Skibniewska - zapomniany tytan literatury

Rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Marii Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża.

Publikacja: 14.01.2022 17:00

Skibniewska - zapomniany tytan literatury

Foto: materiały prasowe

Gdyby książki przetłumaczone przez Marię Skibniewską ułożyć jedną na drugiej, wyrosłaby sterta wysokości dwustu ośmiu centymetrów. Wiem, bo zmierzyłem.

W latach trzydziestych Tadeusz Boy-Żeleński obstalował sobie pocztówkę, na której on, Boy, stoi dumnie obok stosu przełożonych przez siebie dzieł literatury francuskiej – Balzaca, Moliere'a, Prousta, Stendhala, Villona... Skibniewska mierzyła nieco ponad metr sześćdziesiąt. Przekłady skryłyby ją bez reszty.

Tak się poniekąd stało. Kiedy zmarła, autor okolicznościowej notatki zamieszczonej w „Roczniku Literackim" – która miała stać się kanwą wszystkich jej późniejszych życiorysów – z niedowierzaniem kwitował owoce swoich poszukiwań biograficznych:

„Nieszukająca rozgłosu aż do przesady... Dostępne mi wycinki prasowe mówią żenująco mało. Dlatego sięgnąłem do akt osobowych wydawnictwa i aż ze szczegółami starałem się przedstawić tak typowy życiorys zasłużonej polskiej humanistki, o której (poza imponującym wynikiem jej prac) mało kto wie cokolwiek".

Czytając te słowa trzydzieści sześć lat później, mam ochotę przytaknąć – ale i pomstować. Osiemdziesiąty czwarty, rok śmierci Skibniewskiej... Ileż wtedy można było ustalić. Żyła jej siostra, żył obdarzony kapitalną pamięcią brat, żyła Eligia Bąkowska, tłumaczka Modiano i Maupassanta, z którą Skibniewska spędziła blisko dwie dekady w redakcji romańskiej Czytelnika, oraz Jerzy Lisowski, który ze Skibniewską tłumaczył na cztery ręce dramaty Geneta, a ją samą nazywał swoją mistrzynią. Żyły redaktorki, które latami opracowywały jej przekłady. Wicher przemian politycznych – a może tylko wietrzyk ludzkiego niedbalstwa – nie zdążył jeszcze zdmuchnąć archiwów wydawniczych. Być może w jakimś magazynie przy Wiejskiej, Foksal lub Smolnej wciąż można było wygrzebać teczkę „Władcy Pierścieni", „Kwartetu aleksandryjskiego", „Buszującego w zbożu" albo „Ambasadorów", i na marginesach maszynopisu ujrzeć ślady dyskusji nad ostatecznym kształtem przekładu. Dziś już nie.

Czytaj więcej

Latynoski Wałęsa wraca zza krat

Rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża. Trudno przez chwilę nie pomyśleć, że coś jest na rzeczy. Że chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie. W istocie jednak – choć jedna z osób, która o Skibniewskiej mogłaby sporo opowiedzieć, zginęła drastyczną i przedwczesną śmiercią – nie ma powodów, by tajemnicy, jaka spowija tłumaczkę, przypisywać sensacyjne znaczenia. Na dzisiejszą niewiedzę składają się zgoła prozaiczne okoliczności: upływ lat, samotniczy tryb życia, brak dzieci i sama natura zawodu tłumacza, w którym najbardziej epickie dramaty rozgrywają się zwykle bez świadków, w myślach lub na pokreślonych kartkach.

Zostało kilka fotografii. Na pierwszej: świeżo upieczona absolwentka szkoły żeńskiej im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Na drugiej: czterdziestokilkuletnia kobieta o spojrzeniu, które wydaje się jednocześnie przenikliwe i nieprzeniknione. Na trzeciej: posiwiała staruszka w niepokojąco grubych okularach.

Jest też chuda teczka w Związku Literatów Polskich, a w niej ankieta osobowa, z której można się dowiedzieć między innymi, że przed wojną Skibniewska należała do Polskiego Czerwonego Krzyża i Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. (Czyżby istniała zależność między umiłowaniem gór a siłą opisów przyrody w polskim przekładzie „Władcy Pierścieni"?). Że podczas okupacji pracowała jako tkaczka chałupniczka. Że obok angielskiego i francuskiego znała – słabo – rosyjski i niemiecki. W kwestionariuszu tłumaczka podała także swój prywatny numer telefonu z lat pięćdziesiątych. Czy niedostatek świadectw materialnych upoważnia biografa do podejmowania telekomunikacyjnych seansów spirytystycznych? Wklepuję pięć cyfr starego warszawskiego numeru na klawiaturze nokii. Listę pytań mam w głowie od miesięcy. Na przykład:

O jakiej przyszłości marzyła pani, wstępując na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Warszawskiego?

Dlaczego w latach trzydziestych podjęła pani pracę nauczycielki polskiego w swojej dawnej szkole – i dlaczego zrezygnowała z niej pani po roku?

W jakich okolicznościach poznała pani język angielski?

Który przekład był pani ulubionym?

Którą postać z „Władcy Pierścieni" lubi pani najbardziej?

Czy Tolkien odpisał na pani list z czerwca 1959 roku?

Jak stworzyła pani język dla Holdena Caulfielda?

A także: czy podpisze mi się pani na egzemplarzu „Samotności długodystansowca"?

Ale po drugiej stronie żaden duch nie podnosi słuchawki.

Przykrości długiego czekania

Teczka w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej jest jeszcze cieńsza od tej w ZLP i zawiera tylko formularz paszportowy: wkrótce po przejściu na rentę Skibniewska ubiega się o zgodę na wyjazd turystyczny do Hiszpanii z wycieczką Orbisu. Na temat jej aresztowania w czterdziestym ósmym – ani świstka.

Nie pisze o niej we wspomnieniach „Ułańska młodość" jej starszy brat, Franciszek Skibiński, weteran sześciu kampanii wojennych, za to pierwsze zdanie tej książki daje pogląd o atmosferze ich wspólnego domu rodzinnego: „Od wczesnego dzieciństwa ja i mój młodszy brat Józef [...] postanowiliśmy, że zostaniemy ułanami i będziemy walczyć o wyzwolenie Polski, jak to robili Rafał Olbromski i Krzysztof Cedro". Dalsza lektura pozwala mniemać, że jeśli kiedykolwiek Skibniewska potrzebowała porady przy tłumaczeniu scen bitewnych lub chciała się dokształcić w kwestii szermierki, manewrów kawaleryjskich tudzież koszarowych żartów, to miała się do kogo zwrócić.

Szczątkowe dokumenty w Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego informują, że pracę dyplomową poświęciła realizmowi Balzaca i Conrada. Proroczo: po latach miała przetłumaczyć parę opowiadań tego drugiego, a w latach pięćdziesiątych, w Czytelniku, sprawowała pieczę nad wznowieniem „Komedii ludzkiej" (ta edycja – „trawiastozielony płot z Balzaca" – przewija się wśród rzeczy, których nie wyrzucił Marcin Wicha). Większość przekładów pochodziła z przedwojennego dorobku Boya, brakujące tomy tłumaczył Julian Rogoziński. Kiedyś przyszedł opowiedzieć o kulisach swojej pracy na spotkaniu sekcji przekładowej ZLP. Zaproszono i Skibniewską, ale – dlaczego mnie to nie dziwi? – ze stenogramu wynika, że głos zabrała tylko raz, na chwilę, wywołana przez zagajającego.

Co ponadto? Sześć listów, po kilka linijek każdy, w których Skibniewska jako szefowa redakcji romańskiej informuje tłumaczy o losach ich przekładów. Te listy, w zasadzie urzędowe, są świadectwem niedoścignionej kurtuazji – i niczego więcej. „Niezmiernie mi przykro – pisze do tłumacza dopytującego, co się dzieje z dramatem Calderona „Alkad z Zalamei" – że tak długo czeka Pan na tę książeczkę; zwłoka wynikła właśnie z wielkiej pieczołowitości, z jaką opracowujemy to wydanie. Dwubarwny druk, staranne wykonanie – to wszystko pochłania wiele czasu. Mam nadzieję, że piękna szata graficzna ucieszy Pana i wynagrodzi przykrości długiego czekania".

Czytaj więcej

Podsłuchy i inwigilacja. Branża przeżywa boom

Poza rolę sumiennej pracownicy wydawnictwa nie wyszła też, udzielając wypowiedzi dla miesięcznika „Nowe Książki". Początek lat siedemdziesiątych, w Polsce nabiera rozpędu boom na prozę z Ameryki Łacińskiej, szefowa redakcji romańskiej przedstawia plany wydawnicze swojego działu (imponujące zresztą: w przygotowaniu są „Alef" Borgesa i „Opowieści o kronopiach i famach" Cortázara; trwają zabiegi o prawa do „La casa verde" Llosy i „Guerra del Tiempo" Carpentiera). Robi to kompetentnie, a przy tym tak bezosobowo, że cytat mijałby się z celem, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze, Skibniewska – naprowadzona na ten wątek przez dziennikarza – mówi o pracy tłumacza. Po drugie, w superlatywach wypowiada się na temat osoby, z którą – o czym za chwilę – miała prywatnie na pieńku:

„Jeśli chodzi o tłumaczy, to nasze wydawnictwo współpracuje z takimi znakomitymi tłumaczami, jak Kalina Wojciechowska czy Zofia Chądzyńska. Są to tłumaczki, które Amerykę Południową znają niejako od środka, co dla tłumacza literatury iberoamerykańskiej jest rzeczą niesłychanie ważną. Dla nas Ameryka Łacińska stanowi pewną całość i nawet nie zdajemy sobie sprawy, jakie olbrzymie trudności napotyka tłumacz, który nie znając danego kraju, próbuje przebrnąć przez zasadzki językowe, jak np. używanie określeń gwarowych, idiomów nieużywanych poza granicami danego kraju czy nawet miasta, choć przecież język jest ten sam dla całego nieomal kontynentu. Oczywiście szukamy młodych tłumaczy, ale przecież i my, i oni musimy pamiętać, że znajomość języka hiszpańskiego wcale nie wystarczy do tego, aby być upoważnionym do tłumaczenia dzieł literatury argentyńskiej, chilijskiej czy meksykańskiej".

Na tym w zasadzie kończą się jej publiczne wystąpienie. Jeszcze figlarny przypis od tłumaczki na szesnastej stronie powieści Jetty Carleton „Księżycowe kwiaty": „Carry Nation (1864–1911) zdobyła w Ameryce rozgłos, zwalczając alkoholizm nie tylko słowem, ale także siekierą, bo osobiście demolowała knajpy". A także słowo wstępne do „Portretu damy" Henry'ego Jamesa – jedyny, o ile wiem, komentarz, jakim Skibniewska kiedykolwiek opatrzyła przetłumaczone przez siebie dzieło. Oczekiwałby człowiek Bóg wie czego: że skoro wreszcie zdecydowała się przemówić, to wyjawi rzeczy niesłychane – o kulisach swojej pracy, o autorze albo chociaż o Isabel Archer, głównej bohaterce. Nic podobnego. Tekst jest elegancki, erudycyjny i dyskretny. Zwierzeń nie zawiera.

Coś na kształt widmowego portretu

Pozostało zwrócić się ku ludzkiej pamięci, która wszakże jest źródłem dosyć mizernym, jeśli pragniemy dowiedzieć się, co myślała pewna tłumaczka pół wieku temu, siedząc samotnie nad przekładem, dajmy na to, Salingera. Mimo to próbowałem, niemal zawsze daremnie. Skruszony uśmiech na pokrytej zmarszczkami twarzy: „Nie wiem... Nie pamiętam... To było tak dawno...". Maile wracające z informacją: nie doręczono. W słuchawce głos z ukraińskim akcentem: „Pan X się położył. Pan zadzwoni po południu". Osoba, która przypuszczalnie stała za pierwszym polskim wydaniem „Hobbita" (1960), popatrzyła mi z nadzieją w oczy: „Hobbit? To był taki stworek... Prawda?". Raz spóźniłem się definitywnie: niedoszły rozmówca – bratanek Skibniewskiej – zmarł tuż przed tym, jak zdobyłem jego adres.

Ale z czasem na wpół zatarte wspomnienia kolejnych osób zaczęły się układać w coś na kształt widmowego portretu. Słuchałem więc opowieści o Marii Skibniewskiej, a równocześnie czytałem jej przekłady, wypatrując w nich – wbrew zdrowemu rozsądkowi – jakiejś prawdy o jej życiu.

* * *

Przed wojną nie była tłumaczką. Podejrzewam, że nie musiała się niczym zajmować. Jej mąż, zwany w rodzinie wujem Szpakiem, zarabiał niebotyczne pieniądze. Był dyrektorem technicznym elektrowni warszawskiej, a w czasie powstania także komendantem oddziału Armii Krajowej, który działał w elektrowni. Nie wiem, czy nie miał potem z tego powodu jakichś kłopotów. Ale chyba nie za wielkie, skoro mogli sobie po wojnie pobudować dom na ulicy Dąbrówki. Dzisiaj na Powiślu jest skwer jego imienia.

M.S.

Poznali się z wujem, kiedy jeszcze kończyła Platerkę. Wuj wyciągnął swoją siostrę – czyli moją babcię – specjalnie na jakąś mszę do Świętego Aleksandra, żeby pokazać tę Marysię, którą gdzieś poznał. Wuj był konkretny i powiedział, że musi się z nią ożenić, czym wzbudził popłoch rodziny, bo jeszcze nie miał ukończonych studiów. Co to za pomysł! Najpierw musi skończyć studia! I ona musi studiować! Pobrali się, kiedy uzyskał dyplom. Potem dostał się na jakiś staż, chyba w Szwajcarii, i wyjechali na rok czy półtora. Ona przerwała studia na polonistyce, żeby się z nim nie rozstawać.

W.M.

To było w czasie okupacji, w czterdziestym albo czterdziestym pierwszym. Druga, trzecia, najpóźniej czwarta klasa. Ja nie chciałem czytać książek. Było lato. Ciocia Marysia zabierała mnie na spacery. Szliśmy na skwer, gdzie kończyła się ulica Szpitalna. Siadaliśmy tam i ciocia czytała mi książkę, „W pustyni i w puszczy". Tak było jeden i drugi dzień. Coraz bardziej byłem ciekawy co dalej i z chęcią szedłem na ten spacer. Za trzecim razem zaczęła mi czytać, a potem nagle przerwała: „Teraz muszę już iść, masz tutaj książkę, czytaj sam". Przeczytałem do końca, a potem już sam rozglądałem się za następnymi książkami.

M.S.

Wuj wstąpił do AK. W powstaniu walczył jako dowódca elektrowni, potem został aresztowany i wywieziony na północ Niemiec. Tam siedział w kilku obozach, chyba do czterdziestego szóstego. Skoro on należał do AK, to myślę, że i ciotka była jakoś w to zamieszana, ale nic więcej mi o tym nie wiadomo. Wiem tylko, że po powstaniu przeniosła się pod Kraków, do Głogoczowa, do dworu moich dziadków, gdzie znalazło schronienie wiele osób z rodziny.

W.M.

Moja ciotka, która z panią Skibniewską chodziła do szkoły, zapamiętała sobie z czasów okupacji, że do niczego nie można się przyzwyczajać, bo potem bez tego nie da się żyć. Przykładem tego była pani Skibniewska, która była taką kawiarą, że wychodząc po powstaniu z Warszawy, zabrała tyle kawy, ile zdołała unieść, a nie wzięła różnych cennych rzeczy. Co raz wypływała ta sprawa, że przez tę cholerną kawę, przez uzależnienie, różne straty poniosła, bo jej poginęły jakieś rzeczy. Nie wiem, jakie to mogły być ilości. Zawsze była szczupłą osobą i nie jakąś siłaczką. Może kilo. Wtedy to był wyczyn zdobyć tyle kawy.

E.B.

Po wojnie wróciła do Warszawy, zaczęła pracować jako sekretarka w jakimś przedsiębiorstwie i czekała na powrót wuja. Wuj wrócił, dostał pracę na Śląsku i wyjechali do Wrocławia. Tam, w czterdziestym ósmym, zatrudniła się jako tłumaczka przy Kongresie Intelektualistów w Obronie Pokoju. Angielski znała z domu, miała prywatną nauczycielkę. Poza tym uczyła się języków w Platerce.

I dalej mam dwie sprzeczne wersje: według pierwszej aresztowano ich oboje we Wrocławiu pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Ameryki, według drugiej – już po powrocie do Warszawy.

Gdzieś jako młody chłopak podsłuchałem rozmowę na ten temat czy coś wyciągnąłem od kogoś, ale szczegółów nie poznałem. W czasach PRL-u się o tym nie mówiło. Później, kiedy mieszkałem na Dąbrówki i miałem dostęp do dokumentów po cioci, nie znalazłem żadnego, w którym byłaby informacja o aresztowaniu. To było kilka miesięcy, dwa czy trzy. Tak się mówiło. Rosjanie wtedy szaleli, NKWD naciskał na Urząd Bezpieczeństwa. Wiem, że aresztowanie było zawsze kojarzone z jej uczestnictwem w Kongresie.

W.M.

To były lata stalinowskie, dlatego ważne było, do kogo ma się pełne zaufanie. Znałam ją właściwie tylko z Czytelnika. Była jedną z osób, z którymi można było mówić o wszystkim. Ale wynurzeń się unikało, bo mówienie za wiele obciążało drugą osobę. Na wypadek gdyby ją przesłuchiwano...

Pewne rzeczy dopiero dziś wychodzą na jaw. Andrzej Heidrich był zastępcą szefa naszej redakcji graficznej. Heidrich, grafik, ten, co robi pieniądze, to znaczy jest autorem banknotów. Jego ojciec siedział wtedy w więzieniu. Był skazany na śmierć, a ja o tym nie wiedziałam. Były to czasy, w których się mało mówiło.

HPT

„– Wolałbym, żeby to się nie zdarzyło akurat za mojego życia – powiedział Frodo. – Ja także – odparł Gandalf. – Podobnie jak wszyscy, którym wypadło żyć w takich czasach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas zależy jedynie użytek, jaki zechcemy zrobić z darowanych nam lat."

(J.R.R. Tolkien, „Wyprawa", przełożyła Maria Skibniewska)

W 1951 roku jej brat dostał się do więzienia. Był pułkownikiem u generała Maczka i po wojnie wrócił do komunistycznej Polski. Jak nastałam w Czytelniku, to niby nikt nie wiedział, ale wszyscy bliscy pani Skibniewskiej strasznie się denerwowali, co z nim będzie. Do pięćdziesiątego szóstego, znaczy do Gomułki, siedział nieszczęśnik.

E.B.

Dziadek wylądował w więzieniu Informacji Wojskowej na rogu Oczki i Chałubińskiego, ni mniej, ni więcej tylko z czapą. Trafił w odprysk tak zwanego procesu Tatara. Po latach opowiadał: „Ten, co mnie przesłuchiwał, mówił mi: Franiu, ty współpracuj, bo zaraz się znajdziesz po drugiej stronie ulicy". Po drugiej stronie ulicy jest prosektorium.

Ma.S.

„– Biedne małe głuptasy! – zasyczał Grisznák. – Wszystko, co macie, i wszystko, co wiecie, wydusimy z was, kiedy przyjdzie na to pora. Będziecie tylko żałowali, że nie macie więcej do powiedzenia, aby zaspokoić śledczego. Na pewno! Przekonacie się o tym już wkrótce. Nie będziemy się spieszyli w śledztwie, nie! Jak wam się zdaje, po co oszczędziliśmy wam życie? Możecie mi wierzyć, kochani, że nie zrobiliśmy tego z dobroci serca".

(J.R.R. Tolkien, „Dwie wieże", przełożyła Maria Skibniewska)

Maria Skibniewska (jedna z bohaterek książki, której fragment zamieszczamy)

Była tłumaczką, m.in. autorką pierwszych polskich przekładów dzieł J.R.R. Tolkiena: „Hobbit" (wyd. 1960), „Władca Pierścieni" (wyd. 1961–1963) i „Silmarillion" (praca nieukończona). Przełożyła na język polski około 100 książek. Krzysztof Umiński debiutował relacjami z podróży po Bliskim Wschodzie, pisał scenariusze (m.in. „Córka trenera"), tłumaczył książki. Jego przekład reportażu „Masakra w El Mozote" Marka Dannera znalazł się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Fragment książki Krzysztofa Umińskiego „Trzy tłumaczki", która ukaże się 19 stycznia w wydawnictwie Marginesy, Warszawa 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Gdyby książki przetłumaczone przez Marię Skibniewską ułożyć jedną na drugiej, wyrosłaby sterta wysokości dwustu ośmiu centymetrów. Wiem, bo zmierzyłem.

W latach trzydziestych Tadeusz Boy-Żeleński obstalował sobie pocztówkę, na której on, Boy, stoi dumnie obok stosu przełożonych przez siebie dzieł literatury francuskiej – Balzaca, Moliere'a, Prousta, Stendhala, Villona... Skibniewska mierzyła nieco ponad metr sześćdziesiąt. Przekłady skryłyby ją bez reszty.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje