszło do wybuchu.

W listopadzie alarmy we Lwowie były częste, co drugi, trzeci dzień. Gdy jest alarm, słychać syreny i przychodzą powiadomienia na telefony. W taki sam sposób są odwoływane. Dodatkowo w aplikacjach pojawiają się informacje, jakiego typu jest to zagrożenie. Na ich podstawie ludzie decydują, czy iść do schronu i ile mają czasu, by dotrzeć do domu.

Irena, pracownik uniwersytetu, martwi się o swoją szesnastoletnią córkę, gdy w czasie alarmu nie działa sieć komórkowa. – Jestem tutaj, córka w szkole, a mąż w pracy. To, że jesteśmy w takich chwilach rozdzieleni, jest trudne dla nas wszystkich – przyznaje.

Zaraz jednak dodaje, że ciężko to mają żołnierze na froncie, w okopach, na mrozie. – U nas nie ma prądu, nie ma wody, jest zimno, ale siedzimy w budynku, jesteśmy bezpieczni. Gdy się żegnamy, kobieta dziękuje Polakom: – To jest poruszające, co dla nas robicie. Bardzo jesteśmy wam za to wdzięczni. Były różne momenty w naszej historii, ale teraz bardzo odczuwamy wasze wsparcie.

Czytaj więcej

Jak zwierzęta cierpią z powodu wojny

Tatiana, z która rozmawiam w kawiarni w centrum, jest administratorem dziesięciopiętrowego bloku, w którym też mieszka. Schron w ich budynku jest ciepły, są krzesła i materace. W czasie alarmów schodzą do niego głównie rodzice z dziećmi. Czy sama też tam chodzi? – Nigdy – odpowiada. – Jak Lwów będzie zaatakowany, to ja z nim. To jest moje miasto. Tu mieszkam od początku. To jest wojna o egzystencję. Nigdy nie ustąpimy – zapewnia twardo.

Wojnę, która zaczęła się 24 lutego, nazywają tu wielką.

Pogrzeby bohaterów

Jurek – przewodnik mówiący po polsku – nie ma pracy, bo turyści przestali przyjeżdżać. Organizuje więc miejsce dla wolontariuszy, w którym robią siatki maskujące dla wojska. – Nikt nie wątpi w zwycięstwo Ukrainy – zapewnia. – Przychodzą przede wszystkim ci, którzy przyjechali z innych części kraju. To jest sposób na odreagowanie, pomaga odpocząć od myśli o wojnie. Skupiasz się na przeplataniu i wiązaniu pasków materiału.

W pokoju, w którym rozmawiamy, panuje cisza, mimo że jest w nim kilkanaście osób. W jednej chwili ludzie zaczynają rozmawiać, po czym znów milkną. Wojsko chętnie bierze te siatki. Teraz, zimą, robią je z białego materiału, latem z zielonego. Takich miejsc jest we Lwowie kilka.

Wolontariusze robią też świece dla żołnierzy, do okopów. W metalowych puszkach po konserwach upycha się gęsto kawałki tektury. Taka średniej wielkości świeca wystarcza na dwie i pół godziny. Przy pracy spotykam osoby, które wcześniej widziałam przy robieniu sieci maskujących.

Ludzie nie chcą tu rozmawiać po rosyjsku. Wewnętrzni uchodźcy ze wschodu kraju starają się we Lwowie mówić po ukraińsku.

Wtorek 29 listopada, samo południe. W kościele garnizonowym św. św. Piotra i Pawła przy ulicy Teatralnej rozpoczyna się nabożeństwo żałobne za dwóch żołnierzy ze Lwowa, którzy polegli na froncie. Kościół pęka w szwach. Są żołnierze i mieszkańcy miasta. Gdy trumny są wnoszone do kościoła, ludzie klękają. Wiele osób trzyma wiązanki kwiatów przewiązane czarną wstążką. Zanim rozpocznie się nabożeństwo, stoją w długiej kolejce, aby oddać zmarłym hołd. Podchodzą do trumien, płaczą, klękają. 23-letni Maksym i 39-letni Oleg mieli w listopadzie urodziny. Przy trumnach stoją zapłakane rodziny.

To, jak kościół wygląda wewnątrz, od razu pokazuje, że czas jest wyjątkowy. Obrazy, ołtarze, drewniane figury świętych i zdobienia są osłonięte folią ognioodporną. Zabezpiecza się zabytki i pomniki w mieście.

Pogrzeby żołnierzy są bardzo uroczyste. Kondukt przechodzi ulicami miasta. Ludzie zatrzymują się, ws

Pogrzeby żołnierzy są bardzo uroczyste. Kondukt przechodzi ulicami miasta. Ludzie zatrzymują się, wstają z miejsc, klękają, modlą się, płaczą. Zmarli są chowani w specjalnej kwaterze na Cmentarzu Łyczakowskim. Ostatnio co kilka dni

Bogna Janke

Pogrzeby żołnierzy są bardzo uroczyste. Kondukt przechodzi ulicami miasta. Ludzie zatrzymują się, wstają z miejsc, klękają, modlą się, płaczą. Zmarli są chowani w specjalnej kwaterze na Cmentarzu Łyczakowskim. Ostatnio co kilka dni. 19-letniego Pawła pochowano trzy dni temu, kilka dni przed nim pożegnano 54-letniego Jurija. O ich śmierci informują tablice ustawiane na rynku Starego Miasta przy miejskim ratuszu. Mężczyźni, podchodząc do nich, zdejmują nakrycie głowy.

Wolontariusze i namioty niezłomnych

Dworzec kolejowy we Lwowie był w pierwszych dniach wojny tak oblężony, że ciężko było przecisnąć się przez tłum zdezorientowanych ludzi. Pociągi przywoziły po kilka tysięcy osób, które uciekły z rejonów objętych walkami. Wolontariusze pracowali po dwanaście godzin na dobę. Pomagali mieszkańcy miasta, przynosili jedzenie, brali przyjezdnych do swoich mieszkań, aby się umyli i odpoczęli.

Krystyna i Mira są psychologami, wolontariuszkami, na dworcu głównym od początku wojny. – Ludzie wysiadali z pociągów i nie wiedzieli, co dalej. Pomagaliśmy im się pozbierać, zaplanować najbliższą przyszłość. Jechać do Polski czy dalej, do Holandii, Danii, Wielkiej Brytanii? Byli jakby w tunelu, nie widzieli nic poza tym, żeby uciec. Tu mogli się pozbierać po pierwszym szoku – wspomina Krystyna. Ale nie chcieli wyjeżdżać zbyt daleko. – Bali się, że nie będą mogli stamtąd wrócić – mówi.

Po dziewięciu miesiącach wojny uchodźcy wciąż przyjeżdżają, dwa pociągi dziennie. Ale tłumów już nie ma. Dworcowi psychologowie zauważają, że przyjeżdżający ludzie są dziś w gorszym stanie psychicznym niż na początku wojny.

Południowo-wschodnia część Lwowa, blokowisko z wielkiej płyty. Na lokalnym bazarku jest ciemno i zimno, choć to dopiero początek dnia. Przeciskam się pomiędzy wieszakami z obrusami, ręcznikami, kurtkami, spodniami, czapkami, szalikami, butami i wszystkim tym, co człowiek może potrzebować o tej porze roku. Niektóre stoiska mają naturalne światło, ale w innych prawie nic nie widać. – Jak idzie handel bez światła? – zagaduję dwóch młodych sprzedawców. – Trzeba się dostosować – odpowiadają bez entuzjazmu.

W centrum dzielnicy stoją dwa bardzo duże namioty. W pomarańczowym, na którym jest napis „Punkt niezłomności”, można się ogrzać, wypić kawę lub herbatę, naładować telefon, skorzystać z internetu. Wejście do środka tylko w maseczce, bo przychodzą głównie ludzie starsi. – W mieszkaniu jest chłodno, ale to na razie nie jest problem. Przyszłam podładować telefon i powerbank – mówi jedna z pań, która wyraźnie się ożywia, gdy słyszy, że rozmawiam po polsku. – Centrum jest otwarte do 23.00, ale jeśli ktoś potrzebowałby przenocować, to zostaniemy – zapewniają młodzi ludzie opiekujący się tym miejscem.

W białym namiocie obok przed dwie godziny dziennie wydawany jest ciepły posiłek. Z darmowych posiłków mogą korzystać mieszkańcy okolicznych bloków, jak i uchodźcy z pobliskiego miasteczka kontenerowego. Posiłki organizuje charytatywna organizacja Remar S.O.S.

– Czy kiedyś będziecie mogli żyć z Rosją w dobrym sąsiedztwie? – pytam Petra, który towarzyszy mi w wędrówce po osiedlu. – Nasi rodzice żyli w kraju, który był częścią Związku Radzieckiego. Bali się sowieckiej władzy. W 1991 odzyskaliśmy tożsamość, niepodległość. I teraz oni na nas napadli. Potrzeba dwóch pokoleń, aby przejść do normalnych relacji. Musi minąć moje pokolenie i następne, naszych dzieci – tłumaczy Petro. Pokazuje, że z każdego bloku, który mijamy, ktoś walczy na wojnie. Było już kilka pogrzebów.

Kontenery z Polski

Wielkie banery informują, że mieszkania kontenerowe dla uchodźców, które tu powstają, to pomoc polskiego rządu. Kawałek dalej, przy parku, stoi osiedle na 300 osób, zamieszkałe od kwietnia. Jeden moduł mieści cztery osoby, w środku są piętrowe łóżka, szafa, stół. Ogrzewanie grzejnikami elektrycznymi. Każdy moduł ma własny modem wi-fi. W oddzielnym budynku można przygotować śniadanie i kolację. Obiady są przywożone z miasta, a finansują je księża salezjanie.

Artur ma 19 lat, przyjechał z Doniecka z mamą i dwiema siostrami. On i mama pracują, a dziewczyny się jeszcze uczą. – Jest ciężko, ale warunki mamy tu dobre – mówi. Czy wrócą do siebie, gdy się skończy wojna? – Oczywiście. Nasz dom jest cały, czeka na nas – odpowiada.

Alina promienieje. Dwa miesiące temu urodziła synka, z którym właśnie wraca ze spaceru. Przyjechała z Kramatorska z mężem i dwoma synami, 9 i 11 lat. Właśnie odwiedziła ją siostra, która uciekła wcześniej do Czech. W domu został ojciec, jak obie tłumaczą, z powodu psa, który jest „bardzo duży i bardzo groźny”.

Mąż Aliny pracuje we Lwowie jako kierowca. Chłopcy uczą się zdalnie. Wszyscy mieszkają w jednym module i jest im teraz trochę ciasno, bo trzeba było wstawić jeszcze łóżeczko dziecięce. Ale Alina mówi, że to jest teraz najmniej ważne. Jest szczęśliwa, że rodzina jest razem i bezpieczna.

W miasteczku mieszka obecnie 276 osób, w tym 96 dzieci. Tylko dwadzieścioro z nich chodzi do szkół w okolicy, reszta uczy się zdalnie w macierzystych szkołach.

Osiedlowy generator prądu zasila awaryjnie tylko część modułów. Budynek, który pełni rolę kuchni, stołówki i świetlicy, jest miejscem, w którym można się ogrzać, gdy nie ma prądu. Miejsca jest tu sporo, na podłodze można rozłożyć materace.

Bez rąk i nóg

Do największego w Ukrainie kompleksu trzech szpitali przy ulicy Mikołajczuka ciężko rannych ludzi przywożono od pierwszych dni wojny. Ratowano życie, amputowano poszarpane kończyny, przeprowadzano operacje. W kwietniu utworzono Narodowe Centrum Rehabilitacji Unbroken (ang. niezłomni). Połączono te trzy placówki i jeszcze dwie inne. Powstało też centrum zdrowia psychicznego oraz pracownia protez.

71-letni Aleksander Fiodorowicz Doronin mieszkał w Awdiejewce w obwodzie donieckim. W połowie sierpnia stanął na minie i stracił nogę. Do Lwowa przywieziono go już po amputacji. Dziś przymierzył protezę. Sprawiła mu taką radość, że aż zatańczył. Mieszkał samotnie, w domu z ogrodem i dwoma kotami. 13 sierpnia nad jego domem rozerwał się rosyjski pocisk i wysypał miny. Dużo min, aż zrobiło się od nich zielono. Aleksander wyniósł ze swojego ogrodu 12. Wieczorem stanął na 13., której wcześniej nie zauważył.

Czytaj więcej

Viktor Onysko opowiadał o wojnie. Zginął na froncie

W centrum Unbroken dostał protezę. Przeszedł tu kompleksową rehabilitację, fizyczną i psychologiczną. Co będzie z nim dalej, jeszcze nie wie. Może wyjedzie za granicę, może zostanie we Lwowie. W Awdiejewce jest wciąż niebezpiecznie, Rosjanie atakują cywilów.

Na rosyjską minę stanęła też 23-letnia Oksana, pielęgniarka z Lisiczańska, matka dwojga dzieci. Straciła nogi i cztery palce jednej dłoni. Rosyjska rakieta okaleczyła Natalię Stepanenko i jej córkę. Kobieta czekała z dziećmi na dworcu w Kramatorsku na ewakuację, gdy nastąpił atak. 11-letnia Jana straciła obie nogi. Natalia jedną.

