Piotr Małachowski: Kiedy Ciechanów jest Nowym Jorkiem

Kiedy się pojawiły pieniądze, telewizja i ludzie zaczęli mnie zaczepiać na ulicach, to pojawił się też pierwszy bankiet, potem drugi i trzeci. A u mnie jest problem z asertywnością – opowiada Michałowi Kołodziejczykowi Piotr Małachowski, dwukrotny wicemistrz olimpijski w rzucie dyskiem.

Aktualizacja: 14.10.2017 10:03 Publikacja: 12.10.2017 14:05

Piotr Małachowski: Kiedy Ciechanów jest Nowym Jorkiem

Foto: Fotoreporter.pl, Andrzej Iwańczuk

Plus Minus: „Nie podobał mi się. Był niski i jakiś taki nieforemny" – powiedział Witold Suski, trener, który później poprowadził pana po medale na igrzyskach. Niezłe osiągnięcia jak na nieforemnego.

Pewnie był na mnie zły, bo wygrałem z jego zawodnikami. Przyjechałem z jakiegoś Bieżunia, z jakiejś wioski, rzuciłem dyskiem, a Suski mi ten rzut postanowił uznać, chociaż był minimalnie spalony. Okazało się, że to był najdalszy rzut zawodów. No i trener mnie przygarnął. I zostałem.

Spodziewał się pan, że to będzie droga tak bogata w sukcesy?

W Bieżuniu mieszkało z półtora tysiąca osób, a 90 procent młodych spakowało się i wyjechało pracować do Anglii. To był szczyt marzeń, granica wyobraźni. Chciałem być sportowcem, ale myślałem o tym raczej, jak o jakiejś przygodzie. Miałem 13 lat, sądziłem, że może będę piłkarzem i pogram w niezłej drużynie. A później zadziałał schemat, jak u wielu sportowców u nas.

Jaki schemat?

Od poniedziałku do piątku praca w gospodarstwie, w piątek wieczorem bomba w barze, w sobotę powtórka, a w niedzielę leczenie kaca. Wygrałem jakieś zawody i niby było fajnie, bo otwierała się jakaś furtka, ale wtedy zmarł mój tata.

Musiał pan zostać w domu?

Zaproponowano mi wyjazd do Ciechanowa, żeby potrenować w innych warunkach, ale mama nie miała pieniędzy. Wakacje minęły i nic. To nie tak, że biedowaliśmy, nie byłem zdany sam na siebie, mamę zajmowało jednak raczej wychowywanie siostry. W końcu klub WMKS Płońsk zobowiązał się do ponoszenia opłat za moją bursę, ale to trwało dwa, trzy miesiące i się skończyło. Jeśli chodzi o polskie kluby, to od tamtego czasu nic się nie zmieniło. To szkoła przetrwania. Finansowo się udało, ale były inne problemy.

Jakie?

Ciechanów był dla mnie jak Nowy Jork i zachłysnąłem się nowymi rzeczami. Trafiłem w złe towarzystwo. Mama interesowała się tym, co u mnie na tyle, na ile mogła. A mogła niewiele.

Bo pan się buntował?

Bo miała do mnie sześćdziesiąt kilometrów i bez samochodu nie miała jak się dostać. Nie miała kontroli nade mną, zostałem rzucony na głęboką wodę. Trafiłem w miejsce pełne nowych znajomości, pełne pokus. To otoczenie było dla mnie niebezpieczne.

Jakie to były pokusy? Że piwo po szkole?

Albo przed.

Często?

Nie byliśmy grupą pijaków, ale alkohol był obecny. Narkotyki też. Nie że twarde – marihuana raczej. Spróbowałem, bo jakbym nie spróbował, to padłoby hasło, że donoszę. A chciałem należeć do grupy, nie chciałem wykluczenia. Kombinowaliśmy, jak iść na wagary, jak wyjść z bursy po 22, wrócić nad ranem, a później pójść do szkoły.

To było takie szybkie dojrzewanie bez ojca?

Na wsi wygląda to trochę inaczej. Oczywiście, że byłem z tatą związany, ale te więzi nie były specjalnie mocne. Tata miał swoje problemy. Ostatnie dni jego życia nie były dla nas fajne, pokłóciliśmy się i w ogóle się nie odzywaliśmy. Ale tata zawsze był osobą, do której można było się zwrócić po pomoc, liczyć na poradę. Jego odejście było ciosem dla 15-letniego chłopaka, jednak tak naprawdę mnie i siostrę wychowywali dziadkowie. Tata pracował, mama zajmowała się do tego jeszcze domem. Chciałem jak najszybciej zacząć zarabiać, żeby starczało chociaż na moje zachcianki. Zawsze jakoś dawałem radę.

Znajomi mówią o panu: „Piotrek wie, co to bieda".

To był ciężki okres, jedliśmy chleb z pasztetem i byliśmy szczęśliwi. Dziś potrafimy wybrzydzać w restauracjach. Kiedyś z Tomkiem Majewskiem (dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą – przyp. red.) jak mieliśmy dychę na dwóch, to kupowaliśmy arbuza, żeby jednocześnie się najeść, napić i żeby starczyło na piwo po treningu. Nie mieliśmy pieniędzy, ale byliśmy szczęśliwi.

Kiedy zaczął pan pracować na bramce w dyskotekach?

Jak już przyjechałem do Warszawy i poznałem kilka osób. Wielu studentów dorabiało sobie w ten sposób. To fajna praca, pod warunkiem że możesz wrócić do domu i się wyspać. Ja miałem gorzej, bo wracałem o szóstej nad ranem, a o dziesiątej musiałem być na treningu. Tragedia, ale nie miałem wyjścia – chciałem mieszkać w Warszawie, żyć, mieć na odżywki, jedzenie, kino czy imprezę. Chciałem być normalnym człowiekiem, a za stanie na bramce płacili naprawdę dobrze. W czwartek był klub Relaks na AWF, w weekend coś w centrum, jeździłem też pod Warszawę. To nie było przyjemne zajęcie, trzeba mieć do tego powołanie.

Jak to powołanie?

Wielu chłopaków leczyło tą pracą kompleksy. Brali sterydy, rozrastali się, a później maltretowali ludzi.

Szukali zaczepki?

Pracowałem z wieloma osobami, które tylko po to się zatrudniały, żeby komuś wpieprzyć. Oczywiście – były czasami także awantury, kiedy po prostu trzeba było się bić. Atakowali jedni drugich, było odbijanie bramek, stara ekipa próbowała odbić dyskotekę młodym.

Pan też lubił przyłożyć?

Nie widziałem w tym sensu. Zresztą, kiedyś wstawiłem się w słusznej sprawie i miałem nieprzyjemności. Wychodziłem z knajpy i zobaczyłem, jak facet bije żonę. Dałem mu kilka razy po twarzy, nie za mocno, bo już duży byłem i wiedziałem, że mogę zrobić krzywdę. Kobieta jednak zaczęła wyzywać mnie od bandytów i zadzwoniła po policję. Nie miałem sprawy, ale dostałem nauczkę. Najlepiej się nie mieszać.

To prawda, że na bramce spotkał pan sztangistę Marcina Dołęgę?

Tak, gdzieś pod Warszawą. Przyjechałem i nie wierzyłem. Zapytałem, czy to na pewno on. Przecież to był medalista mistrzostw świata, rekordzista. To był on. Musiał przetrwać zawieszenie za doping.

Na bramkach kontroli antydopingowych nie było.

Tam to jest dozwolone.

Miał pan kontakt ze światem przestępczym?

Nie poznałem żadnych szefów półświatka, ale ludzi, którzy dla nich pracowali już tak. Taki biznes. Otarłem się, słyszałem propozycje, że jeśli ktoś czymś pohandluje, to uda się coś załatwić, ale nie próbowałem sprawdzać, jak to działa. Te czasy się skończyły, policja jest już na szczęście sprawniejsza.

Majewski powiedział, że mistrzem trzeba się urodzić, a praca to tylko mała część sukcesu. Ale jak się patrzy na wasze losy prowadzące do medali, trzeba zapytać – skąd braliście siłę?

Tomek na pewno ma trochę racji, bo jeśli nie masz predyspozycji do sportu, to możesz być dobry, ale nigdy najlepszy. Majewski zdobył złote medale na igrzyskach, ja widocznie urodziłem się wicemistrzem. Talent jest ważny, praca na treningach też, a sport czasami jest ucieczką, ratunkiem. My po prostu nie mieliśmy innej drogi. Na jednym z pierwszych treningów uderzyłem dyskiem w drzwi Fiata Uno, który prowadziła moja nauczycielka matematyki. Przeraziła się, puściła kierownicę. Sam bym się przestraszył. Nie był to 50-metrowy rzut, ale ze 30 metrów to żelastwo jednak leciało. Nie zniechęciłem się jednak. Mogłem każdego dnia wstawać po szesnastej i pić wódkę w barze, Tomek mógł wrócić na gospodarkę i doić krowy. Sport dawał nam szansę na coś innego.

Wojsko pomogło panu w karierze, czy było barierą do przeskoczenia?

Powiedziałem do mamy, żeby nie odbierała biletu. Ale przyszedł listonosz, zostawił przesyłkę, mama podpisała i dzwoni do mnie, że coś z wojska przyszło. Wiedziałem, o co chodzi. Nie byłem dobrym uczniem, nie poszedłem na studia, więc czekała mnie armia. Trafiłem jednak do zespołu sportowego, gdzie majorem był jeden z wcześniejszych trenerów kadry ciężarowców. Dostałem dużą pomoc. Nie chciałem siedzieć dziewięć miesięcy w jednostce, kiedy za chwilę czekały mnie mistrzostwa Europy w Erfurcie, gdzie miałem rozpocząć trwającą kilkanaście lat walkę z Niemcem Robertem Hartingiem. Unitarkę zaliczyłem w miesiąc, a później mogłem trenować i robić wszystko, by odpowiednio przygotować się do zawodów. Minęło 13 lat i nadal jestem w wojsku.

Bez problemu udało się wszystko łączyć?

To był dobry okres, byłem młody i nie miałem pieniędzy nawet na bilety pociągowe. A jeździć trzeba było między Warszawą i Wrocławiem co miesiąc. Po dziewięciu miesiącach w wojsku zaproponowali mi żebym został i bardzo mi pomogli. Zostałem zatrudniony. Nie była to duża pensja, może dwa tysiące złotych, ale miałem też za darmo mieszkanie i jedzenie, a na swoje przyjemności dorabiałem na dyskotekach. To akurat przed wojskiem musiałem ukrywać, nikt nie mógł się dowiedzieć. Wymagano ode mnie tylko, żebym jako sportowiec nosił godnie mundur, a potem pojawiły się dobre wyniki z igrzysk wojskowych czy kolejnych mistrzostw. Zdobywaliśmy medale.

Nie było żadnych wymagań związanych bezpośrednio z wojskiem?

Oczywiście były szkolenia, musztry, nauka przepisów. Ale nie byłem normalnym żołnierzem na służbie. Karabin potrafię obsługiwać, zapisałem się nawet do klubu strzeleckiego Sokół w Sokołowie Podlaskim. Jeżdżę na strzelnicę, biorę udział w zawodach. Krzywdy bronią sobie nie zrobię.

Był taki moment, kiedy poczuł pan, że pieniędzy starcza już na coś więcej niż arbuza?

Kiedy zdobyłem medal olimpijski, to wiedziałem, że będę miał z czego żyć, że ta emerytura wystarczy mi na jakąś egzystencję. Przełomem było jednak podpisanie pierwszego kontraktu z Orlenem, zresztą to mój pierwszy i jedyny sponsor. Poczułem się bezpiecznie, nie musiałem martwić się o jutro, o przyszłość. Dotarło do mnie, że to moment, kiedy mogę już w 100 procentach skupić się na sporcie. Bo wie pan, jak to jest – jak sportowiec zakłada rodzinę, ma żonę, dziecko i nagle przestaje mu wystarczać kasy, to rzuca to wszystko i szuka innego zajęcia. Miałem w końcu wolną głowę i myślałem tylko o treningach.

Powiedział pan kiedyś, że jeśli sportowiec nie ma wszystkiego poukładanego w domu, to o dobry wynik może być ciężko. Pan zawsze miał wszystko poukładane?

Oczywiście, że nie. Nie jestem grzecznym chłopcem, a zarówno ja, jak i moja Kaśka, mamy trudne charaktery. Jestem samcem alfa, ona chce być samicą alfa. Są spinki i nie jest łatwo. W domu nie mówię nic o sporcie, no, chyba że przyjdą Majewscy, to wtedy nie da się od tego uciec.

Dlaczego nie mówi pan o sporcie?

Bo Kaśka się na nim nie zna. Prowadzi dwa salony urody i żyje pracą od rana do wieczora. Ona pasjonuje się tym, co robi, rozkręciła biznes, dobra renoma rozeszła się pocztą pantoflową. A ja sport zostawiam na treningach, później wolę mieć czystą głowę, wrócić do domu i bawić się z synem. Nie mamy problemu z podziałem obowiązków, z rozdzieleniem sportu od codzienności. Wiadomo, że chcąc odnosić sukcesy, musiałem skupić się na pracy w 100 procentach, na dom brakowało czasu, ale przecież jest nas dwoje i jakoś udało się wszystko podzielić. Nigdy nie było tak, że kiedy po jakiejś kłótni w domu jechałem na zawody, to myślałem o tym, że Kaśka mnie właśnie zdradza albo obgaduje z koleżankami.

O swoich wcześniejszych związkach powiedział pan: „To były eliminacje".

No tak, ale co to mogły być za eliminacje, jak miałem 26 lat. Mechanizm był prosty – pochodzę z wioski, zdobyłem medal i popularność wzrosła. Dostawałem wiadomości na komórkę, jakieś e-maile, zdjęcia. Listy do domu przychodziły, bo jak ktoś zadzwonił do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki z prośbą o mój autograf, to mu ochoczo dawali mój domowy adres. Przychodziły nawet rozbierane sesje, propozycje matrymonialne i to już była przesada. Jestem normalnym człowiekiem, nienawidzę jak ktoś mnie wpuszcza w sklepie bez kolejki do kasy, mówiąc: „Proszę, mistrzu". Głupio się z tym czuję, to nie jest fajne.

Mówi pan o schematach: mała wioska, jedyna droga. Schematem jest też sodówka po sukcesie.

No i mnie też odbiło. To nie jest piłka nożna, nie zarabiamy kilku milionów rocznie, ale w mojej skali oszalałem. Przyjaciele kazali mi przystopować z pewnymi rzeczami i się udało. Już jest w porządku.

Z czym kazali panu przystopować?

Z imprezami. Zdobywasz medal, wszyscy cię lubią, pojawia się zainteresowanie mediów. Oczywiście jak ma się 26 lat, to jest już i własny rozum, ale gdy pojawiły się pieniądze, stypendia, telewizja i ludzie zaczęli zaczepiać na ulicach, to pojawił się też pierwszy bankiet, potem drugi i trzeci. A u mnie jest generalnie problem z asertywnością. Trwało to kilka miesięcy. Ale sport szybko sprowadza na ziemię. Był medal, ale potem byłem piąty albo szósty. I trzeba było przystopować, żeby chociaż wrócić do punktu wyjścia.

Powiedział pan: „Nie jesteśmy, jak piłkarze". Zazdrości im pan?

Ani trochę. Nie mam nic przeciwko piłkarzom. Super, że mają tak opakowany i sprzedany produkt. Zbigniewa Bońka powinno się zmusić, żeby zrobił szkolenia wszystkim związkom z marketingu. W lekkiej atletyce w ostatnich latach mamy kosmiczne osiągnięcia, a tak naprawdę jest bieda.

Pana syn Henio ma cztery lata. Jego narodziny pomogły panu zejść na ziemię?

W roli ojca spisuję się pewnie kiepsko. Oczywiście fajnie, że mogę synowi pokazać sport. Kocha ruch – jeździć na rowerze, na hulajnodze. Sam mnie wyciąga na dwór, żeby grać w piłkę, próbuje innych dyscyplin. Ale nie wiem, czy mogę siebie traktować jako wychowawcę.

Dlaczego?

Jeżeli mnie nie ma w domu przez sześć, siedem miesięcy w roku, albo wprost – byłem w nim gościem, to jak widziałem syna, zajmowałem się głównie jego rozpieszczaniem. Teraz, gdy siedzę drugi miesiąc w domu, widzę tego skutki. Okazuje się, że to nie jest takie fajne, że tata wpadał na chwilę i rozpieszczał, a później zostawiał wszystko matce i babci.

Dużo strachu mieliście, kiedy Henio się urodził.

Był blisko śmierci. Miał podejrzenie urosepsy, pobierano mu płyn rdzeniowo-mózgowy, przechodził mnóstwo badań.

Był pan twardy?

Sport uczy wielu rzeczy, a charakteru na pewno. Pojechaliśmy do szpitala, Henio miał problem z nerkami, ale jak zobaczyłem wyniki jego badań i wpisałem w internet, to zastanawiałem się, dlaczego jeszcze żyje. Odradzam rodzicom doktora Google'a. Naczytałem się, że „moja córeczka zmarła", „mój syn odszedł", a te dzieci miały takie same wyniki jak mój Henio. Został mi kościół, poszedłem się modlić o czwartej nad ranem. Ktoś zadzwonił po straż miejską, bo przecież duży, łysy facet w środku nocy nie pojawia się raczej w kościele. Przeszedłem swoje piekło, ale trafiliśmy na superlekarzy.

Teraz jest już wszystko w porządku?

Nie jest, bo jedna nerka jest zniszczona i miąższ nie przyjmuje tyle mocy, co powinien. Nerka ma jednak zachowane podstawowe funkcje, a Henio biega, skacze i krzyczy. Jakby ktoś zobaczył go, jak miał półtora roku i porównał z tym, jak wygląda teraz, to by nie uwierzył, że to jest to samo dziecko. Chorował, a teraz zdecydowanie na chorego nie wygląda.

Przez to, że pan szybko stracił ojca, próbuje pan dać coś synowi, czego sam nie dostał?

Czasy się zmieniły, okoliczności także. Jesteśmy innymi rodzicami. Więcej jest miłości, mówienia o niej, więcej tego, czego nie miałem będąc dzieckiem. Uważam, że później gdzieś w dorosłym życiu taki emocjonalny deficyt wyszedł u mnie na wierzch. Nie, że mama nie mówiła mi, że mnie kocha, jednak mam problem z bliskością. Oczywiście powiem Heniowi, że go kocham, ale to tylko słowa, a powinno chyba być więcej jej okazywania, więcej głaskania i przytulania. Kiedy wróciłem po kilku miesiącach do domu, poczułem niesamowite ciepło, cieszę się, że mam z młodym taki kontakt, bo przecież wiem, że jak będzie miał 15 lat, to już nie będzie potrzebował tyle czułości, a może powie „do widzenia" i się wyprowadzi do jakiegoś internatu, wyjedzie do szkoły.

O jakim deficycie emocjonalnym pan mówi?

Pewnie moje kłótnie z Kaśką wynikają z tego, że po prostu ja czegoś nie miałem. Nie potrafiłem okazywać miłości, miałem problem z przytulaniem. To przecież nie jest tak, że duży łysy facet musi być twardzielem i bić żonę, ale odnosiłem wrażenie, że ja po prostu przytulania nie potrzebuję. I nie potrafiłem postawić się na jej miejscu, a ona akurat ma odwrotnie. Mówiłem: „No już, dobra, daj spokój".

Ale przecież mówią o panu: „olbrzym o gołębim sercu". Medale wystawia pan na aukcje charytatywne.

Tak zostałem nauczony przez babcię. Mama też zawsze mówiła mi, żebym był dobry i uczciwy. Zawsze taki byłem. W ósmej klasie wychowawca chciał, żebym został przewodniczącym klasy. Nie chciałem, bo jakoś nikt w klasie mnie nie lubił. Było trzech kandydatów i nie dostałem żadnego głosu. Wychowawca nie wierzył, że nawet sam na siebie nie zagłosowałem. Nie chciałem, mieli mnie wybrać koledzy i koleżanki. Zostałem pochwalony za dobrą postawę.

Pana medal z Rio kupili Dominika i Sebastian Kulczykowie.

Tak. Dałem na licytację także statuetki za wygranie Diamentowej Ligi, ale pierwszą sam wylicytowałem, bo żal mi było, żeby szła za tak małe pieniądze. Pozbywałem się też koszulek, innych trofeów – nie jestem gadżeciarzem, co miałem zrobić, to zrobiłem, już to osiągnąłem. Zdobyłem medale, a skoro efekt mojej ciężkiej pracy mógł pomóc jeszcze komuś innemu, robiłem to z przyjemnością. Dzieci są bezbronne.

Problemy ze zdrowiem Henia przyspieszały takie decyzje?

Historia jego choroby zmusiła mnie nawet do deklaracji, że jeśli zdobędę medal w Rio, to natychmiast się go pozbędę. Zbyt często bywałem w szpitalach i się napatrzyłem.

Na co?

Na rodziców tych dzieciaków. To były mocne przeżycia. Do szpitala wpada ekipa, jeden lekarz trzyma dziecko za nogi, drugi za ręce, a pani doktor wkłada mu rurki do nosa, gardła. Wszędzie jest krew. Ciężko było nawet na to patrzeć. A co mogli zrobić rodzice? Pieniądze z mojego medalu komuś pomogły, ale nie jestem w stanie pomóc wszystkim, odpowiedzieć na e-maile, zwłaszcza że większość to oszuści. Pieniądze też przelewam na konkretne przypadki, a nie na fundacje. Kiedy fundacja chce zebrać milion, a zbierze sto milionów, to 99 zostawia dla siebie. Cieszę się, kiedy widzę, że dzieci, którym pomogłem, normalnie żyją. Że choć gałka oczna została usunięta, ale nowotwór nie poszedł dalej, do mózgu. Rozmawiam z rodzicami tych dzieciaków, którzy opowiadają, jak są szczęśliwi. To też jest dla mnie ważne – radość rodziców. Widok uśmiechniętego ojca, matki, która chce się wreszcie umalować.

Pewnie pan dobrze sypia.

Właśnie nie. Materac mam słaby. Poza tym żona i dziecko zajmują tyle łóżka, że ledwo się mieszczę. Henio śpi z nami, bo muszę mu teraz wykończyć pokój. Poza tym, jak łapał bezdech i chrapał, to przeszedł operację wycięcia migdałków. I zrobiło się tak cicho, że kilka razy w nocy chodziłem sprawdzać, czy w ogóle oddycha. Teraz mam go przy sobie.

Myśli pan o tym, że skoro za dużą kwotę udało się sprzedać srebrny medal olimpijski, to złoty kosztowałby jeszcze więcej?

Nie odbieram drugiego miejsca jako porażki. Oczywiście fajnie jest wygrać i być najlepszym na świecie, ale jako dzieciak miałem mniejsze marzenia. Założyć dres z orzełkiem – założyłem, wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego – też zdarzyło się parę razy. Kiedy zdobywam srebrny medal na igrzyskach, to nadal przecież jestem reprezentantem Polski – kraju, który pewnie zmieściłby się w jednym stanie Stanów Zjednoczonych, a ich reprezentanci ukończyli zawody z gorszymi wynikami. Jakbym był czwarty, to byłbym wściekły, pewnie dziewiąte czy trzynaste miejsce by mnie bolały, bo nie dawały by awansu do kolejnej rundy, ale gniewać się na medal? Nie rozumiem.

Ale olimpijskie złoto się panu marzy...

Patrzę na to trochę inaczej. Mam wielu znajomych, którzy złapali króliczka, czyli spełnili swoje marzenia. I jak to w życiu bywa – stracili sens, nie wiedzieli, co dalej. Może tak miało być, że w Rio złota jeszcze nie wywalczyłem. Może ze złotem powiedziałbym już „do widzenia", a pisane mi było co innego. Na igrzyskach w Tokio będę miał 37 lat, a rzut dyskiem to konkurencja, gdzie liczy się doświadczenie. Igrzyska to stres, trzeba się z nim oswoić. Wygrywają najsilniejsi.

Pan z presją nigdy nie miał problemów?

Radziłem sobie, ale mojego sposobu pan ze mnie nie wyciągnie. Zdradzę dopiero po zakończeniu kariery. Przed samym startem zawsze jest jednak burza myśli. Jak się było zdrowym przez cały rok i przygotowania przebiegały normalnie, to łatwiej się uspokoić. Gorzej, jak na dwa tygodnie przez zawodami leczy się kontuzję. Czasami los potrafi jednak zaskakiwać, bo według mnie najsłabszy w karierze byłem właśnie podczas igrzysk w Rio, a zakończyło się to medalem. Mówiąc delikatnie – nie byłem tytanem, słabo się czułem, także motorycznie. Ważne okazało się nastawienie psychiczne, nakręcała mnie ta akcja z wystawieniem medalu na aukcję. Nie chciałem nikogo zawieść, nie rzucałem tylko dla siebie.

To tak naprawdę nakładanie na siebie jeszcze większej presji.

Właśnie nie. Nie myślałem, co będzie, jak nie zdobędę medalu, tylko jak będzie fantastycznie, jak mi się to uda.

Majewski już podobno kilka razy mówił do pana: „Bez złota nie wracaj do pokoju".

Z „Długim" jesteśmy przyjaciółmi od początku naszej przygody ze sportem. Wie, że marzę o złotym medalu i próbuje mnie nieudolnie zmobilizować. Tomek odprowadzał mnie na PKS w Ciechanowie, kiedy jechałem na pierwszy mecz międzynarodowy, dał mi bransoletkę na szczęście. Od tamtego czasu przed każdymi zawodami coś od niego pożyczałem. Kiedyś go nie było i skończyło się kontuzją. Nasz klimat trzeba czuć, możemy rozmawiać na różne tematy, zawsze mamy swoje zdanie, kłócimy się, śmiejemy, zawsze będziemy przyjaciółmi.

Wielu sportowców przyjeżdża na igrzyska jak na dobrą imprezę.

Taka jest prawda. Nie tylko Polacy to robią, ale cały świat. Ktoś wyrabia minimum, orientuje się, jakie są standardy w czołówce i od samego początku wie, że na podium nie ma szans. Czasami w wiosce zawiązują się jednak prawdziwe przyjaźnie i nie chodzi mi o moment po zdobyciu medalu, bo wtedy wszyscy są twoimi przyjaciółmi. Później życie weryfikuje, ile warte były te znajomości. Wioska olimpijska to bardzo klimatyczne miejsce – pamiętam, że w Pekinie byłem zafascynowany tym miejscem, wszyscy mieszkaliśmy w jednym budynku. Spotykaliśmy się na dole z siatkarzami, piłkarzami ręcznymi i dużo rozmawialiśmy. Rodzina to może za dużo słowo, żeby opisać nasze relacje, ale czułem się jak w gronie przyjaciół, z którymi być może widuję się raz na cztery lata, ale doskonale wiedzą, o co mi chodzi. W Londynie było już inaczej. Za blisko, każdy mógł zaplanować swój pobyt zaledwie na kilka dni. A o Rio nie ma co wspominać.

Dlaczego?

Nastąpiła zmiana pokolenia. Wszyscy gapili się w telefony komórkowe. Facebook, Instagram. Ja też korzystam z mediów społecznościowych, ale dużo rzadziej. Ostatnio poprosiłem szczęśliwego znalazcę o zwrot mojego portfela. Znalazł się, pomogło.

O sportowcach często się mówi, że są jak dzieci. Wszystko dostarcza im się pod nos. Czytałem ostatnią długą listę piłkarzy, którzy zarabiali ponad milion funtów rocznie, a teraz są bankrutami.

Chciałbym przez całą karierę zarobić milion funtów. Z tymi dziećmi to prawda – może nie od samego początku, ale od momentu, kiedy okazuje się, że mamy talent, wszystko jest podane na tacy. Kiedyś musiałem sam sobie uprać ciuchy, rozwiesić, wyprasować, sam iść na zakupy i zrobić wszystko wokół siebie. Dziś na zgrupowaniu mam podane śniadanie, a w zeszycie trenera jest dokładnie rozpisany trening. Za pralnię płacę dwie dychy.

A kiedy sport się skończy i trzeba będzie znowu samemu dbać o wszystko?

Boje się tylko tego, że słabo zniosę odstawienie od adrenaliny. To na pewno będzie jakieś zagrożenie. Kupiłem sobie ostatnio quada, ale na żaden Dakar nie będę się zapisywał. Jestem za słabym kierowcą. Najwyżej zrobię rajd po Bieżuniu i pokażę wszystkim, jak wygląda moja rodzinna miejscowość. Brakować też będzie ustalonego rytmu dnia, bardzo się do tego przyzwyczaiłem. Ale dostałem już propozycje, żeby zostać trenerem, wyjechać za granicę. Rozważę po igrzyskach w Tokio.

To prawda, że kiedy mówi pan, że nic pana nie boli, znajomi martwią się, że coś jest nie tak?

Jak pytają o zdrowie, i odpowiadam „spoko", albo „ok", to znaczy, że pewnie jest średnio, albo że nie mam formy. Ale jak mówię, że coś naciągnąłem i że od pięciu dni nie rzucam, to wiedzą, że na pewno start będzie udany. Jakoś tak dziwnie mi to wychodzi – jak mam drobny uraz, to może bardziej się przykładam. Martwię się tylko o plecy, reszta może mnie boleć.

Mówi pan: „Jest źle, jak włącza mi się tryb nieśmiertelność".

Kiedyś byłem nieśmiertelny. W porównaniu z początkiem kariery trenuję teraz o połowę mniej, bo już wiem, jak to się robi. Moje mięśnie, moje nerwy zapamiętały pewne schematy. Musiałem to wypracować. Teraz 63, 64 metry to miesiąc treningu, kiedyś – dziewięć. Kiedyś na treningu robiłem wszystko, jak szalony, a trzeba się uspokoić, skupić na szczegółach, o których inni nie mają pojęcia.

Polacy nie znają się na lekkiej atletyce?

Pchnięcie kulą czy rzut dyskiem trwa chwilę i trudno ocenić wszystko w okamgnieniu. Komentatorzy mówią po udanym rzucie: „Ale gracja!", a po identycznym, ale z gorszym rezultatem chrzanią coś o złym ustawieniu. Te rzuty tak naprawdę wszystkie są takie same, tylko ja czuję, co zrobiłem źle. Tak samo jest z życiem. Tylko my sami wiemy, co w nas siedzi.

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: „Nie podobał mi się. Był niski i jakiś taki nieforemny" – powiedział Witold Suski, trener, który później poprowadził pana po medale na igrzyskach. Niezłe osiągnięcia jak na nieforemnego.

Pewnie był na mnie zły, bo wygrałem z jego zawodnikami. Przyjechałem z jakiegoś Bieżunia, z jakiejś wioski, rzuciłem dyskiem, a Suski mi ten rzut postanowił uznać, chociaż był minimalnie spalony. Okazało się, że to był najdalszy rzut zawodów. No i trener mnie przygarnął. I zostałem.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach