Sinclair McKay. Drezno 1945 – zburzony świat

Luhm zobaczył tramwaj pełen „kobiet, dzieci i żołnierzy". Wszyscy byli martwi, „wyglądali, jak gdyby spali".

Publikacja: 21.01.2022 17:00

Sinclair McKay. Drezno 1945 – zburzony świat

Foto: August Schreitmüller

W miarę, jak noc zbliżała się do końca, coraz więcej ludzi traciło wzrok. Marielein Erler czuła, że oczy ją swędzą. Potem zamiast swędzenia pojawił się ból. Była w tym jakaś okrutna logika. Do tej pory Marielein żyła otoczona pięknem, a teraz przyszło jej oglądać trudne do wyobrażenia okropieństwa, zdawało się więc, że jej oczy nie potrafią tego znieść. Minęło kilka godzin, odkąd ziemia przestała drżeć pod bombami. Erlerowie szli przed siebie, wdychając powietrze gęste od pyłu, posuwali się roztrzaskanymi chodnikami, mijali czarne szkielety spalonych lub dogasających domów. Po drodze widzieli „niezliczone zwłoki", przeważnie nagie, całkowicie zwęglone. Dwukrotnie zdarzyło im się ujrzeć trupa ciężarnej kobiety. W obu wypadkach pęknięty brzuch odsłaniał szczątki martwego płodu.

Milczący gruz pokrywał ulice

Kamienica Erlerów rzecz jasna przestała istnieć. Małżonkowie, wiedzeni dziwnym przymusem, weszli do ogrodu. Starannie wypielęgnowane rabatki spoczywały pod kupą gruzu. Na tyłach znajdowały się druciane klatki, w których sąsiedzi trzymali króliki. Ze zwierząt pozostały tylko „zwęglone grudki". Oczy dokuczały Marielein Erler coraz bardziej. Kobieta i jej mąż postanowili pójść dalej, do domu starej ciotki Else, która mieszkała daleko od centrum, w dzielnicy, do której nie dotarła burza ogniowa. Niebo w górze było ciemne, metaliczne, pełne gorącego pyłu. Popiół pokrywał ziemię niczym śnieg. Im dalej szli, tym swobodniejszy stawał się przepływ powietrza. Oddalali się od płomieni, od zapachu płonącej materii. Dom ciotki również został trafiony, lecz się nie spalił. Else była cała i zdrowa. „Na powitanie objęła nas ze łzami" – wspominała Frau Erler, która w tamtej chwili ledwo mogła otworzyć oczy. „Poprosiłam o trochę wody i chusteczkę". Najwyraźniej jednak rura wodociągowa uległa zniszczeniu: z kranu nie pociekła nawet jedna kropla. Zrozpaczona Marielein szukała pomocy u sąsiadki, lecz ta miała tylko garnek brudnej wody. Marielein spróbowała więc położyć się do snu, by oczy mogły nieco odpocząć. Po krótkim odpoczynku niewiele się poprawiło. Erlerowie postanowili wrócić do domu. Liczyli, że wraz z sąsiadami stworzą grupę samopomocową.

Kłopoty ze wzrokiem miał też Lothar Rolf Luhm. Osoby ukryte w schronie pod pałacem Taschenberg zdołały się wydostać – cud sprawił, że gruz z zawalonego budynku nie zablokował wyjścia. Nie wiedzieli, czy słońce już wzeszło, niebo było bowiem zasnute dymem. Luhm wraz z kilkoma innymi ruszył do miasta na poszukiwania. Wszystko wokół stukało i trzeszczało. Ruiny niespodziewanie stawały w płomieniach. Ocalałe szyby pękały, rozrzucając okruchy ostre niczym żyletki. Kościoły płonęły jasnym ogniem. Milczący gruz pokrywał ulice, których planu nie dawało się już odtworzyć. Młody żołnierz stąpał bardzo ostrożnie, bo prawie nic nie widział. Cała grupa przedarła się do szerszych alej i zdołała przejść przez martwe Altstadt w stronę Großer Garten. Minęli Altmarkt i sine, rozdymające się trupy w basenie pożarowym. Pokonali wężowisko pozrywanych drutów tramwajowych. Nieco dalej Luhm zobaczył tramwaj, pełen „kobiet, dzieci i żołnierzy". Wszyscy byli martwi, „wyglądali, jak gdyby spali".

W Großer Garten grupa Luhma ujrzała kikuty powalonych, rozerwanych, rozszczepionych i poczerniałych dębów i lip, głębokie leje, a także porozrzucane bezgłowe trupy i torsy. Robiło to wrażenie, jak gdyby na park, długi na półtora kilometra, spadł gęsty deszcz meteorytów. Niektóre zwłoki kobiet i dzieci zdawały się na pierwszy rzut oka zupełnie nietknięte. Leżały pełne upiornego spokoju. Tymczasem wzrok Luhma szybko się pogarszał. Żołnierzowi ciemniało w oczach, zorientował się jednak, że dookoła są inne ocalałe osoby. W przerażającej scenerii kręcili się „ludzie niosący pomoc, komu tylko mogli jej udzielić".

Luhmowi towarzyszyli między innymi jego przyjaciel Günther oraz dwie kobiety, matka i córka, które także przeczekały bombardowanie w pałacowym schronie. Obaj żołnierze zamierzali wyruszyć razem z nimi do ich krewnych mieszkających pod miastem, kilka kilometrów dalej, Luhm był jednak zupełnie ślepy, a ponadto nikt z całej czwórki nie potrafił ustalić, w którym kierunku powinni iść. Sanitariusz obejrzał oczy Luhma i oznajmił, że ich stan nie jest poważny: przyczyną problemów było przejściowe „zatrucie dymem". Młodsza z kobiet wzięła go za rękę i niewielka grupka poszła szukać jakiegoś ocalałego mostu, by przedostać się na drugą stronę rzeki i odnaleźć drogę wiodącą przez zimny, pusty krajobraz.

Mniej więcej w tym samym czasie do pełnego spalonych drzew Großer Garten zbliżał się też Miszka Danos. Odkąd opuścił bunkier, miał wrażenie, że śni. Szerokimi alejami w pobliżu dworca dało się przejść, choć były usłane cegłami, gruzem i odłamkami szkła, jednak w wąskich uliczkach Altstadt sytuacja wyglądała inaczej. Piętrzyły się tam gorące rumowiska, na które trzeba było się wspinać. W pewnym momencie Danos ujrzał małego chłopca, może pięcioletniego. Leżał na ziemi i wyglądał, jak pogrążony we śnie. Były to pierwsze nienaruszone zwłoki, które napotkał młody naukowiec. Do tej pory oglądał tylko ludzkie odpadki: nogę wystającą spod sterty cegieł, włosy, które wyrastały spomiędzy poczerniałych gruzów. Wszystko to stawało się coraz bardziej przejmujące. Z początku Danos kierował się głównie ciekawością, chciał zobaczyć, co stało się z miastem. Teraz wreszcie poczuł strach – spóźniony, lecz silny. Ogień lęku w jego trzewiach płonął coraz mocniej. Chłopak szedł dalej, stąpał bez celu w kierunku rzeki i Neustadt leżącego na drugim brzegu.

Dziadek dziesięcioletniej Giseli Reichelt błąkał się w tamten ciemny poranek po dzielnicy niedaleko bunkra, w którym jeszcze niedawno siedział Danos. Ulice i aleje, wśród których upłynęło całe życie starszego pana, zostały rozłożone na czynniki pierwsze, zredukowane do pyłu i kamieni. Poruszanie się tamtędy nastręczało trudności, zwłaszcza że dziadek Giseli był teraz całkowicie ślepy. Na szczęście z gęstniejącego pyłu wyłonili się inni żywi ludzie, którzy przyszli mu z pomocą. Powoli, ostrożnie zaprowadzili starego człowieka do szpitala w Johannstadt, by tam opatrzono jego krwawiące, niewidzące oczy. Nikt oczywiście nie mógł przywrócić mu wzroku, ale przynajmniej znalazł nieco pociechy i ulgi w cierpieniu.

Czytaj więcej

Plaga zmarszczek, desant siwych

Pożary jeszcze nie dogasały

Gisela i jej matka były daleko. Nerwowe chwile nie skończyły się wraz ze zniknięciem ostatnich bombowców. Ściana ognia blokowała wejście do ich schronu. Trzeba było wybić piwniczne okno na wysokości chodnika, by wszyscy mogli się wydostać, jeden po drugim – choć przecież matce Giseli zbliżał się termin porodu. Udało im się, lecz gdy stanęły na ciemnej ulicy, wiedziały, że to jeszcze nie koniec ucieczki przed ogniem.

Ich dom został zniszczony. Nie miały dokąd wracać. Pozostało tylko przedzierać się przez miasto, stąpać po lepkim asfalcie, omijać góry gruzu ze zwalonych kamienic i zmagać się z pyłem, który oblepiał gardło. Matka Giseli starała się odwracać uwagę córki od powykręcanych nagich mumii przykrytych popiołem. Biegły lub szły tak szybko, jak się dało. Kierowały się do ciotki, która mieszkała kilka przecznic dalej na południe. Co prawda tamtejsze kamienice stały w płomieniach, ale ciotka przeżyła.

Wybrały się więc we trzy sprawdzić, co stało się z dziadkami Giseli ze strony ojca, którzy mieszkali koło uniwersytetu przy eleganckiej ulicy ze szpalerem drzew. Wszystkie wille i domy zostały wypatroszone lub podpalone. Dziadkowie uchronili się przed bombami we własnej piwnicy. Cała piątka ruszyła przed siebie, bez żadnego planu. Jedyną motywacją był strach. Wędrowali, „nie wiedząc, dokąd iść".

Wiele osób znalazło się w podobnej sytuacji. Ludzie przedzierali się zniszczonymi ulicami; instynkt podpowiadał im, że trzeba uciec, ukryć się wśród pól i lasów poza miastem. Wskutek bombardowania wypadli z XX wieku, cofnęli się do średniowiecza.

Gdy krótko przed świtem Horst wraz z Winfriedem Bielssem i jego matką wyszli wreszcie z piwnicy, chłopak nadal nie miał żadnych informacji na temat swoich bliskich. Opuścił towarzyszy niedoli i skierował się na wschód, w stronę dzielnicy Loschwitz. Tam, mniej więcej pięć kilometrów w górę rzeki, między obydwoma brzegami wciąż rozciągał się powstały u schyłku XIX wieku most Blaues Wunder, Niebieski Cud, symbol geniuszu drezdeńskich inżynierów. Horst przeszedł na drugą stronę i zaczął przedzierać się przez wschodnie przedmieścia ku zrujnowanej dzielnicy Johannstadt. Wkrótce opuściły go resztki optymizmu. Na miejscu domu rodzinnego zastał tylko wypaloną pustkę. Ani śladu rodziców. Miał przy sobie zeszyt, wyrwał więc kartkę i zostawił krótką notkę, wetkniętą w pozostałości frontowego ganku. Potem wrócił do Blaues Wunder, mijając szkielety domów. Przekroczył rzekę, wspiął się na wzgórze i wstąpił w ciemny, zroszony deszczem las zwany Dresdner Heide, czyli Pustacią Drezdeńską. Przez wiele kilometrów wędrował między drzewami, aż wreszcie dotarł do małej wsi, gdzie mieszkali jego krewni.

Niektóre osoby doskonale wiedziały, jak okropnych widoków mogą się spodziewać. Dotyczyło to choćby urzędników miejskich, kolejarzy czy Friedricha-Carla, piętnastoletniego syna doktora Frommego. Chłopak szedł na dworzec w przyćmionym porannym słońcu. Szklany dach i dumna kopuła zostały doszczętnie zniszczone. Bomby nie oszczędziły pociągów stojących na torach. Pożary jeszcze nie dogasły, z betonowych peronów bił gorąc. Gdzieniegdzie leżały zakrwawione, rozczłonkowane zwłoki. Było oczywiste, że podziemia – ciemne tunele i korytarze – zmieniły się w masowy grób. Jedni zginęli zadeptani lub zmiażdżeni przez spanikowany tłum, drugich poharatały odłamki. W schronach zabrakło powietrza i część ludzi po prostu się podusiła. Jeszcze inni upiekli się żywcem. Wstępne szacunki liczby ofiar śmiertelnych brzmiały przerażająco: mówiono o trzech tysiącach zabitych. Znaczny odsetek stanowili uchodźcy z prowincji. Ale rachunki takie wykorzystywać można jedynie do chłodnych analiz, nie miały zatem one żadnego znaczenia dla osób, które patrzyły na podziemny korytarz wypełniony trupami.

Friedrich-Carl dotarł do szpitala i zawiadomił ojca o tym, co zobaczył. Na ulicach było teraz więcej żołnierzy. Pożar pogrążył miasto w anarchii i wszyscy pragnęli jak najszybciej zaprowadzić porządek. Wojsko zapewniło doktorowi Fromme konkretną pomoc. Przysłało choćby ciężarówki, by rozwieźć pacjentów po mniejszych, nieuszkodzonych lecznicach na obrzeżach miasta i na wsi. Ewakuacja miała pierwszorzędne znaczenie, gdyż nieprzewidywalność dostaw prądu i wody oraz kurczące się zapasy środków przeciwbólowych, opatrunków i sterylnych narzędzi poważnie ograniczały możliwości doktora Fromme i jego współpracowników. [...]

Minęło wiele godzin, odkąd się rozdzielili

Na widok ocalałych bliskich niektórym osobom zdawało się, że mają przed sobą duchy. Hermann, stryjeczny dziadek Margot Hille, jechał pociągiem i właśnie zbliżał się do dworca głównego, kiedy zaczęła się pierwsza fala bombardowania. Kilka godzin później, przed pierwszym brzaskiem zjawił się na progu domu swego brata. Miał na sobie cudzy garnitur i cudze buty. Wyjaśnił, że „płonący pociąg wyprowadzono ze stacji". Nie potrafił podać prawie żadnych szczegółów. Wiedział tylko, że w pożarze stracił ubrania, zdołał jednak znaleźć inne. Brat dopiero co wyszedł ze schronu i sprawdzał, czy jego dom nadal stoi. Oczywiście zgodził się przyjąć Hermanna; w takich okolicznościach nie mógł postąpić inaczej.

Nie wszystkim było dane zaznać pociechy. Ciotka Margot Hille mieszkała blisko Altstadt i podczas nocnej paniki rozdzieliła się z córką. Teraz w półmroku – choć wstało już słońce – szukała jej, chodząc po ulicach pokrytych popiołem i warstwą gorących, nieostygłych jeszcze odłamków cegieł i kamieni. Nie mogła usiedzieć na miejscu. Margot postanowiła jej towarzyszyć. Przeżyła prawdziwy szok, przyglądając się skutkom bombardowania. Widziała spalone trupy na roztopionym asfalcie, porozrzucane kończyny, oderwane głowy na spieczonej ziemi. Część zwłok dawało się przynajmniej zidentyfikować, choć dla ich bliskich nie byłaby to raczej pociecha. Tymczasem ciotka Margot nigdzie nie mogła znaleźć córki – żywej czy umarłej. (...)

Miszka Danos dostarczył „miłośniczkę Karla Maya" do jej domu rodzinnego na zadrzewionych przedmieściach. Zauważył, że szyby w oknach nie były potłuczone. Rodzice dziewczyny zaprowadzili go na górę, by mógł się zdrzemnąć. Mimo zmęczenia nie spał długo. Obudziwszy się, postanowił wrócić do zrujnowanego miasta. Niedaleko Johannstadt ujrzał scenę, którą w pierwszej chwili wziął za halucynację: po zburzonej, pełnej gruzu ulicy przechadzała się żyrafa.

Victor Klemperer wciąż miał obolałe oko i skroń. Siedział na tarasach Brühla i wpatrywał się jak zahipnotyzowany w płonące Altstadt. Jego uwagę przyciągało „morze ognia po prawej i po lewej stronie". Gdzie indziej „coś w rodzaju wieży żarzyło się ciemnoczerwono". Profesor był przybity. Powtarzał sobie, że powinien uważać. Byłoby okropnością, gdyby teraz, przetrwawszy tę straszliwą noc, uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi. Wciąż nie wiedział, co się stało z jego żoną. Minęło wiele godzin, odkąd się rozdzielili. Gdy ogień nieco osłabł, Klemperer wszedł na niewielką platformę widokową tarasu. Nagle ktoś go zawołał. Eva! Siedziała na swojej walizce, cała i zdrowa. Powitali się serdecznie. Wiedzieli, że stracili cały dobytek, ale nic ich to nie obchodziło.

Klemperer wypytywał żonę, co się z nią działo. Okazało się, że w zamieszaniu podczas drugiej fali nalotu ktoś wciągnął ją do „aryjskiego" schronu. Potem wydostała się na zadymioną ulicę przez piwniczne okienko i zaczęła szukać męża. Potężny ogień, spadający gruz i odłamki stanowiły wciąż ogromne zagrożenie – zresztą w pewnym momencie fragment jakiejś okiennicy zranił Evę w głowę. Musiała schronić się po raz drugi, pod Albertinum, gdzie schowali się urzędnicy miejscy. Znów wyszła na zewnątrz. Była nałogową palaczką i nawet tamtej jasnej, gorącej nocy, stojąc przed dymiącym budynkiem Akademii Sztuk Pięknych, zapragnęła papierosa. Nie miała zapałek, dostrzegła jednak, że na ziemi coś się żarzy. Schyliła się i ujrzała, że to dopalające się zwłoki.

Skierowała się w stronę rzeki, skąd napływało chłodniejsze powietrze. Tam właśnie ponownie spotkała się z mężem. Oboje byli skrajnie zmęczeni. Widzieli najrozmaitsze rzeczy, które zazwyczaj wprawiłyby ich w przerażenie, ale teraz nie wywoływały silniejszej reakcji. W pewnym momencie mijali zwłoki ze zmiażdżoną czaszką: „głowa wyglądała jak ciemnoczerwona skorupa". Zobaczyli też urwaną rękę budzącą skojarzenie z woskowymi dłońmi, jakie widywało się w oknach wystawowych zakładów kosmetycznych. Wzdłuż Łaby podążał tłum. Nie dawało się odróżnić miejscowych od uchodźców. Jedni ciągnęli wózki wyładowane rozmaitymi sprzętami domowymi, inni nieśli paczki. Eva odpruła Klempererowi żółtą gwiazdę z ramienia. Spotkali kolejnego mieszkańca domu żydowskiego, Herr Eisenmanna. Towarzyszył mu jego mały synek. Roztrzęsiony Eisenmann nie mógł jednak znaleźć swoich bliskich. Oczy wypełniły mu się łzami. Dziecko zaraz zrobi się głodne, mówił. Ale co mu dać na śniadanie?

Czytaj więcej

Skibniewska - zapomniany tytan literatury

Dygnitarze zapadli się pod ziemię

Na rozległych łąkach po drugiej stronie Łaby ludzie odziani w płaszcze lub w piżamy i koce dreptali w tę i z powrotem. Patrzyli na pożary i na dym unoszący się ku poczerniałemu niebu. Nie mogli nadziwić się amputacji znajomych wież i iglic. Katolicka katedra się zawaliła, urokliwy barokowy kompleks pałacowy Zwinger właściwie przestał istnieć. Do zagubionych ludzi dołączyła młodzież z Hitlerjugend i ze Związku Niemieckich Dziewcząt. Nastolatkowie pospieszyli z przedmieść oszczędzonych przez bomby, pragnąc nieść pomoc potrzebującym. Tymczasem po nazistowskiej wierchuszce zaginął wszelki ślad. Żołnierze, lekarze i strażacy starali się, rzecz jasna, zaprowadzić porządek i pomóc ledwo żywym ludziom, lecz dygnitarze partii narodowosocjalistycznej najwyraźniej zapadli się pod ziemię. Szczególnie rzucała się w oczy nieobecność gauleitera Saksonii. Martin Mutschmann nie przybył, by podnieść obywateli na duchu i wesprzeć urzędników miejskich, starających się choć odrobinę zapanować nad zburzonym światem. Nie pojawił się oczywiście również kilka godzin później, kiedy w oddali znowu rozległo się złowrogie buczenie.

Fragment książki Sinclaira McKaya „Drezno 1945. Ogień i mrok" w przekładzie Jana Dzierzgowskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak

Brytyjskie i amerykańskie lotnictwo przeprowadziło naloty dywanowe na Drezno 13–14 lutego 1945 r. Liczbę śmiertelnych ofiar bombardowania, podczas którego użyto głównie bomb zapalających, szacuje się na prawie 25 tys.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

W miarę, jak noc zbliżała się do końca, coraz więcej ludzi traciło wzrok. Marielein Erler czuła, że oczy ją swędzą. Potem zamiast swędzenia pojawił się ból. Była w tym jakaś okrutna logika. Do tej pory Marielein żyła otoczona pięknem, a teraz przyszło jej oglądać trudne do wyobrażenia okropieństwa, zdawało się więc, że jej oczy nie potrafią tego znieść. Minęło kilka godzin, odkąd ziemia przestała drżeć pod bombami. Erlerowie szli przed siebie, wdychając powietrze gęste od pyłu, posuwali się roztrzaskanymi chodnikami, mijali czarne szkielety spalonych lub dogasających domów. Po drodze widzieli „niezliczone zwłoki", przeważnie nagie, całkowicie zwęglone. Dwukrotnie zdarzyło im się ujrzeć trupa ciężarnej kobiety. W obu wypadkach pęknięty brzuch odsłaniał szczątki martwego płodu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich