Domowe nauczanie zawsze było obecne w amerykańskiej debacie publicznej. Szczególnie po stronie libertarian, którzy widzą zagrożenie w jakiejkolwiek formie państwowości. Jednak dopiero pandemia i przyspieszenie rewolucji kulturowej spowodowało, że nauczanie domowe pożenione z ruchem Parental Rights – praw rodziców – zostało wciągnięte tak wysoko na sztandary walki politycznej i partyjnej.
Tym razem ideologiczny spór przeniósł się na pole, które jest najważniejsze dla każdego rodzica, ale ma też wymiar uniwersalny. To spór o granicę władzy państwowej nad obywatelem, o którym od dawna mówią właśnie zwolennicy domowej edukacji. Znam te emocje z autopsji. Moi amerykańscy przyjaciele, który przeszli konwersje z ich zdaniem zbyt liberalnego i miałkiego katolicyzmu na protestantyzm, już w 2017 r. żarliwie opowiadali mi, że liceum ich córek opanowała lewica ingerująca w prawo do wychowywania dzieci zgodnie z wartościami biblijnymi. Abstrahując od słuszności ich pretensji, nie można nie zauważyć, że kwestia, która do tej pory zajmowała tylko mocno konserwatywną mniejszość, weszła do głównego nurtu amerykańskiej polityki.
Czytaj więcej
18-latek z Nowego Jorku, który w maju zastrzelił dziesięć osób, wierzył, że liberalne elity spiskują w celu zastąpienia białych wyborców przez czarnoskórych, Latynosów i Azjatów. Czy absurdalne teorie spiskowe to znak czasów czy tylko mutacja dawnych przesądów?
Nasze zwycięstwo
Ciekawie opisuje to zjawisko „Washington Post”, przywołując postać Willa Estrady, działacza ruchu praw rodziców, który w 2009 r. podczas konferencji w Missisipi podjął temat nauki domowej. Estrada wyrósł w konserwatywnym chrześcijańskim domu i od zawsze głosił, że rodzice mają prawo wychowywać dzieci zgodnie ze swoim religijnym światopoglądem. Na organizowanym przez niego spotkaniu pojawiło się wtedy tylko sześć osób, które pytały głównie o program Obamacare. Po 13 latach Estrada mówi waszyngtońskiemu dziennikowi: „Teraz wszyscy zajmują się prawami rodziców, co jest naszym zwycięstwem”.
Ruch urósł w siłę tak bardzo, że do jego działań odniósł się w kwietniu prezydent Joe Biden, mówiąc otwarcie, że dzieci podczas lekcji są „dziećmi nauczycieli”, dając konserwatystom paliwo w wojnie z „wielkim rządem”. Słowa Bidena szybko przyrównano do wywodu demokratycznego kandydata na gubernatora Wirginii Terry’ego McAuliffe’a, który podczas zeszłorocznej kampanii wyborczej powiedział, że nie pozwoli, by rodzice przychodzili do szkoły i decydowali, czego uczą się ich dzieci. Tę wypowiedź umiejętnie wykorzystywał potem kandydat republikanów Glenn Youngkin, który ostatecznie minimalnie wybory wygrał. Wielu komentatorów uważa, że o porażce McAuliffe’a zdecydował właśnie gniew rodziców.