20 listopada 1992 roku premierę miały „Psy” Władysława Pasikowskiego. W ciągu dwóch tygodni zobaczyło je 300 tysięcy osób, co było wówczas olbrzymim sukcesem, który zresztą reżyser chciał powtórzyć, kręcąc dwa lata później drugą część.
„Psy” mają trzy warstwy. Pierwszą – sensacyjną. Po drugie, to również historia ubola-wrażliwca, ornamentowana jazzową suitą Michała Lorenca. A także najlepszy film o transformacji ustrojowej i jeden z najlepszych o polskiej historii w ogóle. Również, a może przede wszystkim dlatego, że nigdy nie miał nim być.
Czytaj więcej
Od czasu krachu finansowego w 2008 roku i zawirowań, które po nim nastąpiły, kwestia nierówności (i jej długiej historii) stała się jednym z głównych tematów debaty.
On coś wie o tej publiczności
Twórczość Pasikowskiego nie ma w sobie nic z subtelności „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore, ale to nie mniej wdzięczna historia syna biletera kinowego, zabieranego przez ojca do pracy; chłopaka z Łodzi, który idzie do filmówki i dobrze wie po co. „Nie próbowałem żadnej diagnozy” – mówił w wywiadzie Damianowi Jankowskiemu („Więź”) reżyser i scenarzysta. Władysław Pasikowski na nic się nie silił, nie konstruował składającej się z wielokrotnie złożonych zdań wypowiedzi o Polsce, niczego też nie udawał. Mówił o tym nieraz: chciał zrobić coś nowego – dobre kino policyjne (złośliwi krytycy będą nazywać je „bandyckim”). A będąc biegłym w sztuce rzemieślnikiem, osadził je w rzeczywistości znanej bardzo dobrze zdefiniowanemu wcześniej widzowi. Pozostawał wierny temu światu, przez co był też wiarygodny.
„Psy” nie są ex definitione filmem historycznym, ale ich reżyser mimowolnie stał się historykiem przełomu lat 80. i 90. Wtedy przecież rozgrywał się także, opowiadający o zjawisku fali, jego pełnometrażowy debiut – „Kroll”. Do annałów przeszła wypowiedź Andrzeja Wajdy: „Pasikowski jako taki specjalnie mnie nie interesuje. Natomiast interesuje mnie jego publiczność. Bo on coś wie o tej publiczności, czego ja nie tylko nie wiem, ale może nawet nie chciałbym wiedzieć”. Zresztą Pasikowski wyjaśnił, co wiedział: „Dla mnie historią jest rok ’56, ale dla niego [mojego widza – E.F.] ’81. Ma dwadzieścia kanałów na satelitarnej telewizji, w których najdłuższe ujęcie trwa sześć sekund (…) Jego świat nie dzieli się na Wschód i Zachód, tylko na złych i dobrych. Ma paszport w kieszeni i dość oleju w głowie, aby nauczyć się angielskiego, ale nade wszystko przeraźliwie tęskni do podstawowych wartości: miłości, pokoju, uczciwości, rodziny, sprawiedliwości” – wyznał magazynowi „Film”.