Kateryna Herman została bez stopy i dłoni, gdy rakieta uderzyła w jej dom w Łymanie. Straciła jeszcze coś bardzo cennego, nienarodzone dziecko. Mimo że lekarze robili, co mogli, nie uratowali jej ciąży. 15-letnia Nastia wiozła samochodem rannych ze swojej miejscowości. Rosjanie zaatakowali auto, przestrzelili dziewczynie oba kolana. Mimo to jechała dalej.

Dziewięcioletnia Weronika przeżyła jako jedyna z całej rodziny. Rosjanie zbombardowali schron, w którym się schowali. Ojciec, babcia, wujek i jego żona – wszyscy zginęli. Odłamek pocisku trafił dziewczynkę w głowę, straciła też kciuk lewej dłoni, a prawa ręka jest częściowo sparaliżowana.

Od kwietnia przyjęto w Unbroken 7 tys. osób, w tym 1,5 tys. dzieci. Pierwsze protezy pacjenci dostali pod koniec lata, do tej pory wydano ich 35. Dwie z nich to supernowoczesne bioniczne protezy dłoni. – Ofiar tej wojny będzie bardzo dużo. Dlatego będziemy rozwijać nasze centrum – mówi Solomia Jakubeczko z biura prasowego Unbroken.

„Dziękuję, Polsko”

Przez wojnę stosunek do Polaków zmienił się na plus. Ludzie widzą, kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto nie. Dostrzegli, że Polska jest nie tylko naszym sąsiadem, ale też przyjacielem i sojusznikiem – tłumaczy przewodnik Jurek, gdy pytam, jak postrzegają tu Polaków. Wspomina, że gdy w maju tego roku rada miejska podjęła decyzję o odsłonięciu lwów przy bramie na cmentarzu Łyczakowskim, nie było żadnych dyskusji na ten temat. – Jeszcze dwa lata temu nie mógłbym sobie wyobrazić takiej sytuacji – przyznaje.

Petro opowiada, że gdy wybuchła wojna, pomagał na dworcu kolejowym. Wyjmuje z kieszeni kurtki żółtą opaskę na ramię, którą wtedy nosił. Tłumy ludzi przyjeżdżały do Lwowa, uciekając przed wojną ze wschodu kraju. Wolontariusze tacy jak on częstowali kawą i herbatą, pomagali przesiadać się do pociągów do Polski.

– Ty pakowałeś ich do pociągu do Warszawy, a ja tam odbierałam – mówię ze śmiechem i opowiadam historię kobiety z dwójką dzieci, którą w marcu zabraliśmy do domu z Dworca Centralnego. Zaopiekowaliśmy się, dzieci poszły do szkoły, a kobiecie znaleźliśmy pracę. Ale okazało się, że jest alkoholiczką. Nikt nie chciał pomóc. Postanowiliśmy, że trzeba odwieźć ją i dzieci do Lwowa, a tam przyjechał z Dniepru jej mąż. Ta historia skończyła się dobrze, ale kosztowała nas dużo nerwów. Petro nie jest zdziwiony. Przyznaje, że alkohol jest tutaj problemem, także wśród uchodźców.

Gdy się żegnamy, mówi: „Dziękuję, Polsko”. Potem jeszcze przyśle esemesa: „Dziękuję Tobie i Twojemu krajowi za to, że jesteście z nami i nam pomagacie”.

Sobotni wieczór spędzam ze znajomym na lwowskiej Starówce. W barach i restauracjach jest mnóstwo ludzi, na ulicach wesoło, głośno, gra muzyka. Ludzie oglądają mecz piłkarskich mistrzostw świata. Zdecydowanie Lwów nie wygląda na miasto w kraju ogarniętym wojną.

Im bardziej to nas dotyka, tym silniejszy jest w nas opór – mówi Oksana Nowikowa, właścicielka cukierni „Krymska perepiczka”. Za kilka dni będą licytowane obrazy, które wiszą na ścianach. Dochód zostanie przeznaczony dla żołnierzy i ofiar wojny. Gdy po nalotach nie było prądu, zorganizowano tu wykład o kulturze. Świeczki, pianino, dyskusja.

Oksana jest Rosjanką. Przyjechała do Lwowa w 2014 roku. Opuściła Krym przed marcowym referendum, w którym większość głosujących opowiedziała się za zjednoczeniem z Rosją.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi