Ucieczka przed wojną - wmawiamy sobie, że to wypoczynek

U franciszkanek spod Tarnopola znalazło schronienie kilkudziesięciu uchodźców z napadniętych przez Rosjan miejscowości. Mimo koszmaru wojny jest tu też nadzieja: na powrót z dziećmi do domu, na to, że „nasi chłopcy nas obronią" i że „dobry Bóg jest z nami".

Aktualizacja: 25.03.2022 15:56 Publikacja: 25.03.2022 10:00

Anastazja i Siergiej są z Buczy koło Kijowa. Ich miasteczko rozjechały rosyjskie czołgi. Zginęło 67

Anastazja i Siergiej są z Buczy koło Kijowa. Ich miasteczko rozjechały rosyjskie czołgi. Zginęło 67 mieszkańców. – Uciekliśmy w kilka minut 11 marca. Wrócić nie ma dokąd – mówi Anastazja

Foto: Fotorzepa, Tomasz Krzyżak

Wiesz, to jest wszystko bardzo trudne do opowiedzenia. Jak słyszysz strzały, wybuchy, huk, widzisz walące w gruzy domy, to nie za bardzo jest czas na oglądanie się wokół. Działasz właściwie mechanicznie. Jedyna myśl, jaka tłucze ci się po głowie, to ta, jak uratować siebie i rodzinę – mówi mi Roman, uciekinier z Irpienia na zachodniej Ukrainie, gdy pytam go o doświadczenia z pierwszych dni wojny. – Na myślenie czas jest potem. Obrazy ruin, trupów leżących na ulicach stają ci przed oczyma nagle, niespodziewanie. Niby jest dobrze, bo teoretycznie jesteś bezpieczny, ale wcale dobrze nie jest. Bo ONI mogą przyjść także tu – mężczyzna odwraca nagle głowę i zaczyna płakać.

To chwila, gdy człowiek, który nawet przez moment nie widział wojny, nie wie, co powiedzieć. Milczymy więc.

W pierwszej połowie marca Roman wraz z żoną Tanią i dziećmi mieszkali jeszcze w Irpieniu pod Kijowem. – Namacalnie wojnę poczuliśmy piątego marca, gdy w mieście wyłączyli światło, siódmego przestały działać telefony, kolejnego dnia wyłączyli gaz. Przez dwa kolejne dni od czwartej rano do czwartej po południu stałem przy garze i gotowałem na ognisku strawę dla mojej rodziny i sąsiadów. Nikt z nas nie chciał opuszczać domu, chcieliśmy tam zostać, ale kiedy 10 marca odcięli wodę, zrozumieliśmy, że tak się nie da, że ze względu na dzieci musimy uciekać. By chociaż je ochronić – Roman znów zaczyna płakać.

Głowę obejmuje mu Tania. Przytula. Za moment dołączają dzieci. – Tam było strasznie, teraz już jest dobrze – stwierdza po chwili.

Czytaj więcej

Błażej Kmieciak: Oczy diabła, zgłoszenie posłanki i akta od biskupów

* * *

Roman, podobnie jak kilka innych rodzin z okolic Kijowa, Charkowa, Borodianki, Bucza, znalazł schronienie w Starym Skałacie – niewielkiej wiosce kilka kilometrów od Tarnopola, kilkaset kilometrów od linii frontu. Niemal w środku wsi od kilku lat dom mają Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża (w Polsce obecne m.in. w podwarszawskich Laskach). Prowadzą tu jeden z nielicznych w Ukrainie ośrodków rehabilitacji dla dzieci niewidomych. Siostra Maria, przełożona placówki, jest zresztą jedynym w tym kraju dyplomowanym rehabilitantem oka.

W nieodległej przeszłości na dwutygodniowe turnusy przyjeżdżały tu rodziny z całej Ukrainy, ale też z Białorusi. Dzieciaki uczyły się życia z niepełnosprawnością, rodzice – jak się nimi opiekować i ułatwiać im funkcjonowanie w normalnym świecie. Ale ten „normalny" świat skończył się 24 lutego. Od tamtego dnia życie ośrodka przeszło w całkiem inny tryb. Dom stał się przystanią dla ludzi uciekających przed wojną. Niektórzy zatrzymali się tylko na chwilę. Dwa, trzy dni i ruszyli dalej na zachód – do Polski czy jak żona i dzieci Maksyma, którzy uciekli z Kijowa, do Austrii. On został, bo trzeba bronić kraju. Do Kijowa wracać nie ma po co, a właściwie do czego. Ich mieszkania już nie ma.

– Z nieba nam spadliście – siostra Maria nie ukrywa wzruszenia, gdy o piątej rano po 17 godzinach podróży z Warszawy docieramy z transportem darów do tego miejsca. – Dotąd nie dotarła do nas żadna pomoc, zapasy skończyły się w pierwszym tygodniu, a do naszego domu wciąż docierają uchodźcy ze wschodniej i centralnej Ukrainy. Z Kijowa, Charkowa, Borodzianki, Irpienia – tłumaczy.

Nasz transport to swoiste pospolite ruszenie. Zorganizowany na szybko przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie przy wsparciu francuskiej organizacji humanitarnej SIF i z udziałem niewielkiej ukraińskiej fundacji. Cztery i pół tony żywości oraz produktów higienicznych udaje nam się wepchnąć do niewielkiego busa. W kierunku granicy z Ukrainą jedziemy teoretycznie 80 km/h, ale ukraińscy kierowcy – Grigorij i Roman – mają jeszcze misję specjalną. Co kilkadziesiąt kilometrów zatrzymujemy się przy komisach samochodowych, warsztatach i rozpytujemy o samochody tupu SUV i pikap, które potrzebne są ukraińskiej obronie terytorialnej. Prędkość przelotową mamy zatem 47 km/h. Do Ukrainy wjeżdżamy już po godzinie policyjnej, ale na posterunkach, które są przed każdą niemal miejscowością, transport z pomocą humanitarną przepuszczany jest bez większych przeszkód.

W ciemności nocy prowizoryczne barykady ze starych opon, betonowych bloków, wraków starych samochodów, worków z piaskiem tchną grozą. W beczkach płoną ogniska. Dookoła kręcą się członkowie obrony terytorialnej z długą bronią. Na każdym posterunku ktoś zagląda do auta, padają pytania o to, czy nie mamy karabinów, kamizelek kuloodpornych – czegoś, czym można byłoby się bronić. Nie mamy. Wieziemy tylko jedzenie, mydło i proszek do prania...

Mijamy kolejne wsie i miasteczka. Wszędzie ciemno, żywego ducha. Następnego dnia, gdy będziemy wracać do Polski, na tych samych drogach zobaczymy zupełnie inny świat. Mnóstwo aut i kręcący się ludzie, barykady usunięte na pobocza, nikt nas właściwie nie będzie zatrzymywał.

Czytaj więcej

Kardynał bliski ludziom

* * *

Ta normalność jest pozorna. Wszyscy wiedzą, że jest wojna, że Putin jest nieobliczalny. Jesteśmy dumni z naszych chłopców, że nas bronią, ale jak długo jeszcze wytrzymają – w ustach siostry Julii słowa „nasi chłopcy" brzmią trochę dziwnie, bo zakonnica jest Bułgarką. – W jednej trzeciej – zastrzega szybko. – Bo jestem też i w kawałku Polką, no i Ukrainką, więc chłopcy są nasi – uśmiecha się.

I tego uśmiechu w Starym Skałacie nie brakuje. Jak tu się nie uśmiechać przy dziewiętnaściorgu dzieciach. Ich rodzice czasem wydają się być zatroskani, zasępieni, ale nie dają tego po sobie poznać. – Myślę, że gdyby nie było tu naszych dzieci, to wszyscy siedzielibyśmy w kącie z płaczem – mówi Ania, która przyjechała tu z dziećmi i mamą Tatianą. – Cały czas martwię się o męża, który został w Kijowie, ale przed dziećmi muszę być twarda – dodaje.

Rodzina Ani raz już przed rosyjskim najeźdźcą uciekała. W 2014 r. z Ługańska na wschodzie Ukrainy do Kijowa. Teraz, gdy pierwsze bomby spadły na Kijów, w ciągu kilku minut ewakuowali się na zachód. Mąż Ani został w stolicy – walczy.

– Wmawiamy sobie, że przyjechaliśmy tu na wypoczynek z dziećmi i za parę dni, może tygodni uda nam się wrócić do domu. To trochę pomaga – dodaje druga Ania (siostra rodzona Tani), która jest w Starym Skałacie z niewidomą córeczką i trójką starszych dzieci. Jej mąż – maszynista ukraińskich kolei – też musiał zostać w Kijowie. – My nie chcemy ruszać dalej. Chcemy zostać tu, w Ukrainie – mówi twardo.

* * *

Artem z żoną Ireną i dziećmi: Aleksandrem, Aloszą i Lizą, również uciekali z Kijowa. Gdy zaczęło się bombardowanie, zdążyli zabrać kilka rzeczy i w ciągu dziesięciu minut byli w samochodzie. – W piwnicy mieliśmy zgromadzone zapasy na wypadek wojny, wszystko tam zostało, bo i jak to zabrać, jak bomby ci nad głowami lecą – pyta Artem.

Razem z dwiema innymi rodzinami postanowili uciekać do Borodzianki. Gdy mijali Hostomel, obok co i rusz spadały pociski. Rosjanie ostrzeliwali akurat lotnisko, na którym stacjonował największy samolot transportowy świata An-225 Mrija. Potem pojawiły się jadące od Borodzianki rosyjskie czołgi. – Nie wiem, jak udało nam się uciec bez szwanku – mówi Irena. – To był cud.

Uparli się jechać do Borodzianki, bo tam mieszka rodzina Artema. – Namawialiśmy ich na ucieczkę, ale nie chcieli. Mama i siostra z siedmioletnim synem zostali – mówi mężczyzna. – Nie wiem, co się z nimi dzieje, bo kontaktu żadnego od tamtej pory nie było – dodaje i podkreśla, że choć dwie rodziny, z którymi ruszyli w podróż, pojechały dalej do Polski, i on jako głowa wielodzietnej rodziny, także mógłby jechać, to jednak zostanie. – Tu jest moja ojczyzna i się stąd nie ruszę – stwierdza.

Dalej na zachód chętnie ruszyliby za to Siergiej i Jula z dwiema córeczkami (jedna niewidoma). Uciekli z Charkowa. – Pierwszego dnia bomby spadły na dom sąsiadów i go zniszczyły. Po kilku dniach uderzyły w dom innych sąsiadów. Uznaliśmy wtedy, że nie ma na co czekać – opowiada Siergiej. Chcieliby dotrzeć do Polski, do Lasek, bo tam córka miałaby zapewnioną odpowiednią rehabilitację, ale nie mogą. W Charkowie zostały ważne dokumenty, a bez nich nie da się jechać dalej. – Będziemy musieli zostać tu u sióstr – mówią.

Dima i Dasza uciekli z dziećmi z Borodzianki – tam 24 lutego wjechały pierwsze rosyjskie czołgi. – W naszym miasteczku było osiem dziewięciopiętrowych i kilka pięciopiętrowych bloków. Po tych najwyższych nie ma śladu. Wszystko zostało zniszczone. Nie mamy dokąd wrócić – Dasza bezradnie rozkłada ręce.

Dima dopowiada, że bloki legły w gruzach, gdy Rosjanie zorientowali się, że Ukraińcy niszczą ich czołgi. – Wtedy zaczęli strzelać rakietami. Ludzie w popłochu uciekali do piwnic. A gdy naloty się skończyły, Rosjanie chodzili od piwnicy do piwnicy. Wyciągali ludzi na zewnątrz i kazali rozbierać się do naga – opowiada. – Sprawdzali, czy ktoś nie ma tatuaży. Człowiek z tatuażem to albo były więzień, albo żołnierz. A takich się po prostu zabija – dopowiada.

Wrócić nie mogą też Anastazja i Siergiej z Buczy koło Kijowa. Ich miasteczko rozjechały rosyjskie czołgi. Zginęło 67 mieszkańców. – Wszystkich pochowano w jednej, zbiorowej mogile – mówi Anastazja. – Uciekliśmy w kilka minut 11 marca. Wrócić nie ma dokąd, bo kilka dni temu znajomi dzwonili i mówili, że w naszym domu rozlokowali się „kadyrowcy" (czeczeńscy najemnicy). A po sklepikach, które prowadziliśmy w okolicy, nie ma śladu. Koleżanka mówiła, że takie rzeczy to tylko na filmach widziała.

Ta sama koleżanka opowiedziała Anastazji historię, w którą nikt jakoś tu specjalnie wierzyć nie chce. – Podczas jednego z nalotów kobiety pochowały się w piwnicach. Potem Rosjanie je wyciągnęli i długo prowadzili gdzieś przez pola, potem wsadzili do autobusu i kazali kierowcy szybko odjeżdżać. Podobno wszystkie się uratowały, a Rosjanie zakazali o tym głośno mówić, że oni im pomogli, bo mogliby za to trafić pod sąd – opowiada Anastazja. – Chciałabym kiedyś spotkać uratowaną tam kobietę. Wtedy bym w tę historię uwierzyła. Boję się jednak, że te kobiety spotkał straszny los.

Wszystkie rodziny – w sumie 36 osób – starają się jakoś funkcjonować. Kobiety zajmują się dziećmi, mężczyźni zapisali się do miejscowej obrony terytorialnej i rotacyjnie pełnią służbę w terenie. Część osób, które dotarły do Starego Skałatu, siostrom udało się ewakuować do podwarszawskich Lasek. – Trafiło tam siedem rodzin. Reszta na razie musi zostać tu. Co będzie dalej? Nikt nie wie. Ale wiemy, że mimo wszystko, mimo tej tragedii, dobry Bóg jest z nami – konkluduje siostra Maria.

Czytaj więcej

Synod jak koncert jazzowy

* * *

Opuszczamy Skałat z podobną nadzieją. Jedziemy do Lwowa. Na rogatkach miasta zatrzymuje nas obrona terytorialna. Długie tłumaczenia, że pomoc humanitarna itp. Umundurowany mężczyzna jest nieufny. Jego koledzy też. Z opresji ratują nas zrobione kilka godzin wcześniej zdjęcia darów, sióstr zakonnych, niepełnosprawnych dzieci, które pokazujemy. Twarze żołnierzy się rozpromieniają. – Dziękujemy wam, Polacy, za waszą pomoc – krzyczą i uderzając w dach samochodu, dają znak do dalszej jazdy.

W centrum Lwowa życie płynie właściwie normalnie. O wojnie przypominają tylko zasłonięte witraże w miejscowej katedrze, ogrodzone urzędy, zabezpieczone pomniki, a także zamknięte wyszynki z alkoholem oraz worki z piaskiem. Słynna restauracja i sklep z alkoholami Baczewskiego teoretycznie są otwarte, ale trunków się teraz nie sprzedaje. Wojna.

Wieczorem docieramy do Brzuchowic – słynnego w czasie II RP letniska, dziś jednego z podlwowskich osiedli mieszkaniowych. Cały czas w rozbudowie, nawet mimo wojny. Na skraju Lasu Brzuchowickiego ogromny kompleks budynków należących do archidiecezji lwowskiej Kościoła rzymskokatolickiego. Jest tu seminarium duchowne, dom dla księży seniorów oraz dom rekolekcyjny. Od pierwszych dni wojny przebywa tu ponad trzysta osób. Zajmują nie tylko dom rekolekcyjny, ale i jedno z pięter w seminarium.

– Nieustający ruch jest. Gdy jedni wyjadą, w ich miejsce natychmiast zjeżdżają kolejni. I tak cały czas – mówi ks. Mikołaj Biskup, dyrektor ekonomiczny całego ośrodka. – Łatwo nie jest, ale dajemy radę – zapewnia.

W kuchni dla uchodźców krzątają się lwowianki. – Od szóstej rano do 22. Ciągle przy garach, człowiek nie ma już siły. Ale przecież to nasi rodacy. Jakbyśmy my byli w takiej potrzebie, zachowaliby się tak samo – mówi Natalia, szefowa kuchni i stołówki, która trzyma wszystko żelazną ręką. Bez zdezynfekowanych rąk przy stole nie usiądziesz. Bystre oko Natalii wypatrzy każdego.

Kobieta nie gryzie się w język: – Nigdy bym się nie spodziewała po was, Polakach, takiej dobroci.

– Ale u was mówią, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Tośmy poznali – dodaje.

– Slawa Ukrajini – żegnamy się.

– Niech żyje Polska – odpowiada Natalia.

Gdy to wydanie „Plusa Minusa" trafia w ręce czytelników, do Starego Skałatu jedzie kolejny transport z pomocą humanitarną zorganizowany m.in. przez dziennikarzy „Rzeczpospolitej", KIK, rektorat kościoła św. Marcina w Warszawie przy wsparciu firmy Rossmann i wielu ludzi dobrej woli

Wiesz, to jest wszystko bardzo trudne do opowiedzenia. Jak słyszysz strzały, wybuchy, huk, widzisz walące w gruzy domy, to nie za bardzo jest czas na oglądanie się wokół. Działasz właściwie mechanicznie. Jedyna myśl, jaka tłucze ci się po głowie, to ta, jak uratować siebie i rodzinę – mówi mi Roman, uciekinier z Irpienia na zachodniej Ukrainie, gdy pytam go o doświadczenia z pierwszych dni wojny. – Na myślenie czas jest potem. Obrazy ruin, trupów leżących na ulicach stają ci przed oczyma nagle, niespodziewanie. Niby jest dobrze, bo teoretycznie jesteś bezpieczny, ale wcale dobrze nie jest. Bo ONI mogą przyjść także tu – mężczyzna odwraca nagle głowę i zaczyna płakać.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi