Umówmy się, że to nie przez PRL, ich po prostu nigdy nie było zbyt wielu. Nie było bogatego mieszczaństwa, które chciałoby zachowywać stary, dobry porządek, bo też i starego, dobrego porządku nie było. Przed wojną, gdy o rząd dusz biła się endecja z sanacją, konserwatyści labiedzili, że owszem, można się bić, ale nie za mocno i nie po buzi, by po przewrocie majowym uległszy polaryzacji pożeglować w którąś ze stron. Czerwony konserwatystami nazwał twardogłowych komunistów, a nie jestem pewien, czy ktokolwiek przytomny – i przyzwoity – chciałby występować koło tow. Moczara. Teraz mamy dwa magnesy i nic pośrodku.
Resztówka zdroworozsądkowych polityków próbowała znaleźć swoje miejsce po obu stronach, ale partyjna logika nie zna litości. Jesteś platformersem – musisz dojechać pisowca i to tak, by nie wstał, a publika z karczmy brawo ci biła i wódkę stawiała. I niektórzy, o bardzo nawet literackich nazwiskach, okazali się w tej sztuce całkiem zręczni. Odwrotnie też tak to działa, a ci, którym zahamowania przeszkadzają w sztachetobraniu wegetują na obrzeżach swych partii lub się upodobniają. Któż da wiarę, że taki Jacek Żalek był niegdyś kulturalnym konserwatystą, a jednak. Pisowcy przyswajają więc sobie nie tylko metody działania, ale i język swej partii matki, w którym nie ma mowy o umiarkowaniu. Jest tylko urra, wpieriod i bij saracena! Konserwatyści u Tuska najpierw zasłużyli na miano bezobjawowych, by w końcu odpaść i wegetować gdzieś na obrzeżach polityki lub zaakceptować wszelkie obyczajowe nowinki. „Spowalniam bieg" – mówił mi ostatnio, nieco tylko skonfundowany, jeden z ostatnich konserwatywnych posłów Platformy.
Czytaj więcej
Patrz – powiedział, wskazując leżący na jego biurku w Hajfie stos książek. – Oni mi to wciąż przysyłają, i tu, i w Polsce myśląc, że ja jeszcze książki czytam. A ja już nie czytam, ja mogę co najwyżej jeszcze jakąś napisać.
Bliźniaczo podobnie wyglądała ewolucja w światku medialnym, choć tu inny był punkt startu. Zaczynaliśmy wszak od świata, w którym dziennikarze dzielili się na dziennikarzy oraz dziennikarzy prawicowych. Rzadkiej urody jest przy tym kariera czołowego medialnego konserwatysty lat 90., który zawsze mówił i pisał to samo, co medialny mainstream, zaznaczając przy tym, iż czyni to z pozycji prawicowych. Pan Tomasz nie był jednak traktowany z przesadnym respektem, pozwalano mu czasem co najwyżej poopowiadać w telewizji o latynoskim futbolu, by wreszcie włączyć go do grona zacnych, opozycyjnych wobec reżimu, emerytów. Cały jego konserwatyzm ograniczał się do nudy, pisał więc rozwlekle i bełkotliwie, inkrustując tekst wrzuconym przypadkowo azaliż.