W tym roku musieliśmy się obejść bez hucznych, centralnych obchodów Święta Wojska Polskiego. Zastąpiły je skromna uroczystość w Warszawie i organizowane lokalnie pikniki. W kręgach MON-u uznano, że to lepszy pomysł, bo w czasach realnej wojny u naszych granic lepiej, by wojsko było bliżej ludzi. Mniej teatru, więcej faktycznej obecności. Może ma to i sens. Zamiast defilady i przelotu zdezelowanych Iskier nad Warszawą kiełbaski z grilla, grochówka i możliwość dotknięcia munduru. Już widzę te rosnące słupki zaufania do wojska, o jakich pewnie marzy minister Mariusz Błaszczak. I tysiące ochotników do armii. To w istocie potrzebne, bo obronność nad Wisłą mierzona w skali senności od jednego do dziesięciu wciąż pozostaje w najniższych rejestrach.
Czytaj więcej
Dość nudna i nieciekawa centralna cerkiew w historycznej Warnie ujęła mnie jedną, nieznaną mi dotąd ikoną.
Nie chcę się z tego naigrywać; możliwe, że to naturalna konsekwencja ducha minionych już czasów. Przez całe dziesięciolecia wychowywano nas do pokoju. Powszechny pobór dawno uznano za nieefektywny i ekonomicznie bez sensu. Wojna wydawała się abstrakcją, a jej teatry odległe; gdzieś w górach Afganistanu czy pośrodku Sahary. Można więc było odnieść wrażenie, że wystarczą nam do NATO-wskich misji jednostki typu GROM czy Formoza, niewielkie oddziały świetnie wyszkolonych i uzbrojonych zabijaków, a nie kilkusettysięczna armia.
Taki był zamysł, taka była doktryna. Rządy PiS ją zmieniły. Na poważnie uruchomiono projekt tworzenia jednostek obrony terytorialnej (WOT). Postawiono też na większą armię, choć niewiele zrobiono w kwestii jej unowocześnienia. Poza nielicznymi wyspami progresu na tle współczesnych sił zbrojnych świata prezentujemy się niewiele lepiej niż zaciąg kosynierów z czasów Kościuszki. To musi się zmienić. Putin i rozpętana przez niego wojna dowodzą, że zmiany potrzebne są już dziś. Jutro może być zbyt późno.
W tym miejscu pragnę ogłosić, że przechodzę z pozycji pacyfistycznych na kontrolowany militaryzm. Do lutego 2022 roku należałem do tych, którzy namawiali, by pieniądze przeznaczone na zbrojenia lokować w sfery infrastruktury czy edukacji; że wobec braku zagrożeń ważniejszym celem od poszerzania i wyposażania armii jest budowa silnej i konkurencyjnej gospodarki. Wszak na dłuższą metę to ona, a nie liczba dywizji, rozstrzyga o sile i pozycji państwa. To już nieaktualne. Historia postawiła przed Polską nowe zadania. I o ile kwestia siły gospodarki wciąż jest priorytetem, o tyle pacyfistyczne sentymenty trzeba wyrzucić do kosza. Wojna na wschodzie Europy jest niestety faktem, a doświadczenie, jakie wynosimy z historii, przekonuje, że lokalne wojny lubią się przeradzać w konflikty regionalne, a te potrafią ciągnąć się latami. Nie można wykluczyć, że tak będzie z konfliktem rosyjsko-ukraińskim. Nie znamy jego finału, ale wiemy jedno: imperialne apetyty Kremla nieuchronnie prowadzą na ścieżkę wojny. Zrozumieli to wcześniej Mołdawianie, Czeczeni i Gruzini. Pojęła to Ukraina. Dziś czas na nas i naszych sojuszników.