Poprawność polityczna to deficytowy model biznesowy. Przekonała się o tym praktycznie każda z branż i marek. Bojkoty, spadki sprzedaży, lecące na łeb na szyję ceny akcji – to od pewnego czasu chleb powszedni popkulturowych bojowników o lepszy, bardziej inkluzywny i tolerancyjny świat. Zmierzyć musiał się z tym Disney po przejęciu praw do stworzenia kolejnych części „Gwiezdnych wojen", których dialogi napakował nieznośnym dla fanów stężeniem progresywnego przekazu. Jeden z dyrektorów firmy Marvel otwarcie przyznał, że te z ich komiksów, które otwarcie promują poprawne politycznie treści, sprzedają się dużo słabiej od mniej zideologizowanych produktów. Wśród powodów spadku cen akcji Netfliksa komentatorom zdarza się zaś wymieniać natrętne wpychanie do praktycznie każdej fabuły wątków ideologicznych.
Z podobną prawidłowością mamy do czynienia w świecie gier. Badacze tego rynku już dekadę temu zorientowali się, że promowanie postępowych wartości kosztem spójności opowieści czy logiki kreowanego świata wpływa negatywnie na sprzedaż.
W każdej z tych historii występują podobne elementy. Przede wszystkim odejście od zasady „klient ma zawsze rację". Twórcy „Gwiezdnych wojen" stwierdzili, że reakcja widzów na ich ostatnie dzieła była podyktowana faktem, iż „podświadomie obawiają się silnych postaci kobiecych". Jeszcze dalej poszedł Marvel, który w odpowiedzi na zmasowaną krytykę fanów oburzonych faktem, że nowym Thorem (popkulturowy bohater stworzony na kanwie postaci występującej w nordyckiej mitologii, boga burzy i piorunów) jest kobieta, w kolejnym komiksie z tej serii nie tylko nie wycofał się z tej decyzji, ale stworzył negatywnego bohatera... oburzonego faktem, że Thorem jest kobieta. Jego kwestie to praktycznie żywcem cytowane komentarze fanów serii. I jak łatwo się domyślić, pani Thorowa spuszcza temu alter ego sporej części klientów Marvela srogi łomot.
Co jednak wydaje się ważniejsze, konsumenci popkultury nie tyle – tak przynajmniej wynika z ich komentarzy – są przeciwni forsowaniu postępowej ideologii, ile topornemu sposobowi, w jaki się to dokonuje. Problem polega na tym, że poprawność polityczna niszczy opowieść. Popkultura przestaje być rozrywką, a staje się wykładem, lekcją do odbębnienia. Przestaje w niej chodzić o to, by konsumentów zabawić, tylko uświadomić. Bohaterowie zamiast dialogów wygłaszają slogany. Multikulturowa obsesja staje się zwyczajnie śmieszna, gdy Annę Boleyn czy Lancelota grają czarnoskórzy aktorzy, a główny ton recenzjom ostatniego filmu Roberta Eggersa „The Northman" nadaje tropienie rasizmu i supremacjonizmu białej rasy w fakcie, że do odtworzenia roli żadnego z wikingów nie zatrudniono aktora o innej niż jasna karnacji.
No i kolejna prawidłowość – opowieści się zapadają, a zyski lecą w dół pod ciężarem zawsze tej samej ideologii. Co znowu – z czysto biznesowego punktu widzenia – wydaje się co najmniej dziwne. Bo przecież gdyby chodziło o pieniądze, to – zwłaszcza w dobie zażartej konkurencji na popkulturowym rynku – kierując się czystą chęcią zysku i cynizmem któryś z medialnych molochów powinien co najmniej mrugać okiem do bardziej konserwatywnie czy chociaż mniej progresywnie nastawionych odbiorców. Dlaczego tak się nie dzieje? Skoro nie chodzi o pieniądze, to o co?