Trzy lata temu dobiegł końca czas postpolityki. Mniej więcej od połowy jesieni 2019 r. polityka stała się poważna. Śmiertelnie poważna. I to dosłownie.
Od początku pandemii koronawirusa śmierć stała się nieodłącznym atrybutem polityki. Następstwem pandemii stał się globalny kryzys, spotęgowany agresją Rosji na Ukrainę, która polaryzowała cały świat na dwa obozy.
Polityka stała się śmiertelnie poważna, bo choć wcześniej oczekiwaliśmy od polityków, by zapewnili nam autostrady, mosty, koleje, podnosili wskaźniki zdrowia publicznego, to od końca II wojny światowej śmierć i życie nie były w centrum politycznego dyskursu. Owszem, była zimna wojna, podsycane przez sowieckie służby ruchy pacyfistyczne, które siały panikę przed atomowym końcem świata, zagładą i zniszczeniem, ale śmierć nie była tematem politycznym. Społeczeństwa Zachodu (ale nie tylko) bogaciły się, miały zupełnie inne potrzeby, inne oczekiwanie wobec polityków. Coraz więcej światowych przywódców stawało się elementem wielkiego show, w którym informacja zmieniała się w rozrywkę, a rozrywka w informację.
W tym sensie była to już postpolityka czy polityka ery postprzemysłowej, postnowoczesnej. I wydawało się, że nie ma już powrotu do polityki poważnej, wręcz koturnowej. Dla strony postępowej była to doskonała wiadomość, konserwatyści zgrzytali zębami. Polityka, która nie jest związana ze sprawami ostatecznymi, traciła powagę, zmieniała się wyłącznie w grę pozorów – tak przynajmniej chcieli najbardziej zaciekli zachowawczy myśliciele, wieszczący kres Zachodu i erę postcywilizacji.
Czytaj więcej
Elon Musk fascynuje mnie od dawna, ale coraz częściej fascynacja zmienia się w niepokój.