„Krzyk” - horror rewolucyjny

Ćwierć wieku od premiery „Krzyku" na ekrany kin wchodzi jego nowa odsłona. Horror Wesa Cravena zrewolucjonizował gatunek, burząc jego typowe konstrukcje fabularne.

Aktualizacja: 15.01.2022 15:43 Publikacja: 14.01.2022 17:00

„Krzyk” - horror rewolucyjny

Foto: materiały prasowe

Zmarły w 2015 roku Craven przeszedł do historii kina dzięki niskobudżetowemu horrorowi „Koszmar z Ulicy Wiązów" z 1984 r. Kosztujący milion dolarów film o mordującym nastolatków w ich śnie Freddiem Kruegerze zarobił 57 mln dol., stając się jednym z najpopularniejszych horrorów w dziejach. Stał się tak ikoniczny dla lat 80., że cytował go sam prezydent Ronald Reagan. Film doczekał się licznych krzyżujących konwencje kontynuacji z „Piątkiem 13-go" i dał wiatr w żagle wytwórni New Line Cinema, która inwestowała potem w odważne projekty, jak „Siedem" Davida Finchera. Ba, współprodukująca potem „Władcę pierścieni" niezależna wytwórnia została ochrzczona mianem „Domu, który zbudował Freddie".

Wes Craven, pisząc „Koszmar...", był już znany jako reżyser brutalnego i do dziś szokującego „Ostatniego domu po lewej" (1972) i kanibalistyczno-eugenicznego „Wzgórza mają oczy" (1977). Oba filmy wpisywały się w naznaczoną wojną w Wietnamie i aferą Watergate drapieżną rewolucję amerykańskiego kina lat 70., gdy amerykańska Nowa Fala pogrzebała wszechwładzę systemu studyjnego. Wówczas na scenie pojawił się też John Carpenter, którego „Halloween" (1978) dało początek podgatunkowi horroru, jakim jest slasher, choć jego źródeł należy szukać w „Psychozie" (1960) Alfreda Hitchcocka i „Podglądaczu" Michaela Powella z tego samego roku.

Carpenter stworzył postać Michaela Myersa, reprezentującego archetypiczne, czyste zło, terroryzujące ikoniczne dla amerykańskiego snu miejsce, jakim są przedmieścia. Carpenter, idąc drogą swojego mistrza Hitchcocka, operował atmosferą, napisaną przez siebie muzyką i budował grozę pracą kamery (w filmie nie ma prawie krwi), tworząc arcydzieło. Dwa lata po „Halloween", zapatrzony w film Carpentera Sean S. Cunningham stworzył serię o Jasonie Voorheesa, który mordował nie nożem jak Myers, ale maczetą.

Michael Myers, Jason Voorhees, Leatherface z wcześniejszej „Teksańskiej masakry piłą łańcuchową" (1974) Toby Hoopera, Laleczka Chucky z serii zapoczątkowanej w 1988 przez Dona Manciniego i oczywiście Freddie Krueger – wszyscy stali się nieodłączną częścią filmowego wychowania dzieciaków lat 80. i 90. Wes Craven niespodziewanie postanowił poszatkować ten świat ostrzem pazurów zdjętych z ręki Freddiego. Jego „Nowy Koszmar Wesa Cravena" z 1994 był pierwszym meta slasherem, który nie tylko wyszedł poza ramy gatunku, ale je przemielił i wyśmiał. Aktorzy z pierwszego filmu dekadę później zagrali samych siebie, doświadczających koszmaru w realnym życiu. Freddie zabija nawet grającego go w poprzednich seriach aktora Roberta Englunda. Film zebrał niezłe recenzje, ale przewrotka narracyjna zbyt mocno wyprzedziła swoje czasy. Dopiero współpraca z Kevinem Williamsonem przy „Krzyku" dała efekt, jaki Craven sobie wymarzył.

Czytaj więcej

Krótkie metraże na WFF

Redefinicja własnego dzieła

Na czym polegała rewolucja „Krzyku"? Małomiasteczkowi bohaterowie nie zachowują się jak ludzie, którzy nie oglądali horrorów i, walcząc z przebranym w maskę Ghostface mordercą, nie popełniają wszystkich błędów ofiar w slasherach, które w rozmowach ze sobą wyśmiewają. Ukryci za maską ducha mordercy nie mają też nadprzyrodzonych mocy. Są tylko i wyłącznie wytworami slasherowej popkultury, a nie „bogeymenami" – złymi straszydłami.

Pierwsza ofiara, grana przewrotnie przez Drew Barrymore, czyli ikonę dziecięcej niewinności z „E.T." Spielberga, ginie, bo nie zna odpowiedzi na pytanie, kto zabijał w „Piątku 13-go". Craven w czterech częściach cyklu (1996–2011) nie tylko rozwinął swoją myśl o odpowiedzialności twórcy za swoje dzieło, ale dokonał redefinicji czegoś, co sam wcześniej stworzył. „»Krzyk« dokonuje autodekonstrukcji. Zamiast zostawić publiczności odkrycie horrorowych klisz, postacie filmu otwarcie o nich mówią" – pisał jeden z najwybitniejszych amerykańskich krytyków filmowych Roger Ebert.

W następnych filmach Craven dokonywał redefinicji...własnych redefinicji, co zapętlało serie w absurdalny sposób, ale wciąż cieszyło kinomanów. Reżyser starał się jednak w każdym kolejnym „Krzyku" unikać efekciarstwa. W drugim i trzecim filmie pokazuje, jak wydarzenia z „jedynki" są przewałkowane przez Hollywood, które kręci na podstawie tragedii serię slasherów „Stab", a ocaleni spod ostrza noża stają się dzięki zbrodniom celebrytami. W „Krzyku 4" mordercami są już maniakalni fani nie kina Carpentera czy samego Cravena, ale właśnie serii „Stab".

Craven w każdym filmie ze swojego uniwersum starał się podążać za zmieniającym się światem. W pierwszej części królowała jeszcze kultura kaset VHS, a Ghostface dzwonił do ofiar na telefon stacjonarny. W czwartej naśladowcy morderców korzystali już ze smartfonów i streamowali swoje zbrodnie na żywo w internecie. Craven już dekadę temu dostrzegał koszmar internetowego narcyzmu i ekshibicjonizm, a przecież opowiadał o świecie kilka lat przed totalną eksplozją popularności youtuberów, patostreamingu, Instagrama i TikToka.

Postmodernistyczny hołd

„Krzyk" był maszynką do zarabiania pieniędzy. Cztery filmy zarobiły w kinach ponad 300 mln dol., choć ostatni był wielkim rozczarowaniem finansowym (38 mln wpływów) i wydawało się, że na zawsze zamknie serię. W latach 2015-2019 powstał serial na podstawie filmu, ale po trzech sezonach został skasowany. Pomysł, by zrealizować nową odsłonę, ale bez Cravena i z Kevinem Williamsonem wyłącznie w roli producenta wykonawczego, wydawał się być bardzo ryzykowny. Jednak oddani serii reżyserzy Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett wyszli obronną ręką, dając nam film równie zabawny, straszny, zaskakujący w finale, na miarę pierwszego „Krzyku". Tyle że nie jest już rewolucją, ale postmodernistyczną zabawą i hołdem złożonym Cravenowi.

W nowym „Krzyku" powraca trójka najważniejszych dla serii postaci, granych przez Neve Campbell, Courteney Cox i Davida Arquette'a, ale są oni dodatkiem do ekipy aktorów znanych głównie z produkcji Netflixa czy HBO. Miałem okazję porozmawiać na Zoomie z młodą obsadą. Mason Gooding (syn zdobywcy Oscara Cuby Goodinga Jr.) miał miesiąc podczas premiery oryginału. – Tata dbał o moją edukację filmową i choć nie brał mnie do kina na slashery, gdy byłem dzieckiem, to oczywiście szybko „Krzyk" nadrobiłem. To najważniejszy slasher moich czasów licealnych. Nie wyobrażam sobie horroru bez maski Ghostface'a – mówi „Plusowi Minusowi" aktor. 19-letnia Jenn Ortega podkreślała natomiast, że najmocniej w serii Cravena pociągał ją satyra i autoparodia gatunku, który wpłynął na jej całą percepcje horroru. To samo mówi Dylan Minnette. – Jestem dumny, że to ja gram Wesa będącego hołdem dla tego wielkiego reżysera. Sam o rolę zabiegałem, bo seria ukształtowała mój gust. Slasher na zawsze stał się dzięki niej zabawny – uważa.

Czytaj więcej

Ilona Łepkowska: Trzeba tworzyć historie, które połączą ludzi

Każdy z młodych członków obsady został ukształtowany przez eklektyczne gatunkowo, będące jednym wielkim autocytatem, postmodernistyczne kino, które wyrosło na fali dyrygowanego przez Quentina Tarantino buntu lat 90. Dla nich pytania o odpowiedzialność twórcy wobec swojego dzieła, jakie zadawał Craven w ostatnim filmie o Freddiem Kruegerze i w opowieści o mordercy zabijającym w imieniu fascynacji slasherem, nie wydają się być tak istotne. – Slasher ma przede wszystkim spowodować, że weźmiemy paczkę przyjaciół i będziemy mieli dobry czas z popcornem w ręku. Nowy „Krzyk" to wszystko ma. Jest nostalgia, jest humor, krew i puszczanie oka do fanów. Czego chcieć więcej? – podkreśla Ortega.

Zmarły w 2015 roku Craven przeszedł do historii kina dzięki niskobudżetowemu horrorowi „Koszmar z Ulicy Wiązów" z 1984 r. Kosztujący milion dolarów film o mordującym nastolatków w ich śnie Freddiem Kruegerze zarobił 57 mln dol., stając się jednym z najpopularniejszych horrorów w dziejach. Stał się tak ikoniczny dla lat 80., że cytował go sam prezydent Ronald Reagan. Film doczekał się licznych krzyżujących konwencje kontynuacji z „Piątkiem 13-go" i dał wiatr w żagle wytwórni New Line Cinema, która inwestowała potem w odważne projekty, jak „Siedem" Davida Finchera. Ba, współprodukująca potem „Władcę pierścieni" niezależna wytwórnia została ochrzczona mianem „Domu, który zbudował Freddie".

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi