Czy republikanie odzyskają władzę dzięki rodzicom

Wygrana bitwa o szkolne prawo na Florydzie daje prawicy w USA nadzieję także na wyborcze zwycięstwa. Ruchy strzegące wolności wychowywania dzieci zgodnie ze swoimi wartościami stają się jej ważnym sojusznikiem.

Publikacja: 08.07.2022 17:00

Czy republikanie odzyskają władzę dzięki rodzicom

Foto: Pixabay

Domowe nauczanie zawsze było obecne w amerykańskiej debacie publicznej. Szczególnie po stronie libertarian, którzy widzą zagrożenie w jakiejkolwiek formie państwowości. Jednak dopiero pandemia i przyspieszenie rewolucji kulturowej spowodowało, że nauczanie domowe pożenione z ruchem Parental Rights – praw rodziców – zostało wciągnięte tak wysoko na sztandary walki politycznej i partyjnej.

Tym razem ideologiczny spór przeniósł się na pole, które jest najważniejsze dla każdego rodzica, ale ma też wymiar uniwersalny. To spór o granicę władzy państwowej nad obywatelem, o którym od dawna mówią właśnie zwolennicy domowej edukacji. Znam te emocje z autopsji. Moi amerykańscy przyjaciele, który przeszli konwersje z ich zdaniem zbyt liberalnego i miałkiego katolicyzmu na protestantyzm, już w 2017 r. żarliwie opowiadali mi, że liceum ich córek opanowała lewica ingerująca w prawo do wychowywania dzieci zgodnie z wartościami biblijnymi. Abstrahując od słuszności ich pretensji, nie można nie zauważyć, że kwestia, która do tej pory zajmowała tylko mocno konserwatywną mniejszość, weszła do głównego nurtu amerykańskiej polityki.

Czytaj więcej

USA. Zabić, by nie dać się zastąpić

Nasze zwycięstwo

Ciekawie opisuje to zjawisko „Washington Post”, przywołując postać Willa Estrady, działacza ruchu praw rodziców, który w 2009 r. podczas konferencji w Missisipi podjął temat nauki domowej. Estrada wyrósł w konserwatywnym chrześcijańskim domu i od zawsze głosił, że rodzice mają prawo wychowywać dzieci zgodnie ze swoim religijnym światopoglądem. Na organizowanym przez niego spotkaniu pojawiło się wtedy tylko sześć osób, które pytały głównie o program Obamacare. Po 13 latach Estrada mówi waszyngtońskiemu dziennikowi: „Teraz wszyscy zajmują się prawami rodziców, co jest naszym zwycięstwem”.

Ruch urósł w siłę tak bardzo, że do jego działań odniósł się w kwietniu prezydent Joe Biden, mówiąc otwarcie, że dzieci podczas lekcji są „dziećmi nauczycieli”, dając konserwatystom paliwo w wojnie z „wielkim rządem”. Słowa Bidena szybko przyrównano do wywodu demokratycznego kandydata na gubernatora Wirginii Terry’ego McAuliffe’a, który podczas zeszłorocznej kampanii wyborczej powiedział, że nie pozwoli, by rodzice przychodzili do szkoły i decydowali, czego uczą się ich dzieci. Tę wypowiedź umiejętnie wykorzystywał potem kandydat republikanów Glenn Youngkin, który ostatecznie minimalnie wybory wygrał. Wielu komentatorów uważa, że o porażce McAuliffe’a zdecydował właśnie gniew rodziców.

Ruch Parental Rights ma swoje korzenie w dawnych sporach między chrześcijanami o różne aspekty wolności, w tym o edukację. W XIX wieku katolicy sprzeciwiali się temu, że w szkołach czyta się protestancką Biblię Króla Jakuba. Protestanci sprzeciwiali się natomiast, gdy w latach 60. XX w. Sąd Najwyższy uznał, że czytanie Biblii w szkołach i promowanie chrześcijańskich modlitw są niezgodne z konstytucją. W latach 80., w czasie reaganowskiej konserwatywnej kontrrewolucji, na znaczeniu zyskała chrześcijańska organizacja Focus on the Family, której założyciel nazywał program szkolny „bezbożnym i niemoralnym”. Najsłynniejsi pastorzy, telewizyjni kaznodzieje i prawicowi politycy ubolewali na widok postępującego „marszu przez instytucje”, któremu początek dał włoski komunista Antonio Gramsci głoszący, że marksistowska rewolucja wygra po zdobyciu serc dzieci.

W 1983 r. w Wirginii powstała organizacja Home School Legal Defense Association. Przez lata wpływała na prawo dotyczące szkolnictwa w różnych stanach. „Washington Post” odnotował, że jej założyciel prawnik Michael Farris prawdopodobnie doradzał trumpistom, jak kwestionować wyniki wyborów 2020 r. Wraz z Youngkinem i Parental Rights pracowali nad prawem eliminującym przymus noszenia maseczek w szkołach w czasie pandemii Covid-19.

Choć działacze Parental Rights z Wirginii nie byli bezpośrednio zaangażowani w promowanie na Florydzie ustawy o prawach rodziców w edukacji, która mimo sprzeciwów lewicy została zatwierdzona w marcu tego roku, to trudno nie łączyć ich z prawną rewolucją w tym niegdyś tzw. wahającym się, a dziś konserwatywnym stanie. Stanie, w którym dziś siedzibę ma Donald Trump.

Lewica twierdzi, że jest to ustawa „Nie używaj słowa gej” i przedstawia ją jako przykład homofobicznego skrętu prawodawstwa stanu kierowanego przez konserwatywnego katolika Rona DeSantisa. W rzeczywistości dotyczy ona zakazu prowadzenia lekcji o tożsamości płciowej i orientacji seksualnej (słowo gej w ustawie nie pada) w przedszkolach i klasach 1–3. Daje też rodzicom dodatkowe uprawnienia w kwestii zatwierdzania materiałów, jakie mogą być wykorzystywane podczas lekcji.

Awantura o ustawę dotarła na galę Oscarów, gdzie gwiazdy Hollywood mówiły o niej częściej niż o dopiero co wybuchłej wojnie w Ukrainie. Protestował też Disney, co skończyło się groźbą ze strony gubernatora, że korporacja pożegna się z ulgami podatkowymi i wyjątkową autonomią Disneylandu mieszczącego się na Florydzie.

Wydaje się, że walka z ideologizacją szkół jest czymś, co łączy większość amerykańskiej prawicy, która nie jest przecież monolitem. DeSantis utrzymuje dobre relacje z Trumpem i jego skrzydłem Partii Republikańskiej, choć ich relacje mogę się popsuć, jeżeli obaj wystartują w prawyborach prezydenckich w 2024 r. (DeSantis rośnie na główną gwiazdę prawicy i ma szansę pokonać tonącego w sondażach Joe Bidena).

Pozwalamy zdecydować widzom

Zwycięstwo prawicy na Florydzie i złamanie przy tym potężnego Disneya, który nie wydaje się być specjalnie chętny do otwartej walki z DeSantisem, sprawia, że organizacje takie jak Parental Rights łapią wiatr w żagle. Warto też zwrócić uwagę na to, co stało się ostatnio w innej hollywoodzkiej korporacji, a mianowicie w Netfliksie. Opisywałem na tych łamach próby „skasowania” za rzekomą transofobię łamiącego wszelkie normy politycznej poprawności komika Dave'a Chappelle’a, którego stand-up „Closer” był gigantycznym sukcesem na Netfliksie. Chappelle nie tylko nie został „skancelowany”, ale też stał się ikoną walki o wolność słowa i poszli za nim kolejni komicy, w tym Ricky Gervais, który w najnowszym netfliksowym stand-upie „SuperNature” jeszcze mocniej wyśmiewał wszystkie mniejszości. Netflix na dodatek wydał instrukcję dotyczącą kultury organizacyjnej firmy. Jej władze napisały, że „może się zdarzyć, że będziesz pracował przy treściach, które uważasz za szkodliwe i się z nimi nie zgadzasz. Jeśli tak jest, Netflix może nie być miejscem dla Ciebie. (…) Nie każdy będzie lubił lub zgadzał się ze wszystkim w naszym serwisie. Pozwalamy widzom zdecydować, co jest dla nich odpowiednie, w przeciwieństwie do sytuacji, w której Netflix cenzuruje konkretnych artystów lub głosy”. Jest to pokłosie buntu pracowników serwisu, którzy domagali się ocenzurowania występu Chappelle’a.

Netflix, który słynie przecież z łopatologicznej politycznej poprawności w swoich produkcjach, poszedł dalej niż Disney, którego kierownictwo zrobiło unik w sporze z gubernatorem Florydy w imię ulg podatkowych. Borykająca się z problemami utraty subskrybentów firma zarabia wielkie pieniądze na stand-upach Chappelle’e, Gervaisa i innych bezkompromisowych obrońców wolności wypowiedzi. Skasowanie ich w imię politycznej poprawności boleśnie uderzyłoby w finanse Netfliksa.

Czytaj więcej

J.D. Vance. Nawrócony na Trumpa

Wolność ponad wszystko

Wróćmy jednak do rodziców. Nate Hochman z konserwatywnego pisma „National Review” zauważył, że republikanie mają szanse stać się ich partią. Bitwy w wojnach kulturowych wygrywa się z dala od ekstremizmów. Jest skądinąd prawdą, że małżeństwa homoseksualne powoli stają się częścią agendy zachodniej prawicy. Libertarianie akceptują je z pozycji wolnościowych, a umiarkowani konserwatyści mogą je traktować w kontekście wspierania instytucji rodziny, jako najbardziej stałej tkanki społecznej.

Jednak zmuszanie dzieci, by nie używały zaimków męskich i żeńskich, pozwalanie na to, by mężczyźni identyfikujący się jako kobiety pokonywali (z racji poziomu testosteronu czy budowy ciała) w zawodach sportowych kobiety, pozbawiając ich tym samym medali i stypendiów, zmuszanie nastolatków do korzystania z „neutralnych płciowo” pryszniców albo parady drag queen w przedszkolach to coś, czego ani libertarianie, ani umiarkowani konserwatyści szybko nie zaakceptują.

Do tego dochodzi kwestionowanie fundamentalnej wartości, jaką dla Amerykanów jest wolność osobista. „Jako rodzic trójki dzieci w wieku pięciu lat i młodszych dziękuję za pozwolenie mnie oraz mojej żonie na wysłanie naszych dzieci do przedszkola, gdzie nie będą seksualizowane” – stwierdził gubernator DeSantis.

Warto w tym miejscu przywołać postać Clinta Eastwooda, który jest ulubieńcem Amerykanów nie tylko z racji kilku wybitnych ról filmowych. Amerykanie go kochają, bo jest obrońcą ich najważniejszej wartości, jaką jest wolność. Eastwood otwarcie popiera prawo do legalnej aborcji, małżeństw homoseksualnych i legalnych narkotyków. Jednocześnie od lat trzyma się głównie Partii Republikańskiej (w ostatnich wyborach poparł demokratę Mike’a Bloomberga, który jest jednak przedstawicielem klasycznie liberalnej opcji), nawet w czasie, gdy praktycznie całe Hollywood stało murem za Barackiem Obamą. On Obamę publicznie wyśmiewał, bo uznał, że Partia Demokratyczna stała się partią rządu wchodzącego z butami w każdy skrawek życia Amerykanów. To zaś godzi w istotę samorządowej i zawsze nieufnej wobec Waszyngtonu Ameryki. Do tej samej Ameryki zwraca się DeSantis.

Czyż nie na tej myśli lewica wygrała wojnę dusz w sporze o aborcję, małżeństwa homoseksualne czy legalizację narkotyków? „Nie popierasz aborcji? To jej nie rób, ale nie zabraniaj tego innym” – głosili w USA liberałowie. To samo dziś mówią konserwatywni amerykańscy rodzice. „Nie popierasz chrześcijańskiego wychowania? To go nie stosuj, ale nie zabraniaj tego innym!”. Dlatego Partia Republikańska rzeczywiście może stać się partią rodziców. A to już byłaby droga do odzyskania władzy.

Czytaj więcej

„Krzyk” - horror rewolucyjny

Łukasz Adamski jest publicystą i filmoznawcą

Domowe nauczanie zawsze było obecne w amerykańskiej debacie publicznej. Szczególnie po stronie libertarian, którzy widzą zagrożenie w jakiejkolwiek formie państwowości. Jednak dopiero pandemia i przyspieszenie rewolucji kulturowej spowodowało, że nauczanie domowe pożenione z ruchem Parental Rights – praw rodziców – zostało wciągnięte tak wysoko na sztandary walki politycznej i partyjnej.

Tym razem ideologiczny spór przeniósł się na pole, które jest najważniejsze dla każdego rodzica, ale ma też wymiar uniwersalny. To spór o granicę władzy państwowej nad obywatelem, o którym od dawna mówią właśnie zwolennicy domowej edukacji. Znam te emocje z autopsji. Moi amerykańscy przyjaciele, który przeszli konwersje z ich zdaniem zbyt liberalnego i miałkiego katolicyzmu na protestantyzm, już w 2017 r. żarliwie opowiadali mi, że liceum ich córek opanowała lewica ingerująca w prawo do wychowywania dzieci zgodnie z wartościami biblijnymi. Abstrahując od słuszności ich pretensji, nie można nie zauważyć, że kwestia, która do tej pory zajmowała tylko mocno konserwatywną mniejszość, weszła do głównego nurtu amerykańskiej polityki.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi