Streaming i socrealizm

Poprawność polityczna niszczy opowieść. Seriale, komiksy i gry nie próbują już konsumentów zabawić, ale uświadomić.

Publikacja: 13.05.2022 17:00

Streaming i socrealizm

Foto: Mirosław Owczarek

Poprawność polityczna to deficytowy model biznesowy. Przekonała się o tym praktycznie każda z branż i marek. Bojkoty, spadki sprzedaży, lecące na łeb na szyję ceny akcji – to od pewnego czasu chleb powszedni popkulturowych bojowników o lepszy, bardziej inkluzywny i tolerancyjny świat. Zmierzyć musiał się z tym Disney po przejęciu praw do stworzenia kolejnych części „Gwiezdnych wojen", których dialogi napakował nieznośnym dla fanów stężeniem progresywnego przekazu. Jeden z dyrektorów firmy Marvel otwarcie przyznał, że te z ich komiksów, które otwarcie promują poprawne politycznie treści, sprzedają się dużo słabiej od mniej zideologizowanych produktów. Wśród powodów spadku cen akcji Netfliksa komentatorom zdarza się zaś wymieniać natrętne wpychanie do praktycznie każdej fabuły wątków ideologicznych.

Z podobną prawidłowością mamy do czynienia w świecie gier. Badacze tego rynku już dekadę temu zorientowali się, że promowanie postępowych wartości kosztem spójności opowieści czy logiki kreowanego świata wpływa negatywnie na sprzedaż.

W każdej z tych historii występują podobne elementy. Przede wszystkim odejście od zasady „klient ma zawsze rację". Twórcy „Gwiezdnych wojen" stwierdzili, że reakcja widzów na ich ostatnie dzieła była podyktowana faktem, iż „podświadomie obawiają się silnych postaci kobiecych". Jeszcze dalej poszedł Marvel, który w odpowiedzi na zmasowaną krytykę fanów oburzonych faktem, że nowym Thorem (popkulturowy bohater stworzony na kanwie postaci występującej w nordyckiej mitologii, boga burzy i piorunów) jest kobieta, w kolejnym komiksie z tej serii nie tylko nie wycofał się z tej decyzji, ale stworzył negatywnego bohatera... oburzonego faktem, że Thorem jest kobieta. Jego kwestie to praktycznie żywcem cytowane komentarze fanów serii. I jak łatwo się domyślić, pani Thorowa spuszcza temu alter ego sporej części klientów Marvela srogi łomot.

Co jednak wydaje się ważniejsze, konsumenci popkultury nie tyle – tak przynajmniej wynika z ich komentarzy – są przeciwni forsowaniu postępowej ideologii, ile topornemu sposobowi, w jaki się to dokonuje. Problem polega na tym, że poprawność polityczna niszczy opowieść. Popkultura przestaje być rozrywką, a staje się wykładem, lekcją do odbębnienia. Przestaje w niej chodzić o to, by konsumentów zabawić, tylko uświadomić. Bohaterowie zamiast dialogów wygłaszają slogany. Multikulturowa obsesja staje się zwyczajnie śmieszna, gdy Annę Boleyn czy Lancelota grają czarnoskórzy aktorzy, a główny ton recenzjom ostatniego filmu Roberta Eggersa „The Northman" nadaje tropienie rasizmu i supremacjonizmu białej rasy w fakcie, że do odtworzenia roli żadnego z wikingów nie zatrudniono aktora o innej niż jasna karnacji.

No i kolejna prawidłowość – opowieści się zapadają, a zyski lecą w dół pod ciężarem zawsze tej samej ideologii. Co znowu – z czysto biznesowego punktu widzenia – wydaje się co najmniej dziwne. Bo przecież gdyby chodziło o pieniądze, to – zwłaszcza w dobie zażartej konkurencji na popkulturowym rynku – kierując się czystą chęcią zysku i cynizmem któryś z medialnych molochów powinien co najmniej mrugać okiem do bardziej konserwatywnie czy chociaż mniej progresywnie nastawionych odbiorców. Dlaczego tak się nie dzieje? Skoro nie chodzi o pieniądze, to o co?

Możliwe są dwie odpowiedzi. Pierwsza – mamy do czynienia z jednolitym frontem ludzi przekonanych co do słuszności głoszonych idei, gotowych ponosić straty finansowe, ryzykować swoją pozycję na rynku w imię wierności własnym poglądom. I druga – chodzi o władzę, a przemysł rozrywkowy pozostaje tylko narzędziem jej sprawowania. Władzę nie nad którymś tam z segmentów rynku, ale rzeczywistością. W tym sensie przesycone ideologicznym przekazem blockbustery, komiksy i gry komputerowe spełniają dokładnie tę samą funkcję, co socrealistyczne produkcyjniaki. Tworzą nowy świat. Nie ten wyobrażony, zaklęty w opowieści, ale jak najbardziej realny. Podobieństw między współczesną popkulturą a realnym socjalizmem jest zresztą dużo więcej.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Tyrania doskonała, bo nieludzka

Unicestwić unicestwiających

Artysta po raz pierwszy dorwał się na serio do władzy w sowieckiej Rosji. I była to władza niosąca wyłącznie zniszczenie. Awangardowi artyści radzieccy mieli w zasadzie jeden cel – zniszczyć boskie dzieło sztuki; świat taki, jakim jest. I przeprowadzić tę destrukcję na tyle radykalnie, żeby potem na tym oczyszczonym ze złogów przeszłości polu móc zbudować nową rzeczywistość. Artysta awangardowy był politykiem w pełniejszym niż dopuszczalne rozumieniu tego słowa. Chciał być demiurgiem – tworzyć nie w słowach, dźwiękach czy barwach, ale ludzkich masach.

Rewolucja komunistyczna wybuchła tak naprawdę w chwili, gdy Kazimierz Malewicz wystawił na widok publiczny swój „Czarny kwadrat na białym tle". Obalony został wówczas nie ten czy tamten monarcha, nie padła taka czy inna twierdza. Zamiast tego osiągnięty został „punkt absolutnego zera". Wszystkie kształty i barwy rzeczywistości zredukowane zostały do czerni i bieli oraz jednego kształtu. Wielki wybuch nicości, licznik Wszechświata został wyzerowany. Już z „Aurory" wystrzał padł.

Awangardzista komunistyczny nie chciał – w przeciwieństwie do wszystkich jego bliższych i dalszych kuzynów – być po prostu na czele, w forpoczcie jakiegoś procesu. On musiał złamać samą zasadę ruchu historii, postawić się poza nią. Spojrzeć na świat z perspektywy jego końca. A właściwie nie patrzeć na niego, tylko od razu skoczyć na główkę w nową rzeczywistość. I tu właśnie ujawniła się główna wada tego ruchu. Komunistyczna awangarda miała jeden, kluczowy feler. Była za mało radykalna.

Ponieważ w swoich środkach wyrazu – chaotycznych, hałaśliwych, prowokacyjnych – skupiona była na niszczeniu starych form, dorzynaniu watah tradycji, nie była w stanie przejść do drugiego etapu – tworzenia nowej rzeczywistości. I tu właśnie na scenie pojawia się socrealizm. Zamiast czarnych kwadratów na białych tłach realistyczne sceny z hut i fabryk. W miejsce jazgotliwych, szarpiących nerwy dodekafonicznych eksperymentów – krzepiące i prościutkie melodyjki zachwalające życie w ojczyźnie socjalizmu i postępu. Zawiłe i niezrozumiałe manifesty futurystów zastąpiły prostolinijne wezwania do łączenia się proletariuszy wszystkich krajów.

Historycy sztuki patrzą na socrealizm jako na drastyczny regres, odwrót od postępowych szaleństw. Nic bardziej mylnego. Realny socjalizm wszedł do czerwonej ziemi obiecanej, a awangarda – na wzór Mojżesza – musiała zostać u jej progu. Postępowość sztuki czasów stalinowskich nie opierała się na stosowanych technikach czy przekazywanej treści, ale na fakcie, że była używana jako narzędzie tworzenia nowego świata. Była to sztuka w pełnym tego słowa znaczeniu postapokaliptyczna, powstająca po sądzie ostatecznym rewolucji. Mogła więc pełnymi garściami korzystać z dorobku i odkryć starego świata. Przepaść, która ją od niego oddzieliła, sprawiła, że nie mogło być mowy o nawiązaniu czy kontynuacji.

W tym sensie zrealizowała ona niespełniony sen awangardowego demiurga. Naprawdę lepiła nową rzeczywistość. „Czasy stalinowskie spełniły podstawowy wymóg awangardy – porzucenia przez sztukę idei przedstawiania życia na rzecz jego przemiany w ramach totalnego estetyczno-politycznego planu. Tym samym stalinowska poetyka (socrealizm) stała się bezpośrednią następczynią artystycznego konstruktywizmu (Malewicz i inni)" – pisze w książce „Stalin jako totalne dzieło sztuki" kulturoznawca Borys Groys.

Świadome tego napięcia były obie strony – zarówno awangardowi artyści, jak i władze partii. Ci pierwsi widzieli w drugich swoje alter ego, patrzyli na nich z typową dla świata sztuki zawiścią i nieufnością. To w końcu rywale w dziele tworzenia. Ambicje jednych i drugich miały dokładnie tę samą skalę, były podobnie totalitarne. Różniły ich tylko narzędzia. Kiedy awangardzista zrobił już swoje, musiał odejść. Trzeba było unicestwić unicestwiających, przeprowadzić czystkę wśród oczyszczających.

Sztuka socrealistyczna była więc narzędziem nie tyle sprawowania władzy, ile tworzenia nowej rzeczywistości. Władzy bardziej boskiej niż ludzkiej. A więc tym bardziej pociągającej. Jak ujął to sam Stalin w przemówieniu wygłoszonym do radzieckich pisarzy w willi Maksyma Gorkiego – „macie być inżynierami dusz".

Moda na autodestrukcje

Schemat przepracowany w Sowietach został z czasem wdrożony również na Zachodzie. Miejsce awangardy zajął postmodernizm, a zwłaszcza inspirująca dużą część członków tego ruchu myślowego tzw. teoria krytyczna. Głoszona była przez późnych wnuków marksizmu – Theodora Adorno, Maxa Horkheimera czy Herberta Marcusego – i na kilka dekad stała się (a częściowo wciąż pozostaje) jedną z najbardziej wpływowych na Zachodzie szkół myślenia. Wychodzi od przekonania o zasadniczym i nieuleczalnym schorzeniu naszej cywilizacji, przewiduje powstanie nowego społeczeństwa „wyzwolonej ludzkości" i wyznacza prowadzącą doń drogę poprzez dzieło negacji. To awangarda świadoma błędów swojej poprzedniczki – nie rości sobie żadnych pretensji do konstruowania utopii, całą swoją energię wyczerpuje w destrukcji. Awangarda artystyczna – twierdził Adorno – jest negacją, ale nie może być niczym więcej. I właśnie dzięki temu jest „prawdą naszych czasów", w przeciwieństwie do sztuki masowej. Protest jest konieczny. I w sposób konieczny bezsilny.

„Powrót do wartości czasów minionych jest niemożliwy, obecnie panujące w społeczeństwach wartości są objawem zdziczenia i degrengolady ducha, a nowych nie ma, oprócz gestu totalnej negacji, pozbawionej treści przez sam swój charakter totalny. Jedynym wynikiem – skoro nie ma żadnej pozytywnej utopii – może być nieartykułowany krzyk" – podsumowywał w „Głównych nurtach marksizmu" myśl Theodora Adorno Leszek Kołakowski.

Trudno przecenić wpływ, jaki teoria krytyczna miała na stan zachodniego ducha. Ale też nie można nie docenić, jak wielu mniej lub bardziej świadomych sojuszników doczekała się w swym dziele awangardowej negacji. Dekonstruktywizm Jacques'a Derridy, apokaliptyka Waltera Benjamina, Michel Foucault ze swoją „śmiercią podmiotu" – na zachodnich uniwersytetach od dobrych kilkudziesięciu lat panuje moda na destrukcję.

Klimat ten nadaje nowy sens frazie o „końcu historii" – nie jako wiecznego pokoju i stabilności, ale punktu zero à la „Czarny kwadrat" Malewicza. I w tym właśnie sensie byłoby to pojęcie dużo bardziej uprawnione. O niebo lepiej oddające stan ducha Zachodu w ostatnich dekadach. Kiedy dziejowej beztroski było jak na lekarstwo, za to poczucia zerwanej ciągłości, radykalnego odcięcia się od starego świata nie brakowało.

I w tym miejscu pojawia się właśnie popkultura, z całą jej nachalną propagandą politycznej poprawności. Ten jeden, socrealistyczny klucz pozwala zrozumieć jej sposób działania w ostatnich latach. Byłaby więc ona sztuką po sądzie ostatecznym, który Zachód odbył nad samym sobą. Twórczością przelicytowującą ponurych i zawiłych postmodernistów w radykalizmie – przechodzącą bowiem od destrukcji starego świata do tworzenia nowego. Tutaj budzi się czujność, która w każdym elemencie dzieła, we wszystkich decyzjach estetycznych dopatruje się – dokładnie tak samo jak w twórczości socrealistów – deklaracji par excellence politycznej. Z tego miejsca unosi się dydaktyczny smrodek drażniący subskrybentów platform streamingowych, fanów Marvela czy „Gwiezdnych wojen". Ale czy te marne kilkadziesiąt milionów dolarów cokolwiek waży na wadze, której drugą z szal zajmuje godność demiurga? Przecież tu nie chodzi o pozycję na rynku, tylko w panteonie bóstw. Twórców nowego, wspaniałego świata. Pokusa jest tym większa, im doskonalsze od swoich wschodnich poprzedników narzędzia mają w posiadaniu współcześni socrealiści. Technika to dla artysty (zwłaszcza tego robiącego „w ludziach") rzecz niebagatelna. A dzięki użyciu tej nowoczesnej, tworzyć można najlepsze ze światów. I każdego wieczora widzi Jeff Bezos i jemu podobni, że to, co zrobili było dobre. Coraz lepsze.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Progresywne Śródziemie Jeffa Bezosa

Ożywić modlitwę na ustach świętego

Skoro już o szefie Amazona mowa, nie można pominąć ostatniego, ze strategicznego punktu widzenia szczególnie cennego, przyczółku zdobytego przez armie politpoprawności. Mowa rzecz jasna o Śródziemiu i serialu „Pierścienie władzy" wyprodukowanym przez platformę Prime Video. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będziemy tu mieli do czynienia z prawdziwym progresywnym tour de force. Uczynieniem ze świata przesyconego miłością do katolicyzmu i prawdy odwiecznych ludzkich mitów (wystarczy poczytać listy Tolkiena, on sam rozwiewa wszelkie wątpliwości w kwestii idei będących ziarnami, z których wykiełkowało Śródziemie) areny do wygłoszenia kilku oklepanych, za to ideologicznie poprawnych sloganów.

Tylko że Tolkien, panowie demiurgowie, to już o jeden most za daleko. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z człowiekiem, potrafiącym opowiadać jak mało kto, ale który rozumiał opowieść jako taką. Wiedział, dlaczego ludzie wymyślają historię i powtarzają je sobie od samego początku, od kiedy tylko zaczęli posługiwać się słowami. Że robią to, by budzić nieustannie w człowieku to, co wielkie i by nawracać go na jego wielkość.

W opowieściach – na tysiąclecia przed narodzinami socrealizmu – chodziło o przemianę, stworzenie nowego – ale człowieka, nie świata. W swoim eseju „O baśniach" nazwał Tolkien literaturę „usprawiedliwioną reakcją na brzydką i brutalną rzeczywistość". Opowieści mają przynosić pocieszenie i spełnienie marzeń; oferować wizję rzeczy pięknych i dobrych, heroizmu i poświęcenia, wierności i miłości. Ale – uwaga! – nie jako ucieczkę od rzeczywistości, przeciwnie – urzeczywistnienie. W swoim eseju Tolkien poświęca sporo uwagi motywowi obecnej w niemal każdej baśni walki z potworem. Katla, Szeloba, Bazyliszek – jest w każdym z nas. To nasza skłonność do ulegania fascynacji ciemną stroną świata, to strach, który przeszkadza nam poszukiwać tego, co wielkie i szlachetne.

Dlatego też wszystkie mity i opowieści mają jeden schemat. Trzeba opuścić bezpieczne schronienie i wybrać się w podróż. Pełną przygód i niebezpieczeństw. Przejść przez fazę chaosu, może nawet otrzeć się o śmierć. Na końcu zdobyć skarb i wrócić z nim tam, skąd się wyruszyło. Obdarować tych, którzy nie mieli sił ani odwagi na odbycie własnej podróży, stać się bohaterem. Uniwersalne jak ludzkie lęki i potrzeby. Mit jest naszą cechą gatunkową dużo bardziej niż fakt, że jesteśmy ssakami i chodzimy na dwóch nogach. Może właśnie dlatego awangarda i socrealizm tak go nienawidzą. Ponieważ mitu nie można stworzyć, da się go jedynie odnaleźć. Jak zresztą każde godne tego miana dzieło. Pisał o tym, w najbardziej kontrrewolucyjnych, jakie znam, słowach, Joseph Ratzinger:

„Michał Anioł rozumiał autentyczne działanie artystyczne jako wyprowadzanie na światło i na wolność tego, co już jest; nie zaś jako stwarzanie. Ta sama idea zaprzątała już świętego Bonawenturę, który tłumaczył, jaką drogą człowiek staje się autentycznie sobą. Odwoływał się do porównania z rzeźbiarzem, który przecież niczego nie stwarza. Przeciwnie, jego dziełem jest »ablatio«: polega ono na eliminowaniu, odrzucaniu tego wszystkiego, co nieautentyczne. W ten sposób człowiek, aby zajaśniał w nim obraz Boga, powinien przede wszystkim zgodzić się na oczyszczenie, za pomocą którego rzeźbiarz, czyli Bóg, uwolni go od zbędnych skorup, które zaciemniają prawdziwy obraz jego istnienia".

Temu właśnie służą opowieści – oczyszczeniu ze zbędnych skorup, „dodrapywaniu" się do własnego wnętrza, ukrytego w środku każdego z nas skarbu. Ponownym narodzinom. Mit wyprowadza nas na wolność, wyciąga na światło prawdę o każdym człowieku zakrywaną przez grzech pierworodny. To dlatego prawdziwe opowieści tak nas porywają; wciągają i każą do siebie wracać, bo są mapą doprowadzającą nas do samych siebie.

I z drugiej strony – właśnie dlatego każdy socrealistyczny produkcyjniak, nieważne czy stworzony przez Mosfilm czy Netflix, tak okropnie nuży. Ponieważ nas nie dotyczy. Nie ma nam nic ważnego do powiedzenia. Projektuje i wdraża utopię, ale jest ślepy na całą tę sferę, dla której ludzie w ogóle zaczęli wymyślać opowieści. Opowiada o nowym wspaniałym świecie, a nie o prawdziwym, wspaniałym człowieku. Jak pisał Malewicz w jednym ze swoich teoretycznych tekstów – aby został stworzony nowy świat, w tym starym musi zaniknąć wszelka wola zbawienia, dążenia jednostek do prawdy i światła, musi „obumrzeć modlitwa na ustach świętego i wysunąć się miecz z ręki bohatera".

Dlatego właśnie zjednoczone siły postępu popełniły strategiczny błąd, wyciągając ręce po świat Tolkiena. Nie może być już bardziej jaskrawej różnicy między tym, co pospolite z jednej i piękne z drugiej strony. Opowieścią, która ma w sobie moc ożywiania modlitwy na ustach świętego i wsuwania z powrotem miecza do ręki bohatera, a politgramotą, która może okazać się argumentem na rzecz zrezygnowania z subskrypcji.

Dusze źle bowiem znoszą zapędy inżynierów. Dużo wyżej cenią sobie towarzystwo przewodników.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Fatima i czas ostatecznych rozstrzygnięć

Poprawność polityczna to deficytowy model biznesowy. Przekonała się o tym praktycznie każda z branż i marek. Bojkoty, spadki sprzedaży, lecące na łeb na szyję ceny akcji – to od pewnego czasu chleb powszedni popkulturowych bojowników o lepszy, bardziej inkluzywny i tolerancyjny świat. Zmierzyć musiał się z tym Disney po przejęciu praw do stworzenia kolejnych części „Gwiezdnych wojen", których dialogi napakował nieznośnym dla fanów stężeniem progresywnego przekazu. Jeden z dyrektorów firmy Marvel otwarcie przyznał, że te z ich komiksów, które otwarcie promują poprawne politycznie treści, sprzedają się dużo słabiej od mniej zideologizowanych produktów. Wśród powodów spadku cen akcji Netfliksa komentatorom zdarza się zaś wymieniać natrętne wpychanie do praktycznie każdej fabuły wątków ideologicznych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich